sobota, 25 maja 2024

Recenzja Tsatthoggua „We Are God”

 

Tsatthoggua

„We Are God”

Osmose Prod. 2024

No tego powrotu to się naprawdę nie spodziewałem. Tsatthoggua, uboższy brat Impaled Nazarene, jak to mieliśmy w zwyczaju nazywać Niemców w latach dawno minionych, swoim debiutanckim „Hosanna Bizarre” mocno obili mi mordę. Kilka lat temu pojawiło się wznowienie demówki, wzbogacone nagraniami z EP-ki „German Black Metal”, jednak kompletnie nie przyszło mi do głowy, że zespół się przy okazji reaktywował. Kiedy zatem zobaczyłem w skrzynce odbiorczej promo trzeciego, a pierwszego od dwudziestu sześciu lat, albumu Tsatthoggua, to rzuciłem się na niego niczym rycerz na dziewkę po powrocie z wojny trzydziestoletniej. Zresztą przy okazji zbroję także ściągnąłem przezornie do kolan, co by jej nie ubrudzić. Trochę, jak się szybko okazało, przedwcześnie. „We Are God” to trzydzieści parę minut… wysokiej klasy black metalu na szybkich obrotach. Takiego bliższego Mardukowi niż wspomnianym na początku Finom. Zalet ten materiał ma sporo. Przede wszystkim wcale nie czuć, że panowie przehibernowali, a nadmienię, że powrócili w oryginalnym składzie, ćwierć wieku. Nadal sporo w nich ognia a utwory z „We Are God” bynajmniej nie zajeżdżają geriatrią. Przeciwnie, tempo jest tu dyktowane niczym przy docieraniu kociarni w wojsku, a i proponowane przez gitarzystów melodie pełne są jadu i wściekłości. Także wokalista wypluwa z siebie teksty z prawdziwie maniakalną manierą, nie szczędząc gardła. Pierdolnięcie ta płyta zatem niezaprzeczalnie ma, i słucha się jej bardzo dobrze, z jednym jednak „ale”… Nie wiem, może to jakieś moje widzimisie, ale odnoszę wrażenie, że wszystko tutaj jest zbyt sterylne, zbyt przekalkulowane. Brakuje mi gdzieś tej perwersyjnej dzikości, spontanu który towarzyszył wcześniejszym nagraniom zespołu. No niech za przykład posłuży taki „I Drive My Dogs (To Thule)”, utwór wolniejszy, z riffem nieco pod Kriegsmaschine czy Bathory, z typowo koncertowym zawołaniem „Hey! Hey!” i klawiszowymi ozdobnikami. Wszystko niby jest OK., ale za chuj mi to nie pasuje do Tsatthoggua. „We Are God” to bardziej, ostry bo ostry, ale przystępny black metal niż perwersyjna dzicz. Może się i czepiam, bo finalnie, jak już wspomniałem płyty słucha się bardzo dobrze, a z każdym odsłuchem wchodzi coraz lepiej, stąd też dla tych, którzy do niej przysiądą mam po prostu jedną jedyną radę. Jeśli macie sentyment do pierwszego krążka Niemców, to postarajcie się o nim na chwilę zapomnieć. Wtedy zapewne „We Are God” wejdzie wam niczym rozgrzany nóż w masełko. Mimo wszystko cieszę się z tego powrotu, bo reputacji zespołowi nie psuje.

- jesusatan

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz