wtorek, 21 maja 2024

Recenzja Diabolic Oath „Oracular Hexations”

 

Diabolic Oath

„Oracular Hexations”

Sentient Ruin Laboratories 2024

Diabolic Oath to stosunkowo młody twór, bowiem datujący swoje zaranie na rok dwa tysiące osiemnasty. Nie mniej jednak w międzyczasie, panowie zdążyli wypluć już z siebie dwie demówki, pełniaka i split. Nie wiem, nie słyszałem, zajmę się zatem materiałem pełnometrażowym numer dwa. Bez zabawy w przedmowy czy inne zbędne pierdololo, „Oracular Hexations” to wpierdol jak ta lala, dokładnie w takim stylu jaki uwielbiam. Czyli po kolei. Chłopaki nie silą się na jakieś ekwilibrystyczne wynalazki. Tempo trzymają szybsze, przeplatając średnim. Zapewne dość mocno gra im na duszy Portal, co udowadniają dzikimi, tasującymi się tremolo riffami o zegarowym zabarwieniu, jakże charakterystycznym dla Australijczyków. Żeby jednak nie było, że bezczelnie rżną i nic poza tym, no nie. Sporo w ich kompozycjach mocnych przyspieszeń i patentów zahaczających nawet o klasyczny thrash. Są to co prawda jedynie dodatki, ale wyraźnie słyszalne. Tak samo jak mocne akcenty dathmetalowe, czerpiące głęboko z klasyki sceny europejskiej czy zamorskiej. Przede wszystkim jednak nagrania te pulsują mrokiem. Czuć w nich ciężar i maksymalne przytłoczenie. Monotonne, zapętlone harmonie tłuczą mózg na krwawą papkę. Jednocześnie muzyka ta ma w sobie bardzo silny rytualny posmak, jest duszna i złowieszcza. Diabolic Oath w bardzo naturalny sposób potrafią stworzyć swoją własną miksturę z powszechnie dostępnych, klasycznych składników, w taki sposób, by wchłaniała się powoli, acz intensywnie, zatruwając po chwili cały organizm. Jeśli dodam, że nagrania te brzmią bardzo gęsto i przytłaczająco, to jasnym jest, iż „Oracular Hexations” słucha się z wielkim uśmiechem na twarzy Może ten mini nie zawojuje końcoworocznych podsumowań, lecz na pewno każdemu maniakowi gruzowych dźwięków sprawi olbrzymią przyjemność. Warto sprawdzić.

- jesusatan

Recenzja Stormcrow „Path To Ascension”

 

Stormcrow

„Path To Ascension”

Time To Kill Records 2024

To dopiero trzecia płyta w karierze tych Włochów, ponieważ skład tej kapeli zawiązał się już dość dawno. Miało to miejsce w 1997 roku więc leniuszki z nich są niemałe. Mniejsza z tym, bo nagrali w końcu „Path To Ascension”, który zawiera dziewięć numerów black metalu o wyraźnie szwedzkim sznycie. Wszystko w muzyce Stormcrow jest ładne jak mebelki w Ikei. Piękne i soczyste brzmienie gitar, spomiędzy którego wystrzeliwują ostro kąsające tremolando, dopracowane linie basu oraz perfekcyjnie działająca perkusja. Wszystko doprawione podwójnymi wokalizami i voilà, bleczur jak ta lala. Dobra, nie mam zamiaru, ani nie chce się pastwić, gdyż nie do mnie skierowany jest ten krążek, a mam świadomość, że fanów tego typu rzępolenia jest sporo. Zatem, poza idealną produkcją i wygładzonymi aranżacjami jest tutaj całkiem szybko i zarazem melodyjnie. Mamy więc w przypadku tych Mediolańczyków do czynienia z połączeniem dwóch stylów. Wartkie chwytliwości to Dissection, zaś dynamiczne i wojownicze riffy wraz z podkreślającą je perkusją to Marduk. Fuzja ta zrodziła hybrydę, która może się podobać. Szybkie i harmonijne cięcia utrzymane w zawrotnym tempie, podbite sekcją rytmiczną i wokalnym dialogiem wchodzą gładko. Dodatkowo pomagają w tym podniosłe i epickie momenty, delikatnie filmowe nuty jak chociażby motyw z następującego po nieco indiańskim intrze „Dark Existence”, a także płynne przejścia pomiędzy zmieniającymi się akordami, które retuszują wszelkie wypukłości, czyniąc „Path To Ascension” gładkim do bólu. Jedyną skazą na tym idealnie oszlifowanym diamencie jest szósty „Verical Horizon”, będący krótki utworem instrumentalnym, odstający od reszty agogiką i mrocznym charakterem. Tak więc za pośrednictwem najnowszego wydawnictwa Stormcrow, mamy okazję poobcować z melodyjnym black metalem, który nie jest do końca pozbawiony jadowitości i kąsających złośliwie rozwiązań jak na przykład posępne tremolo w czwartym „Detached”, który swym usposobieniem także, jak wyżej wymieniony „Dark Existence”, odstaje od pozostałych. Dobrze zagrany i zarejestrowany materiał, który wpada w ucho. Choć nie leży w granicach moich zainteresowań, to wyznawcom takiego podejścia do rogacizny polecam. Nie powinni być zawiedzeni.

shub niggurath

poniedziałek, 20 maja 2024

Recenzja MALIGNANCY „...Discontinued”

 

MALIGNANCY

„...Discontinued”

Willowtip Records (2024)

Ludzie w Willowtip w ostatnich latach ma naprawdę dobrą passę i obecnie jak mało kto potrafią wypuścić na rynek wartościową porcję technicznego death metalu. Ostatnie płyty Defeated Sanity czy Afterbirth niech będą tu przykładem, ale napomknąć można też o grindowym Gridlink czy mniej kojarzonym Cathexis. Teraz label z Pensylwanii idzie w metalowy tłum z piątym krążkiem nieco zapomnianego Malignancy. Przyznam się szczerze, że nie słyszałem wydanej przed pięciu laty „Intrauterine Cannibalism”, a ostatni ze znanych mi materiałów Malignancy czyli pełniak „Eugenics” kompletnie mi nie podszedł. Szanuję jednak Nowojorczyków zwłaszcza za debiut, szanuję Willowtip, dlatego też wierzyłem, że „...Discontinued” będzie tworem ponadprzeciętnym. I jest. Powiem więcej – to jest naprawdę kawał zajebistego, technicznego grania, bardzo porządnie wyprodukowanego, klinicznego, ale wystarczająco mięsistego, by się podobać fanom death metalu. Skłamałbym mówiąc, że muzycy Malignancy lubują się w czytelnych strukturach – wszystkie kompozycje są tu jak tornado wirujących dookoła dźwięków, często zajebistych, klejących się do siebie, ale tworzących chaotyczne, niekoniecznie zapadające w pamięć struktury. Dla jednych to może być zarzut, dla innych nie – ja jestem z tego obrotu sprawy zadowolony. Bardzo dalekie jest to od suchego, mechanicznego napierdalania, do którego często sprowadza się etykietka „technical brutal death metal”. Nie jest to tez granie szukające awangardy, niestandardowych rozwiązań (jak na przykład robią to panowie z Afterbirth) – tutaj łamanie formuł i struktur sprowadza się do pewnej dozy instrumentalnego onanizmu, łamania gryfów i rytmów bez zapominania o tym, że ma to być jednak metal śmierci. I bardzo dobrze, że czwórka jegomości ze wschodniego wybrzeża USA o tym nie zapomina. Niespodzianką in plus na pewno są partie wokalne. Danny Nelson zamiast iść jak przed laty w typowe dla takiego gatunku gulgulaki raczej próbuje growlować z dostojną, dolanową manierą niczym buldożer i wychodzi mu to doskonale. Przyznam szczerze, że jestem trochę zaskoczony takim obrotem sprawy, bo „...Discontiued” na pewno nie jest materiałem, którego po Malignancy się spodziewałem i mam tu na myśli zarówno poziom jak i jakość wykonania. Wielce prawdopodobne, że jest to najlepsze co ukazało się pod tym szyldem (choć jak wspominałem – nie słyszałem poprzedniego pełniaka). Willowtip po raz kolejny wysmażyło słuchaczom kapitalny krążek z graniem, które od dłuższego czasu ma bardzo niewiele świeżego do zaoferowania słuchaczom. Cholernie polecam, bo jest tu kawał dobrej muzy.

 

                                                                                                                                             Harlequin

Recenzja ORV „Calmness Is Pretence”

 

ORV

„Calmness Is Pretence” (Ep)

Iron, Blood and Death Corporation 2024

Wyjątkowo trafną nazwę dla swego zespołu obrał sobie ten węgierski duet. Orv po ichniemu znaczy bowiem tyle, co podstępny, przebiegły, czy nikczemny, i taka też właśnie jest muzyka tego projektu. Black Metal wykonywany przez ten hord, pozornie na wskroś klasyczny, mami bowiem, nęci i zwodzi podstępnie i przebiegle, a do tego hipnotyzuje i z każdą kolejną nutą wciąga coraz głębiej w swe mroczne odmęty. Równie przewrotny i celny jest zresztą także i tytuł ich ostatniego materiału „Spokój Jest Pozorem”. Na pierwszy rzut oka (a w zasadzie ucha) panowie wykonują spokojną, osadzoną mocno na kanonach gatunku, rasową diabelszczyznę, jednak gdy głębiej zanurzmy się w te dźwięki, okaże się, że to tylko pozory, albowiem pod powierzchnią głównego nurtu aż gotuje się od negatywnych emocji i  mizantropijnych wibracji, a gęsty mrok można z tych kompozycji czerpać niemal całymi wiadrami. Jeżeli nieco na bok odłożymy emocje i przyjrzymy się warstwie instrumentalnej, to tu również dużo się dzieje. Prosta z pozoru, surowa sekcja rytmiczna zaskakuje częstokroć nietypowymi i nieoczywistymi rozwiązaniami. Zarówno w grze bębnów, jak i basu można prócz typowego, czarciego uderzenia odnaleźć choćby akcenty rodem z korzennego, trzewnego Death/Doom Metalu, a także bardziej rozmazane, mgliste tekstury spotykane najczęściej na produkcjach Post-Metalowych. Wiosła oczywiście także pod płaszczykiem szycia typowo rogatymi, jadowitymi riffami o melodyjnym szlifie operują na „Calmness…” bardziej złożonymi, intensywnymi rozwiązaniami (i to zarówno pod względem ich struktury, jak i formy), transowymi interakcjami, oraz zniewalającymi harmoniami (czego doskonałym przykładem jest zamykający tę produkcję, powalający „Hollowed Songs”). Warstwa wokalna, najbardziej chyba tradycyjna w swym wyrazie (choć oczywiście tak nie do końca)robi wyśmienitą robotę, dodając głębi sferze instrumentalnej i wtłaczając w nią niesamowitą dawkę ponurego feelingu i nihilistycznych treści. Jak więc widzicie, Orv nie jest kolejnym, typowym, Black Metalowym hordem, hołdującym II fali gatunku (choć, co oczywiste, inspiracji tym okresem w jego muzyce nie brakuje). Ci dwaj jegomoście z Budapesztu mają zdecydowanie więcej asów w rękawach i uważam, że warto pochylić się nad ich twórczością. Pamiętajcie tylko o tym, co pisałem na początku. Przebiegłe, podstępne i nikczemne to jednostki.

 

Hatzamoth

niedziela, 19 maja 2024

Recenzja Dusk „Industrie”

 

Dusk

„Industrie”

Independent 2024

Dziś zaglądamy na Kostaryke, i to w bardzo nietypowym temacie. Przyznam bowiem, że jak żyję, nie trafiło mi się spotkanie z graniem industrialnym z tamtego zakątka świata. A z takowym w tym przypadku mamy do czynienia, co zresztą bardzo dobitnie sugeruje tytuł płyty. Co mnie zaskoczyło najbardziej, to fakt, iż „Industrie” to już czwarty album zespołu. Czyli panowie swoje klocki układają już od dłuższego czasu, a jakoś chyba nie dotarli jeszcze do szerszej publiczności. Bez retrospekcji jednak, skupmy się na najnowszym wydawnictwie zespołu. Jest ono naprawdę ciekawe i bardzo mocno utrzymane w kanonie gatunku. A ten definiowany jest przez autorów  jako industrial black metal. Niezwykle trafnie. Wokale na tym wydawnictwie są dzikie, przesterowane i ziejące chłodem. Nawałnica syntezatorowych ścieżek może chwilami nasuwać skojarzenia choćby z norweskim Mysticum. Jednocześnie nie sposób zaprzeczyć, iż muzyka Dysk jest cholernie intensywna. Stanowi ona maksymalnie duszny, odhumanizowany i mocno pokręcony wykwit. Ogromną rolę odgrywają na tym albumie mechaniczne bębny, chwilami zagęszczające atmosferę do granic wytrzymałości, często łamiąc rytm lub po prostu bombardując uderzeniami o częstotliwości ostrego gradobicia, albo, dla kontrastu, dyktując marszowy rytm. Towarzyszą im syntezatorowe tła o chorym, mrocznym, a czasami wręcz przerażającym wydźwięku, budujące silne odczucie klaustrofobii. Nie brak w muzyce Dusk elementów ciężkiego, podziemnego techno, idealnie wpompowanego w całość i dodającego tej muzyce jeszcze większego tonażu. Swoje zadanie idealnie odgrywają też wspomniane wokale, odpowiednio podrasowane nakładkami i innymi efektami. Idealnym ukoronowaniem „Industrie” jest natomiast cover „Freezing Moon”, będący chyba jedną najlepszych wersji tego kawałka, jakie wżyciu słyszałem, bo zrobioną po swojemu i tak naprawdę niewiele odstającą od kompozycji autorskich. Dusk nagrał niezwykle wciągający album, który swoim ciężarem wcale nie ustępuje, a wręcz przebija, większość pozycji z gatuku death czy black metal. Nie wierzycie? Czas zatem na konfrontację!

- jesusatan

Recenzja Vredehammer „God Slayer”

 

Vredehammer

„God Slayer”

Indie Recordings 2024

Lubicie efektowne granie? Takie, gdzie produkcja jest czyściutka, selektywność ostra niczym telewizyjny obraz w 5K? Kiedy gitary zapodają dynamiczne riffy, które swą dobitnością i melodyjnością chwytają za gardło i powodują, że serce rośnie? Wszystko podbija rewelacyjnie pracująca perkusja, dobitne linie basu, a klimatu dopełniają monumentalne wstawki na klawiszach i buńczuczne wokale? Jeśli tak, to uważajcie, bo 24 maja pojawi się najnowsza płyta Vredehammer, a ona jest z pewnością dla Was. To już czwarty krążek tego powstałego w 2009 roku projektu, a moje pierwsze z nim spotkanie. Odpowiedzialny za wszystkie instrumenty na tym albumie Per Valla, oprócz beczek, za które wskoczył sam Nils „Dominator” Fjellström, stworzył mocny i chwytający za gardło black-death metal w ujęciu estradowym. Nie darmo był nominowany do norweskiej nagrody Grammy, gdyż w moim mniemaniu może uchodzić za tamtejszego odpowiednika Behemoth. Norweg komponuje dopracowaną w każdym calu muzykę, w której nie ma zbiegów okoliczności. Tutaj każdy dźwięk, dowolnie wybrany akord i pojawiające się w odpowiednim tremolando, a także syntezatory nie są przypadkowe. Dobrze przemyślane kostkowanie, w którym poszczególne techniki gry wzajemnie się przenikają i płynnie przechodzą z jednej w drugą mają konkretne zadanie. Zbudować zwartą i ekspansywną falę uderzeniową, która poza swoimi niszczycielskimi właściwościami będzie łatwo wpadać w ucho i przy tym żonglować naszymi emocjami. Bezustannie zmieniające się tempa z naciskiem na to średnie, wzmacniają siłę przekazu jak i również szereg środków jak na przykład pogłos, którego użyto na „God Slayer” nie tylko przy okazji wokali, ale także podczas niektórych tremolo. Są one oczywiście umiejscowione w odpowiednich momentach, nadając groźnego i nieco rytualnego klimatu. Bardzo dobrze wyprodukowany i podany w bajeranckim stylu poczerniony decior, który swojego mainstreamowego usposobienia nie da rady w żadnym razie się wyprzeć, ale też chyba go się nie wstydzi. Czy to dobrze, czy źle… nie wiem. Ja nie gustuję, ale sprawdźcie.

shub niggurath

sobota, 18 maja 2024

Recenzja Abominablood „Darkness In Planetary Transmutation”

 

Abominablood

„Darkness In Planetary Transmutation”

Putrid Cult 2024

Abominablood w stajni Putrid Cult już się wcześniej pojawił za sprawą wznowienia kompilacji demówek kilka lat wstecz. Najwyraźniej współpraca się obu stronom spodobała, dzięki czemu możemy dziś cieszyć się nowym albumem tego projektu, wydawanym pod szyldem krajowego labelu. Jest to już trzeci album muzyka kryjącego się pod pseudonimem L. Warpig Venemous, a odpowiadającego tutaj za całokształt. „Darkness In Planetary Transmutation” otwiera intro, będące niczym ciemne chmury nadciągające w błyskawicznym tempie zza horyzontu i spowijające nieboskłon. Zaraz potem następuje mocne uderzenie w postaci war / death metalowej nawałnicy o klimacie bardzo gruzowym. Linie energetyczne zostają zerwane, drzewa łamią się niczym zapałki a woda występuje w brzegów rzek. Coś w ten deseń. Argentyńczyk nie bawi się w wysublimowane metody, tylko napierdala śmierć metalem w bardzo prostej postaci, w jednym wyłącznie celu. By zniszczyć wszystko. Z jego twórczości wylewa się wściekłość, która z minuty na minut, niczym trąba powietrzna, kumuluje swoją niszczycielska  siłę. Podobnie do rzeczonego zjawiska, chwilami zwalnia, dając pozorne poczucie bezpieczeństwa, jednak za chwilę powraca, by uderzyć jeszcze mocniej. Abominablood to twór z rodzaju tych najbardziej bezkompromisowych. Nawet przewijające się w kompozycjach fragmenty ambientowe są w tym przypadku wyjątkowo mroczne i maksymalnie duszne. Ową duchotę da się także odczuć w mocno przybrudzonym brzmieniu, najbardziej kojarzącym się z zespołami śpiewającymi o wojnie, napalmie i maskach gazowych. Mocno dudni tutaj bas, a głębokie beczki pędzą przy akompaniamencie głośno brzdękających blach. Gdzieś tam w tle przemknie chwilami ledwo zauważalne podkreślenie klawiszem, obłąkane, wypluwające swoje frazy partiami wokale przeplotą szamańskie szepty, tudzież katakumbowe chórki, aż się zbiera na wymioty. Awangardy w tym tyle, co w jajcach nasienia po stosunku, ale satysfakcja podobna do tej, która owemu aktowi towarzyszyła. Takich wydawnictw się spodziewam, i takich oczekuję od Putrid Cult. Widzę, że po lekkim letargu pan dowódca wrócił na właściwe tory, co mnie w chuj cieszy. Chce wincyj! Wincyj, kurwa!

- jesusatan

Recenzja MOISSON LIVIDE „Sent Empèri Gascon”

 

MOISSON LIVIDE

„Sent Empèri Gascon”

Antiq Records 2024

Moisson Livide to projekt, którego ojcem, założycielem jest Baptiste Labenne znany również (przynajmniej niektórym) z Folk Metalowego Boisson Divine. Człek ten od lat już eksploruje historię, mity i legendy Gaskonii (czyli obszaru, który obejmował ongiś Oksytanię oraz Nową Akwitanię) i stara się je przybliżyć odbiorcom swojej muzyki. Ciekawi niech wiedzą, że z tegoż to regionu pochodził m.in. król Nawarry i późniejszy król Francji Henryk IV Wielki. Zarys historyczny twórczości Moisson Livide mamy już z grubsza za sobą, teraz więc przejdźmy do muzyki tego zespołu. Biorąc pod uwagę przedstawione na wstępie fakty, nikogo chyba nie zdziwi, że na „Sent Empèri…” usłyszymy bardzo dużo nawiązań do ludowych dźwięków tamtych ziem i to zarówno jeżeli chodzi o użycie typowych dla autochtonów instrumentów, jak i zastosowanie charakterystycznej rytmiki, czy też akcentów i warstw melodycznych. Tak więc natkniemy się tu, na wykonane przez znamienitych gości, nuty Liry Korbowej, Akordeonu, Oboju, Saksofonu Altowego, jak i na wersety odegrane na Bouzouki, Boha, Tin Whistle (lub jak kto woli Flażolecie), czy Gitarze Lap Steel. Oczywiście wszystko to zostało wybornie wkomponowane w zasadniczą część tej płyty, można by rzec, że wręcz w jej fundament, a fundamentem tym jest chwytliwy, zadziorny, entuzjastycznie zagrany Heavy/Power Metal oblany dosyć obficie dressingiem z Melodyjnego Black Metalu. Niektórzy już teraz przestali zapewne czytać tę recenzję, ale wierzcie mi, tej muzyce warto dać szansę (niemal sam nie wierzę w to, co piszę), gdyż niewątpliwie ciekawe i szczere to dźwięki. Jednym słowem ta muza żre, a do tego działa niesamowicie odświeżająco (przynajmniej na me styrane już mocno Szatanem i skrajną brutalnością szare komórki). Moisson Livide na wiele sposobów potrafi bowiem ożywiać historię sławionego przez siebie regionu, wszak nawet liryki są tu w języku Gascon. Tradycyjny, Gaskoński Folk zespala się tu zatem harmonicznie i wręcz naturalnie z diabolicznymi, Heavy Metalowymi riffami i siarczystymi, Black Metalowymi teksturami, przekształcając przy tym bardzo często bystre, błyskotliwe linie melodyczne tak, aby tryskały jadowitym osoczem i brzmiały dumnie, oraz posiadały zaraźliwy, typowo Diabelski urok. Nie wiem, czy dajmy na to, za pół roku będę miał tak samo entuzjastyczne podejście do tego albumu, ale jak na razie weszła mi ta płytka niebezpiecznie gładko i nie chce wyjść. Mam zamiar więc cieszyć się nią teraz, ile wlezie. Reszta dylematów z czasem wyjaśni się sama.

 

Hatzamoth

piątek, 17 maja 2024

Recenzja Dominance „In Ghoulish Cold”

 

Dominance

„In Ghoulish Cold”

Putrid Cult 2024

W opinii wielu, także mojej, zeszłoroczny “Slaughter of Human Offerings In the New Age of Pan” był nie tylko jednym z najlepszych debiutów na krajowej scenie, ale i jednym z najlepszych krążków w gatunku black metal. Miło mi zatem poinformować, że zespół nie zwalnia tempa i idzie za ciosem, serwując „In Ghoulish Cold”,  czternastominutową EP-kę na którą składają się trzy nowe utwory. No i od razu dopowiem, że te kompozycje to jest jeszcze większy wpierdol niż wspomniany debiut. W zasadzie przez cały czas zasypywani jesteśmy tutaj roznoszącymi wszystko w proch blastami. Ja wiem, że to już inne czasy i nikt nie będzie się nad tym faktem spuszczał jak przy debiucie Dark Funeral czy Mardukowym „Panzer Division”, nie mniej jednak fakt ten daje bezpośrednie pojęcie o intensywności, z jaką się tutaj zderzamy. Szaleńczym tempom towarzyszą z kolei równie szorstkie riffy tremolo, cholernie zimne i bezdusznie agresywne. Jednocześnie nie brak w nich tej zadziornej północnej melodii, chwilami mogącej kojarzyć się bezpośrednio z obydwoma wspomnianymi chwilę wcześniej zespołami. Naprawdę ciężko tutaj złapać choćby krótki oddech, tym bardziej, że wbrew temu, co moglibyście teraz pomyśleć, kompozycje Dominance wcale nie są jednostajne czy monotonne. Panowie potrafią niespodziewanie zmienić rytm, czy też przejść na chwilę w bardziej klasyczne kostkowanie, zarzucając kolejnymi, świetnymi riffami pod headbanging. Temperaturę „In Ghoulish Cold” (swoją drogą cóż za trafny tytuł) dodatkowo obniża wściekły wokal, wypluwający z siebie wersety w taki sposób, że od samego słuchania gardło krwawi. Oczywiście wszystko na tych nagraniach brzmi dokładnie tak, jak powinno, dzięki czemu materiał ten praktycznie nie ma słabych punktów. No chyba że za takowy uznać jego długość, bo, ja przepraszam, ale przy takiej jakości, chętnie bym posłuchał z dwa razy więcej. Jeśli jeszcze ktoś nie był do końca przekonany, że oto na scenie pojawił się kolejny zespół z najwyższej półki, to po tym krótkim materiale żadnych złudzeń już mieć nie powinien. Ja jestem, kurwa, rozłożony na łopatki. Dawać mnie tu czem prędzej drugą dużą płytę, bo jesteście, panowie, w wybornej formie.

- jesusatan

Recenzja Venomous Echoes „Split Formations And Infinite Mania”

 

Venomous Echoes

„Split Formations And Infinite Mania”

I, Voidhanger Records 2024

Venomous Echoes to jednoosobowy projekt ze Stanów Zjednoczonych założony przez Ben’a Vanweelden’a. Ten multiinstrumentalista, będąc skupionym na dysmorfii swojego ciała i związanych z tym zaburzeniem implikacjami psychologicznymi, postanowił ten problem przelać na pięciolinię. Zresztą już nie pierwszy raz, gdyż „Split Formations And Infinite Mania”, który ukazał się piątego kwietnia to już drugi album Amerykanina. Kontynuuje on na nim przełamywanie stereotypów w muzyce black-death metalowej, łącząc w niej klasyczne, dysonansowe oraz dark-ambientowe granie. Ogólnie rzecz biorąc to poza tradycyjnymi riffami i solówkami niekiedy kojarzącymi się z Morbid Angel oraz z tymi bardziej wielowarstwowymi teksturami w stylu Portal, pozostałe części jego kompozycji rysują się jako niezrozumiała kakofonia, która wyraźnie ociera się o noise. Pomagają w tym różnorakie wokalizy, będące naprawdę szaleńczymi wrzaskami człowieka, który przeżywa niemałe katusze. Zresztą wszystkie elektroniczne elementy tutaj występujące również wprowadzają wręcz maniakalną atmosferę. Nie wiem, jak jest w istocie i czy w rzeczywistości Ben cierpi na wspomnianą wcześniej dolegliwość, ale jestem w stanie w to uwierzyć. Jakże w związku z tym musi on przeżywać agonię, aby stworzyć taką, nie do końca zrozumiałą płytę. Wypełnioną po brzegi schizofrenicznymi szumami, dronami i bezlitosnymi akordami. Gęste gitary wraz z dudniącymi dołami generują bestialskie ataki, przeradzające się w kaskadowo spadające dysonanse oraz wijące się solówki. Wszystko poprzecinane samplami, dzikimi wokalami i złudnie uspokajającymi ambientowymi pasażami, gdyż ich iluzoryczność wyjaśniają nagłe, soniczne detonacje. Na nic mamiące, fortepianowe melodie czy elektroniczne pływy, bo wkraczająca bez ostrzeżenia brutalność w postaci ostrych i bezlitosnych riffów niweczy ten spokój. Całościowo to mroczna i diaboliczna muzyka, która nosi w sobie ból opętania przez wewnętrzne demony jej twórcy. Pełna cierpienia, szaleństwa, wściekłości i bezsilności. Może momentami niezbyt czytelna i trudna w odbiorze, lecz w swej awangardowości przyciągająca uwagę. Nie dla wszystkich i nie na każdą chwilę. Raczej do okazjonalnego słuchania.

shub niggurath

czwartek, 16 maja 2024

Recenzja Necromoon „War With Tyranny”

 

Necromoon

„War With Tyranny”

Putrid Cult 2024

No! Dokładnie o to chodziło panie Morgul! Właśnie dzięki takim wydawnictwom Putrid Cult jest przez niektórych nazywany polskim odpowiednikiem Iron Bonehead Productions. „War With Tyranny” to debiutancki album naszych krajanów, a jego zawartość to Szatan, syf, choróbska wszelakie, gnijące zwierzęce szczątki oraz dwie taczki gnoju i błota. Poza ostatnim, trwającym niemal kwadrans „A Transcendental Journey to an Unknown Dimension”, pozostałe utwory, a jest ich osiem, zamykają się w większości w trzech minutach. Najprościej byłoby posłużyć się tutaj porównaniem dość oczywistym. Panowie zapewne nie obrażą się, jeśli nazwę ich muzykę polskim odpowiednikiem Beherit, bo to zapewne wczesna twórczość tego zespołu była główną inspiracją powołania Necromoon do życia. Finezji muzyczne nie ma tu zatem żadnej, ale to nie mają być, z zasady, piosenki do słuchania w radio czy filharmonii. Muzycy za pomocą prostych środków sieją na tych nagraniach zniszczenie i popełniają bluźnierstwa najgorszego sortu. Niewiele tutaj przyspieszeń, a nawet jeśli takowe się zdarzają, to momentalnie równoważone są brudnymi jak miejski ściek zwolnieniami. Mimo bardzo sztywnych ram inspiracji, Necromoon starają się, by ich kompozycje nie były jednakowe czy schematyczne. Powiedziałbym, że muzycy udowadniają, iż mocno wyeksploatowane już harmonie można odświeżyć i tchnąć weń odrobinę świeżości (jeśli to słowo w tym przypadku w ogóle jest na miejscu). Całość wieńczy, wspomniany już, czternastominutowy kolos, oparty na mariażu schowanego na drugi plan ambientu, z drone’owymi, ociężałymi riffami i rytualnymi wokalizami. I przy tych dźwiękach piekło dosłownie otwiera swoje wrota na oścież. Klimat tej kompozycji to czyste zło, bezwzględnie idealne ukoronowanie „Wojny z Tyranią”. Uwielbiam takie proste, obłąkane, satanistyczne granie, a Necromoon zaprezentowali w tym temacie materiał z najwyższej półki, który bez wstydu można postawić obok Nekkrofukk czy Cult of Black Blood. Dla maniaków gatunku ten debiut to absolutny mus, a dla mnie chyba najbardziej zaskakujący debiut na rodzimej scenie w tym roku (przynajmniej do chwili obecnej).

- jesusatan

Recenzja JOURS PÂLES „Dissolution”

 

JOURS PÂLES

„Dissolution”

Les Acteurs de L’Ombre Productions 2024

 


Bardzo ciekawe materiały spływają ostatnio do redakcji Apocalyptic Rites z francuskiej Les Acteurs de L’Ombre Productions. Spora część z nich wpada w moje łapy, co cieszy mnie niezmiernie, ale ja nie o tym teraz chciałem skreślić tu parę słów. W tej chwili mam zamiar choć trochę przybliżyć Wam sylwetkę zespołu Jours Pâles, a okazją ku temu jest przewidziana na 10 maja premiera ich trzeciego, pełnego longa zatytułowanego „Dissolution”. Nadmienię jednak najpierw, że horda Jours Pâles wykształciła się niejako z grupy Asphodèle, która to zakończyła swą działalność wydanym w 2019 roku albumem zatytułowanym właśnie „Jours Pâles”. Przechodząc zaś do muzyki, jaką znajdziemy na najnowszym krążku Francuzów, to stanowi ona bardzo sprawnie i ciekawie sklecony amalgamat zimnego, surowego Black Metalu lokalnej szkoły gatunku z atmosferycznym Post-Black Metalem o dość mocno depresyjnym wydźwięku. Dźwięki, jakie wypełniają tę produkcję, czerpią z przynajmniej kilku estetyk i nurtów, a sami muzycy stosują wielorakie techniki, aby to osiągnąć. Uderzenie beczek na ten przykład poczujecie, niczym mocarny cios w splot słoneczny, a zagęszczone linie basu potrafią połamać żebra. Przeszywające wiosła natomiast krążą hipnotycznie w szalonych, szatańskich baletach. Raz wiją się, przyjmując postać jadowitych węży, które kąsają boleśnie, bądź z wściekłością szarżują szybkimi, nieustępliwymi, trzewnymi uderzeniami, innym razem niczym Diabelskie harfy, migoczą mocno eterycznymi, mizantropijnymi riffami, bądź uciskają konkretnie ciężkimi, przytłaczającymi pasażami o minorowym, doprawionym goryczą, nierzadko niepokojąco pesymistycznym obliczu. Wielowątkowe, często kruche linie wioseł w wykonaniu Stéphane’a naprawdę robią wrażenie. Czarują swym transowym charakterem, zmuszają w pewien sposób do refleksji, lecz i przyłożyć siarczyście potrafią, więc naprawdę warto się w nie zagłębić. Uzupełniają je wyśmienite partie solowe, które w tym iście derwiszowym, muzycznym wirze stanowią integralną i bardzo ważną jego część. Istotnym aspektem tej produkcji są także emocjonalne wokale, które na niej usłyszymy. Zarówno agresywne, kipiące gniewem partie, jak i żarliwy, udręczony śpiew, czy też czyste (męskie i damskie) głosy o obrzędowym szlifie dodają tej płycie dodatkowych pokładów mroku i przygnębiającej atmosfery. Całość uzupełniona jest subtelnym dotknięciem parapetu, który, choć może nachalnie nie pcha się na afisz, to jednak robi robotę. Okazuje się, że Blade Dni (tak można przetłumaczyć nazwę zespołu) na „Dissolution” wcale nie są blade. Muzyka z tej płyty pełna jest pasji i kipi wręcz nihilistycznymi emocjami. Naprawdę ciekawa i intrygująca płyta, której warto poświęcić czas i uwagę. Nie należy się jednak przy niej spieszyć. W pośpiechu zbyt dużo możemy tu bowiem  przeoczyć. Tak więc w przypadku tego krążka drogi słuchaczu zdecydowanie spiesz się powoli.

 

Hatzamoth

środa, 15 maja 2024

Recenzja / A review of Sepulchral Curse / Ashen Tomb “Ashen Curse”

 

- FOR ENGLISH SCROLL DOWN -


Sepulchral Curse / Ashen Tomb

“Ashen Curse”

Godz ov War 2024

Oba zespoły, których nazwy widzicie powyżej, gościły już wcześniej na łamach Apocalyptic Rites. Dla przypomnienia, EP-kę „Deathbed Sessions” shub niggurath zwymiotował, a ja EP-kę „Ashen Tomb” pochwaliłem. Dziś na nasz talerz trafia fińska przystawka w postaci dwóch utworów, po jednym od każdego z wyżej wymienionych zespołów. Zaczyna ten bardziej doświadczony, bo posiadający na koncie dwie duże płyty, Sepulchral Curse. Zaczyna od nieco banalnego riffu, bardzo brzydko kojarzącego mi się z pianką rozporową. Po chwili jednak panowie wskakują w d-beaty i ichni death metal zaczyna się kręcić po staroszkolnemu. Czuć w tym utworze gęstą atmosferę, nieco przytłoczenia, zwłaszcza, że muzycy zbytnio się nie spieszą. Gdzieś tam, pod koniec utworu przemyka solówka, nieco bardziej melodyjna, odrobinę kontrastująca z mocno ociężałą resztą… Trochę niewyraźnym, a na pewno niechwytliwym harmoniom towarzyszy mocno zamulony wokal, w zasadzie bełkoczący swoje frazy na jedno kopyto. Słuchając tego kawałka można poniekąd ziewnąć, gdyż jest on po prostu nijaki. Pal licho, że nie znajdziemy w nim żadnych innowacji, bo zapewne nie taka była intencja autorów. On jest po prostu do bólu przeciętny. Szybko zatem przewracamy płytę na stronę B. Tu już jest o wiele lepiej. Od pierwszych sekund można zanurkować głęboko w tajemniczym klimacie budowanym przez, mocno przypominające Spectral Voice, gitarowe melodie. Melodie bardzo powolne, a zarazem niesamowicie ciężkie. Jednocześnie czuć w tym utworze  szkołę fińską, co absolutnie nie przeczy temu, co napisałem przed chwilą. W tym utworze przewija się historia lat dziewięćdziesiątych w bardzo telegraficznym skrócie. Jest tu rzygający głęboko wokal, są szybkie riffy, miażdżące zwolnienia i momenty do pomachanie czerepem.  Żadna tam odkrywczość, a jednocześnie mocno uderzający w łeb deathmetalowy młot. Ten split, po raz kolejny, udowadnia, że zespół krótszy stażem może swojego mentora nieco zawstydzić. Ashen Tomb, będąc owym uczniem, zdecydowanie wygrywa przez nokaut ze starszym rywalem, że tak się posłużę terminologią bokserską. Nie mniej jednak, jeśli zbieracie siódemki, to czemu by sobie takiego sparringu nie nabyć? W sumie dobra rzecz.

- jesusatan

 

Sepulchral Curse / Ashen Tomb

“Ashen Curse”

Godz ov War 2024

 

Both bands, whose names you can see above, have previously featured on Apocalyptic Rites. As a reminder, the Deathbed Sessions EP was thrown up by shub niggurath, and I praised the Ashen Tomb EP. Today a Finnish appetizer in the form of two tracks, one from each of the aforementioned bands, comes to our plate. The more experienced, having two full length albums Sepulchral Curse, goes first. It starts with a somewhat banal riff, very ugly associated with a “strutting foam”. After a while, however, the gents jump into the d-beats and their death metal starts going old-school. You can feel the dense atmosphere in this track, a bit overwhelmed, especially since the musicians definitely take their time. Somewhere towards the end of the track a solo sneaks through, a bit more melodic, making a bit of a contrast to the heavily sluggish rest. The somewhat indistinct, and certainly ungraspable harmonies are accompanied by heavily muddled vocals, basically mumbling their phrases after one fashion. In a way, listening to this track is a yawn-inducing experience, as it is simply bland. It doesn't matter that you won't find any innovations in it, because this was probably not the authors' intention. The song is just painfully average. So we quickly turn the disc over to the B side. Here it is already much better. From the first seconds you can dive deep into the mysterious atmosphere built by, strongly reminiscent of Spectral Voice, guitar melodies. The melodies are very slow and incredibly heavy at the same time. Also, you can feel the Finnish school in this track, which absolutely does not contradict what I just wrote. The history of the nineties in a very telegraphic nutshell runs through this piece. There are deep puking vocals, there are fast riffs, crushing slowdowns and moments to bang your head.  No revelation there, but a hard hitting death metal hammer. This split, once again, proves that a younger band shorter can put its mentor to some shame. Ashen Tomb, being that disciple, definitely wins by knockout against its older rival, to use boxing terminology. Nevertheless, if you collect seven-inches, why not get this one for yourself? All in all, it’s a good thing.

- jesusatan

Recenzja Insect Ark „Raw Blood Singing”

 

Insect Ark

„Raw Blood Singing”

Debemur Morti Productions 2024

 


Insect Ark jest solowym projektem niejakiej Dany Schechter, który założyła w 2011 roku na nowojorskim Brooklynie. Obecnie mieszka w Berlinie i oprócz tego wchodzi również w skład Swans, ale rzecz jasna nie zapomina o swoim własnym przedsięwzięciu. Po dołączeniu do niej dwa lata temu perkusisty Khanate w osobie Tim’a Wyskida, razem kontynuowali już wcześniej zapoczątkowane przez Danę prace nad nowym albumem. Zaowocowało to powstaniem „Raw Blood Singing”, przy nagrywaniu, którego gościnnie brali udział Ville Leppilahti (Oranssi Pazuzu) oraz Colin Marston (Gorguts), który zajął się również miksem. Ci, którzy nie znają twórczości Insect Ark pewnie i tak domyślają się, że nie jest to twór stricte metalowy. Zresztą jakakolwiek kategoryzacja nie ma w tym przypadku sensu, bo elementów, które składają się na muzykę tego zespołu jest wiele więc nie da rady określić jej jednym lub dwoma słowami. Najnowszy krążek Insect Ark to osiem utworów, które powstały w wyniku fuzji kilku gatunków. Gęste i posuwiste riffy wraz z monumentalną sekcją rytmiczną to wpływy drone-metalu. Trochę szybsze akordy, które rozciągane są po gryfie do granic wytrzymałości wprowadzają odrobinę awangardowego rzępolenia. Spokojne momenty oparte na syntezatorowych pływach i dusznych zagrywkach na pianinie pachną ambientem, zaś zgrzytliwe i dość niepokojące tekstury zdają się być liźnięte eksperymentalnym gotykiem. Wśród tych wszystkich pierwiastków unosi się aksamitny, ale także niezwykle przejmujący głos założycielki Insect Ark, który spaja je w jedną, nową i oryginalną strukturę. Jej oddziaływanie jest bardzo silne, ponieważ przyciąga do siebie niczym czarna dziura, z tym, że nie niszczy, lecz funduje słuchaczom emocjonalny sprawdzian. Ta zmienna muzyka momentami uspokaja i powoduje, że wpadamy w introspektywne dywagacje. Gdy już robi się ciepło i miło dopadają nas nagłe ataki dronów, bolesnych burdonów i gniotących riffów. Po chwili przechodzą one w psychodeliczne i wysokotonowe wibracje, raniąc do reszty naszą jaźń, aby znów uspokoić się i roztoczyć nad nami „kosmiczną ciszę”. Obecne wydawnictwo Insect Ark zawiera niewątpliwie mroczne i jednocześnie melancholijne kompozycje, które wprawdzie płyną w leniwym i hipnotycznym tempie, ale potrafią również okresami ukazać swoje ekstremalnie dynamiczne oblicze, wybuchając i uwalniając straszliwą energię. Pomimo posiadania w sobie nerwowego napięcia i klaustrofobicznego charakteru, paradoksalnie są pełne przestrzeni, w której bezkresie można pławić się bez końca. Alternatywne i przygnębiające granie, bardzo ciekawe i perfekcyjnie zaaranżowane. Polecam.

shub niggurath

Recenzja Mortal Wound „Anus Of The World”

 

Mortal Wound

„Anus Of The World”

Dark Descent Records (2024)

 


Kalifornijski Mortal Wound to relatywnie młoda formacja, która dała się poznać deathmetalowemu podziemiu demówką „Forms Of Unreasoning Fear” oraz splitem z Gutless. Teraz, za sprawą Dark Descent Records mamy możliwość zweryfikowania potencjału grupy za sprawą debiutanckiego krążka „Anus Of The World”. Pod tym mocno humorystycznym tytułem i mocno oczojebną, chujową okładką kryje się kilka bardzo smakowitych ochłapów. Mortal Wound uprawia bowiem kompletnie nieoryginalny i cholernie fajny death metal spod znaku wczesnego Cannibal Corpse. Brak własnego stylu w tym przypadku wcale nie jest zarzutem, bo Mortal Wound w żaden sposób nie wydają się być kolejną retrokapelą, która z premedytacją i wyrachowaniem próbuje grać w określonym stylu. Słuchając „odbytu świata” cały czas towarzyszyło mi uczucie, że obcuję z kompletnie niewymuszonym, bardzo naturalnym materiałem, jakby żywcem wyjętym sprzed trzydziestu kilku lat. To, że ekipa z zachodniego wybrzeża Stanów nie sili się na eksplorowanie i poszukiwanie własnego języka nie rzutuje na jakość nagrań. Iście barnesowski bulgot, mnóstwo chwytliwych riffów, proste kompozycje i mięsiste, ale dalekie od modnego brzmienie plasują pierwszy długograj Mortal Wound w grupie wydawnictw pokroju debiutu Rotheads czy ostatniego Torture Rack, gdzie wszystkie ograne patenty czarują naturalizmem, a wszelkie mankamenty są raczej wbudowanym w całość atutem dającym świadectwo autentyczności. Oczywiście – Mortal Wound to nie ten poziom wykonawczy co ekipa Alexa Webstera, a i od strony kompozycyjnej jest tu prościej. Na upartego można doszukiwać się wpływów Mortician, Impetigo, Corpus Rottus czy kilku innych zespół, którym tematyka tanich horrorów nie jest obca. Można zaryzykować stwierdzenie, że „Anus Of The World” to płyta kompletnie nieistotna dla gatunku, bo słyszeliśmy takie granie setki razy, ale co z tego skoro jest to nagranie fajne, którego słucha się wybornie. Czy potrzeba coś więcej? Ta płyta żadnych końcoworocznych list nie podbije i w żadnych annałach metalu śmierci się nie zapisze, ale gwarantuję, że jeśli ktoś ubóstwia tego typu granie, ten będzie tym wydawnictwem bardzo usatysfakcjonowany.

 

                                                                                                           Harlequin

wtorek, 14 maja 2024

Recenzja North „We Are, We Remain”

 

North

„We Are, We Remain”

Pagan Rec. 2024

Jeśli nie liczyć reedycji, to ostatniego albumu krzyżackiego North słuchałem jeszcze za czasów, kiedy w Apatorze śmigał Rickardsson, Bajerski czy Sawinka.  Późniejsze albumy jakoś nie do końca do mnie mówiły. North poprzednią płytę nagrał lat temu trzynaście. Szmat czasu. A tu nagle, niczym zając z kapelusza, wyskakują z „We Are, We Remain”, materiałem jeszcze nie do końca pełnometrażowym, aczkolwiek i tak zawierającym dobre pół godziny muzyki. Automatycznie włączyło mi się myślenie, że oto panowie sobie po latach przypomnieli, że jednak na scenie krajowej coś znaczą i chcą od znanej nazwy odciąć kilka kuponów na piwo. Błąd! Mimo iż na owym wydawnictwie chłopaki z grodu Kopernika prochu nie wymyślają, i w zasadzie kontynuują swój obrany na samym początku kurs, to ten materiał jest cholernie zadziorny, acz tak samo chwytliwy i wbijający się w łeb. Najlepszym tego dowodem może być fakt, iż po czterech (żużlowych)  okrążeniach te cztery autorskie numery, plus świetnie odegrany na zakończenie cover „A Fine Day To Die” wiadomo kogo, kompletnie mnie zainfekowały. North kompletnie nie przejmują się obecnie panującymi trendami. Oni grają swoje, czyli black metal na modłę drugiej fali, najbardziej kojarzący się ze sceną skandynawską, a jednocześnie bardzo silnie zainfekowany naszą rodzimą estymą. Teksty, tradycyjnie, śpiewane są po polsku, tempo utworów nie przekracza limitu, bo po co silić się na ekstremę, skoro można przywołać zimę za pomocą odpowiedniego nastroju… Po zespołach z tak sporym stażem często można spodziewać się geriatrii, a ich powroty zazwyczaj są dla mnie jednym wielkim nieporozumieniem. W przypadku nowego wydawnictwa North jestem jednak w stanie ściągnąć czapkę z głowy, bo „We Are, We Remain” to naprawdę zajebisty kawał staroszkolnego black metalu. Tu nie ma co dywagować i rozmyślać o niewiadomo czym, ten album trzeba sobie na półce postawić, bo to w chuj solidna pozycja i piosenki na wiele odsłuchów. Mocne zaskoczenie.

- jesusatan

Recenzja Incipient Chaos „Incipient Chaos”

 

Incipient Chaos

„Incipient Chaos”

I, Voidhanger Records 2024

Zespół ten powstał w 2014 roku na terenie Francji. Od tamtej pory wydał zaledwie dwie epki i pojawił się na jednym splicie. Komponowanie i rejestracja tego debiutu trwała podobno kilka lat, a co z tego wynikło? Ano siedem wałków o niezbyt krótkim czasie trwania, bo zebrane do kupy dają prawie pięćdziesiąt minut black metalu w iście francuskim stylu. Nie spodziewajcie się jednak po tym tercecie kosmicznej aury czy też wybujałych, ezoterycznych pasaży, gdyż „Incipient Chaos” niesie ze sobą nieco inne podejście do tego gatunku niż na przykład Deathspell Omega i jemu podobne twory. Co prawda pewne punkty styczne z tamtejszym ujęciem bleka naturalnie w muzyce Incipient Chaos występują, ale wydaje mi się, że jej wydźwięk jest zgoła inny. Ci mieszkańcy Nantes wykonują bowiem dość hałaśliwą odmianę rogacizny, która na pierwszy rzut ucha jawi się jako istna kakofonia, a pierwsze spotkanie z nią może być bolesne. Bo wnikliwszym przesłuchaniu z tego zgiełku, który płynie w całkiem szybkim tempie, zaczynają wyłazić wijące się riffy i spiralne tremolo. Ta początkowo zgrzytliwa soniczna lawina zaczyna wtedy układać się w całość i snuć agresywne akordy, które pomimo aroganckiego charakteru nie są pozbawione chwytliwości. Nie jest to jednak melodyjność zapraszająca do tańca, lecz huragan pełen złośliwych podmuchów i bolesnych ugryzień. Kąsa i drapie aż do kości przy akompaniamencie równie nieźle zapierdalającej sekcji rytmicznej oraz wrzasków i warknięć wokalisty. Nie oznacza to, że ta zawierucha szaleje przez cały czas, ponieważ Incipient Chaos potrafi też klimatycznie zwolnić i przy tym gnieść miarowo, udając się w tych momentach w niemalże rytualne rejony. Wystarczy przysłuchać się trzeciemu „The Fire That Devours The Soul And Flesh” aby doświadczyć tych mistycznych chwil, zaś w dwóch ostatnich numerach „Dragged Back To The Abyss” i „All Is Lost, All Is Found” poza okultystycznymi liźnięciami panowie częstują nas także epickimi zagrywkami i odrobiną melancholii. Zimny i kipiący „złą” energią krążek, zagrany tak jak tylko Francuzi potrafią, czyli oryginalnie i z kurtuazją. Jak dla mnie trochę zbyt melodyjny, aczkolwiek jeszcze kilka razy sobie posłucham. Fanom francuszczyzny i nie tylko, polecam.

shub niggurath

niedziela, 12 maja 2024

Recenzja Extreme Unction „In Lumine Mortis”

 

Extreme Unction

„In Lumine Mortis”

Caverna Abismal Rec. 2024 (Re-issue)

Chwilę temu napisałem kilka słów o demówce Extreme Unction, więc idąc za ciosem, dziś kolejny ze wznawianych materiałów tego zespołu, czyli debiutancka płyta. Materiał ten wydany został dwa lata po „In Sadness” i cechują go zauważalne różnice. Teoretycznie zespół pozostał w kanonie death / doom metalu, jednak muzyka Portugalczyków wyraźnie ewoluowała. Czy w dobrą stronę? Z tym można polemizować i każdy sobie na to opinię wyrobi własną. Faktem jest, iż kompozycje na „In Lumine Mortis” zyskały na szybkości i melodii. Nie są to już ponure hymny, a całkiem chwytliwe numery. Może nie od razu piosenki radiowe, gdyż wciąż sporo w nich ciężaru, choć tym razem, intensywniej niż wcześniej, nasączonego smutkiem. Można powiedzieć, że sporo tutaj pierwiastków nawiązujących do Amorphis z okolic drugiej płyty, czy też, zwłaszcza w szybszych partiach, melodyjnego death metalu ze Goteborga (ale bardziej z okolicy debiutu In Flames niż późniejszego).  Więcej też usłyszymy elementów bezpośrednio nawiązujących do My Dying Bride albo coraz bardziej rockowego wówczas Paradise Lost, zwłaszcza w płaczliwych liniach gitar. Jednocześnie, dużo na tym albumie naturalnego groove’u i lekkości, dzięki czemu piosenki Extreme Unction szybko wpadają w ucho i można przy nich zarówno potupać nóżką, co i odrobinę posmutkować. Zdecydowaną większość wokali stanowią growle, co prawda nie z gatunku ekstremalnych, ale na pewno bardziej wpływają one na odbiór in plus, niż wrzucanie w każdym możliwym momencie czystego śpiewu. Ten także występuje, acz stanowi bardziej dodatek niż styl konkurujący z wiodącym. Mimo bardzo wyraźnych inspiracji, Extreme Unction potrafili poskładać poszczególne składowe do kupy w całkiem ciekawy sposób. Materiał ten, mimo pewnego rodzaju awangardy (oczywiście w odniesieniu do tamtych czasów), nie wkraczał na pole karykaturowych eksperymentów. Oczywiście, dziś można stwierdzić, że takie granie nieco trąci myszką, co dla jednych będzie przeszkodą nie do pokonania, a inni będą z radością zacierać łapki. Ja stoję gdzieś pomiędzy. „In Lumine Mortis” to całkiem niezły matex, lecz na pewno nie esencjalny. Fani tamtej epoko powinni jednak być ukontentowani.

- jesusatan

Recenzja Inconcessus Lux Lucis „Temples Colliding In Fire”

 

Inconcessus Lux Lucis

„Temples Colliding In Fire”

I, Voidhanger Records 2024

Trochę się zmieniła muzyka tego bandu od momentu ukazania się ich debiutu w 2014 roku. Na pierwszym albumie „Disintegration: Psalms Of Veneration For The Nefarious Elite” mieliśmy do czynienia ze stricte surowym i maniakalnym black metalem. Na drugiej płycie „The Crowning Quietus” ci Anglicy w swoje kompozycje nieśmiało zaczęli wplatać rozwiązań znanych z thrash i heavy metalu, łagodząc przy tym nieco wydźwięk swego rzępolenia w stosunku do „jedynki”. Najnowsze, trzecie wydawnictwo Inconcessus Lux Lucis to kolejny krok ku melodyjnym i klasycznym brzmieniom. Na „Temples Colliding In Fire” nie uświadczymy już nic z ohydnego i chropowatego bleczura z początków ich kariery czy też lekko urozmaiconych, ale w dalszym ciągu wyraźnie czarcich nut z „dwójeczki”. Obecnie ten duet serwuje przyjemną i chwytliwą muzykę, będącą połączeniem black, thrash i heavy metalowych pierwiastków. Panowie wrzucili do jednego kotła te gatunki i wymieszali dokładnie, a uważony z tego gulasz smakuje całkiem nieźle i powinien zadowolić niejednego miłośnika tradycyjnego oraz niezobowiązującego zbytnio metalowego grania. Krążek ten to (oprócz dwóch krótkich, instrumentalnych kawałków) pięć numerów wypełnionych przeróżnym rodzajem kostkowania, które płynie w zmiennych tempach. Gitarki wycinają rytmiczne i cięte akordy, które mogą przypominać chwilami lżejszy thrash w stylu Tankard. W riffach tu obecnych nie brakuje również tej płynności i melodyjności, którymi charakteryzowało się Running Wild. Pełno tu również wysokich artykulacji i zawijasów, będących znakiem rozpoznawczym szeroko pojętego NWOBHM i speed-metalowych produkcji. Oczywiście ci dwaj mieszkańcy Manczesteru nie zapomnieli również o odrobinie diabolicznej zadzierżystości i paru tremolando, co pozwoliło im wraz z odpowiednimi wokalami zachować black-metalowy trzon. Ogólnie rzecz biorąc „Temples Colliding In Fire” to album różnorodny pod każdym względem. Zarówno, jeżeli chodzi o zmieniające się prędkości jak również sposoby na traktowanie strun, a także ich chwytliwości, które są wizytówką każdego z gatunków wchodzących w skład tutejszych aranżacji. Sprawiło to, że za pośrednictwem tej płyty możemy obcować z dynamicznym i łatwo przyswajalnym metalem, który jednak nie jest pozbawiony agresywności. Może posiada trochę spiłowane zęby i połamane pazury, ale to miły i apetyczny krążek, który doskonale nada się na tło spotkania przy piwie czy też, aby rozbujać publikę przed występem headliner’a na niejednym festiwalu.

shub niggurath

Recenzja NEBELKRÄHE „Ephemer”

 

NEBELKRÄHE

„Ephemer”

Crawling Chaos 2023

 

Nebelkrähe to niemiecka horda, która w swej twórczości skupia się na mrocznej filozofii postrzeganej przez pryzmat głębi i skomplikowanej natury ukrytych, ludzkich namiętności. I tak skupiają się ci panowie z Bawarii nad owymi, niełatwymi tematami od prawie 17 lat. Wydali wcześniej dwa, pełne albumy, a ostatni kwartał roku 2023 przyniósł w zębach ich trzecią, dużą płytkę, która traktuje o ulotności życia człowieka i fakcie, że nic nie trwa wiecznie i może skończyć się równie szybko i niespodziewanie, jak się zaczęło. Cóż, to, co próbują przekazać nam tu Niemcy w warstwie tekstowej, wiedziałem już dawno temu (tak, jak pewnie i większość z Was), niemniej muzyka, jaka otacza ów przekaz jest całkiem niezła. Obcujemy tu bowiem z klimatyczną odmianą Black Metalu, a w zasadzie to Post-Black Metalu artykułowanym wokalnie w barbarzyńskim języku niemieckim, co paradoksalnie dodaje tej płycie niezgorszego pazura (nawet, jeżeli nie do końca jesteśmy w stanie zrozumieć teksty zespołu o poetyckim szlifie, co zresztą specjalnie mnie nie dziwi, bo ja prosty chłopak ze wsi jestem i na psychologii się nie znam). O muzyce co nieco jednak wiem(a przynajmniej tak mi się wydaje), więc pozwólcie, że właśnie na tym właśnie aspekcie „Ephemer” skupię się w głównej mierze. Tak więc, jak już powiedziałem, ostatnią jak na razie, pełną płytę Nebelkrähe wypełniają dźwięki, które balansują na pograniczu eterycznego Black i Post-Black Metalu. Jak to w większości takich przypadków bywa, pierwsze skrzypce grają tu wiosła, choć i ulotne, a jednak wyraziste, operujące na kilku poziomach linie basu, jak i posiadające odpowiednią gęstość bębny robią robotę i są tu nie od parady. Gitary to jednak niezaprzeczalnie crème de la crème tego krążka. Prócz typowych, czarcich tekstur, operują wyśmienitymi, przygnębiającymi zagrywkami rodem z nastrojowego, zadymionego Rocka, czy progresywnymi, zorientowanymi na jesienną zadumę pasażami w odcieniach sepii, a i wycieczki w stronę muzyki Pop także im się zdarzają. Z owym, nieco lżejszym, nastawionym na budowanie melancholijnego klimatu wiosłowaniem i wijącymi się, żywymi, gitarowymi melodiami idealnie korelują wyśmienicie wplecione tu instrumenty dęte (puzon, trąbka), a także akordeon, wiolonczela, harmonijka ustna i cymbały wszelakiego asortymentu. Atmosferyczną warstwę instrumentalną tego krążka uzupełniają najczęściej agresywne (choć nie tylko), emocjonalne wokale. Czuć w nich pewien chłód, charakterystyczny, germański, wypełniony goryczą feeling, jak i negatywne wibracje.„Ephemer” to niewątpliwie płyta ciekawa, z którą wnikliwi słuchacze spędzą przynajmniej kilka długich wieczorów rozgryzając egzystencjalne zagadki i zastanawiając się nad odwiecznym dylematem, co było pierwsze, jajko, czy kura? Ja preferuję zdecydowanie prostsze sytuacje, jak i bardziej bezpośrednią muzykę, zatem trzy odsłuchy wystarczyły, abym przekonał się, że to płytka nie dla mnie. Doceniam jednak umiejętności i szanuję wysiłek muzyków, jaki niewątpliwie włożyli w tę produkcję. Dla wszystkich myślicieli dumających przy muzyce nad znikomością chrabąszcza album do obowiązkowego zakupu, dla reszty wg uznania.

 

Hatzamoth