Inconcessus
Lux Lucis
„Temples
Colliding In Fire”
I, Voidhanger Records 2024
Trochę
się zmieniła muzyka tego bandu od momentu ukazania się ich debiutu w 2014 roku.
Na pierwszym albumie „Disintegration: Psalms Of Veneration For The Nefarious
Elite” mieliśmy do czynienia ze stricte surowym i maniakalnym black metalem. Na
drugiej płycie „The Crowning Quietus” ci Anglicy w swoje kompozycje nieśmiało
zaczęli wplatać rozwiązań znanych z thrash i heavy metalu, łagodząc przy tym
nieco wydźwięk swego rzępolenia w stosunku do „jedynki”. Najnowsze, trzecie
wydawnictwo Inconcessus Lux Lucis to kolejny krok ku melodyjnym i klasycznym brzmieniom.
Na „Temples Colliding In Fire” nie uświadczymy już nic z ohydnego i
chropowatego bleczura z początków ich kariery czy też lekko urozmaiconych, ale
w dalszym ciągu wyraźnie czarcich nut z „dwójeczki”. Obecnie ten duet serwuje
przyjemną i chwytliwą muzykę, będącą połączeniem black, thrash i heavy
metalowych pierwiastków. Panowie wrzucili do jednego kotła te gatunki i
wymieszali dokładnie, a uważony z tego gulasz smakuje całkiem nieźle i powinien
zadowolić niejednego miłośnika tradycyjnego oraz niezobowiązującego zbytnio
metalowego grania. Krążek ten to (oprócz dwóch krótkich, instrumentalnych
kawałków) pięć numerów wypełnionych przeróżnym rodzajem kostkowania, które
płynie w zmiennych tempach. Gitarki wycinają rytmiczne i cięte akordy, które
mogą przypominać chwilami lżejszy thrash w stylu Tankard. W riffach tu obecnych
nie brakuje również tej płynności i melodyjności, którymi charakteryzowało się
Running Wild. Pełno tu również wysokich artykulacji i zawijasów, będących
znakiem rozpoznawczym szeroko pojętego NWOBHM i speed-metalowych produkcji. Oczywiście
ci dwaj mieszkańcy Manczesteru nie zapomnieli również o odrobinie diabolicznej
zadzierżystości i paru tremolando, co pozwoliło im wraz z odpowiednimi wokalami
zachować black-metalowy trzon. Ogólnie rzecz biorąc „Temples Colliding In Fire”
to album różnorodny pod każdym względem. Zarówno, jeżeli chodzi o zmieniające
się prędkości jak również sposoby na traktowanie strun, a także ich
chwytliwości, które są wizytówką każdego z gatunków wchodzących w skład
tutejszych aranżacji. Sprawiło to, że za pośrednictwem tej płyty możemy obcować
z dynamicznym i łatwo przyswajalnym metalem, który jednak nie jest pozbawiony
agresywności. Może posiada trochę spiłowane zęby i połamane pazury, ale to miły
i apetyczny krążek, który doskonale nada się na tło spotkania przy piwie czy też,
aby rozbujać publikę przed występem headliner’a na niejednym festiwalu.
shub
niggurath
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz