Tsatthoggua
„We Are God”
Osmose Prod. 2024
No tego powrotu to się naprawdę nie spodziewałem. Tsatthoggua, uboższy
brat Impaled Nazarene, jak to mieliśmy w zwyczaju nazywać Niemców w latach
dawno minionych, swoim debiutanckim „Hosanna Bizarre” mocno obili mi mordę.
Kilka lat temu pojawiło się wznowienie demówki, wzbogacone nagraniami z EP-ki
„German Black Metal”, jednak kompletnie nie przyszło mi do głowy, że zespół się
przy okazji reaktywował. Kiedy zatem zobaczyłem w skrzynce odbiorczej promo
trzeciego, a pierwszego od dwudziestu sześciu lat, albumu Tsatthoggua, to
rzuciłem się na niego niczym rycerz na dziewkę po powrocie z wojny
trzydziestoletniej. Zresztą przy okazji zbroję także ściągnąłem przezornie do
kolan, co by jej nie ubrudzić. Trochę, jak się szybko okazało, przedwcześnie.
„We Are God” to trzydzieści parę minut… wysokiej klasy black metalu na szybkich
obrotach. Takiego bliższego Mardukowi niż wspomnianym na początku Finom. Zalet
ten materiał ma sporo. Przede wszystkim wcale nie czuć, że panowie
przehibernowali, a nadmienię, że powrócili w oryginalnym składzie, ćwierć
wieku. Nadal sporo w nich ognia a utwory z „We Are God” bynajmniej nie
zajeżdżają geriatrią. Przeciwnie, tempo jest tu dyktowane niczym przy
docieraniu kociarni w wojsku, a i proponowane przez gitarzystów melodie pełne
są jadu i wściekłości. Także wokalista wypluwa z siebie teksty z prawdziwie
maniakalną manierą, nie szczędząc gardła. Pierdolnięcie ta płyta zatem
niezaprzeczalnie ma, i słucha się jej bardzo dobrze, z jednym jednak „ale”… Nie
wiem, może to jakieś moje widzimisie, ale odnoszę wrażenie, że wszystko tutaj
jest zbyt sterylne, zbyt przekalkulowane. Brakuje mi gdzieś tej perwersyjnej
dzikości, spontanu który towarzyszył wcześniejszym nagraniom zespołu. No niech
za przykład posłuży taki „I Drive My Dogs (To Thule)”, utwór wolniejszy, z
riffem nieco pod Kriegsmaschine czy Bathory, z typowo koncertowym zawołaniem
„Hey! Hey!” i klawiszowymi ozdobnikami. Wszystko niby jest OK., ale za chuj mi
to nie pasuje do Tsatthoggua. „We Are God” to bardziej, ostry bo ostry, ale
przystępny black metal niż perwersyjna dzicz. Może się i czepiam, bo finalnie,
jak już wspomniałem płyty słucha się bardzo dobrze, a z każdym odsłuchem
wchodzi coraz lepiej, stąd też dla tych, którzy do niej przysiądą mam po prostu
jedną jedyną radę. Jeśli macie sentyment do pierwszego krążka Niemców, to
postarajcie się o nim na chwilę zapomnieć. Wtedy zapewne „We Are God” wejdzie
wam niczym rozgrzany nóż w masełko. Mimo wszystko cieszę się z tego powrotu, bo
reputacji zespołowi nie psuje.
- jesusatan
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz