poniedziałek, 6 maja 2024

Recenzja Inconcessus Lux Lucis „Temples Colliding In Fire”

 

Inconcessus Lux Lucis

„Temples Colliding In Fire”

I, Voidhanger Records 2024

Trochę się zmieniła muzyka tego bandu od momentu ukazania się ich debiutu w 2014 roku. Na pierwszym albumie „Disintegration: Psalms Of Veneration For The Nefarious Elite” mieliśmy do czynienia ze stricte surowym i maniakalnym black metalem. Na drugiej płycie „The Crowning Quietus” ci Anglicy w swoje kompozycje nieśmiało zaczęli wplatać rozwiązań znanych z thrash i heavy metalu, łagodząc przy tym nieco wydźwięk swego rzępolenia w stosunku do „jedynki”. Najnowsze, trzecie wydawnictwo Inconcessus Lux Lucis to kolejny krok ku melodyjnym i klasycznym brzmieniom. Na „Temples Colliding In Fire” nie uświadczymy już nic z ohydnego i chropowatego bleczura z początków ich kariery czy też lekko urozmaiconych, ale w dalszym ciągu wyraźnie czarcich nut z „dwójeczki”. Obecnie ten duet serwuje przyjemną i chwytliwą muzykę, będącą połączeniem black, thrash i heavy metalowych pierwiastków. Panowie wrzucili do jednego kotła te gatunki i wymieszali dokładnie, a uważony z tego gulasz smakuje całkiem nieźle i powinien zadowolić niejednego miłośnika tradycyjnego oraz niezobowiązującego zbytnio metalowego grania. Krążek ten to (oprócz dwóch krótkich, instrumentalnych kawałków) pięć numerów wypełnionych przeróżnym rodzajem kostkowania, które płynie w zmiennych tempach. Gitarki wycinają rytmiczne i cięte akordy, które mogą przypominać chwilami lżejszy thrash w stylu Tankard. W riffach tu obecnych nie brakuje również tej płynności i melodyjności, którymi charakteryzowało się Running Wild. Pełno tu również wysokich artykulacji i zawijasów, będących znakiem rozpoznawczym szeroko pojętego NWOBHM i speed-metalowych produkcji. Oczywiście ci dwaj mieszkańcy Manczesteru nie zapomnieli również o odrobinie diabolicznej zadzierżystości i paru tremolando, co pozwoliło im wraz z odpowiednimi wokalami zachować black-metalowy trzon. Ogólnie rzecz biorąc „Temples Colliding In Fire” to album różnorodny pod każdym względem. Zarówno, jeżeli chodzi o zmieniające się prędkości jak również sposoby na traktowanie strun, a także ich chwytliwości, które są wizytówką każdego z gatunków wchodzących w skład tutejszych aranżacji. Sprawiło to, że za pośrednictwem tej płyty możemy obcować z dynamicznym i łatwo przyswajalnym metalem, który jednak nie jest pozbawiony agresywności. Może posiada trochę spiłowane zęby i połamane pazury, ale to miły i apetyczny krążek, który doskonale nada się na tło spotkania przy piwie czy też, aby rozbujać publikę przed występem headliner’a na niejednym festiwalu.

shub niggurath

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz