Alarm!
„Alarm!”
Armageddon Label
2024
Dobra, dość tego metalu, schłodzone piwo się leje, kolega przyszedł w
odwiedziny, to czas się pobawić z przytupem. Żadną nowością bowiem jest, że
zimny bursztyn najlepiej wchodzi przy odpowiedniej muzyce. A taką jest bez
wątpienia debiutancki materiał Szwedów. Czy to duża płyta, jak to sygnuje wydawca,
to bym polemizował, bo „Alarm!” zawiera jedynie dwadzieścia minut muzyki.
Aczkolwiek dziewięć numerów jest, to niech im będzie. Jest to dziewiątka typowo
do popijawy. Panowie raczą nas wybuchową i niezwykle chwytliwą mieszanką punka
i hard core’a. W zasadzie starczy byśmy wcisnęli „play”, a cały asortyment na
gościnnym stole zacznie podskakiwać, a my wraz z nim. Filozofii w tej muzyce
nie na żadnej. Jest mocny d-beat, bardzo proste akordy, o tyleż chłoszczące
swoją mocą to i hipnotyzujące powtarzalnością przy akompaniamencie bardzo monotematycznego,
co w tym gatunku muzycznym w sumie nie jest zbytnią odskocznią od reguły,
wokalu. Po co zresztą silić się na jakieś eksperymenty, skoro sprawdzone
narzędzia działają w tym przypadku bez zastrzeżeń. Żeby jednak nie było, że
Alarm! są monotematyczni. No nie. W takim „Me and Failure” potrafią mocno
zaciągnąć lejce i zamiast sztampowej napierdalawki zaserwować naprawdę niezły
riff z gatunku bujających. Nieczęsto band z tego nurtu tak bardzo mnie rozkręci
przy domowym odsłuchu, bo najczęściej bawię się przy podobnej muzyce tylko na
koncercie, a potem w pieleszach mi to ni chuja nie wchodzi. W tym przypadku aż
bałbym się na występy sceniczne wybrać, bo mogłoby się to skończyć jakimś
uszczerbkiem na zdrowiu. „Alarm!” to
wydawnictwo dla tych, którzy lubią napiedalać, bez dwóch zdań. I to bez
różnicy, czy pod sceną, czy browary na chałupie. Ta muza ma maksymalną nośność
i niesamowity ładunek energii. Zatem krótko: piwo w dłoń i zapraszam do tańca!
- jesusatan
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz