czwartek, 30 grudnia 2021

Recenzja Darkened “Mourn the Dying Light”

 

Darkened

Mourn the Dying Light”

Edged Circle 2022

Darkened po raz trzeci. W chwili powstania ogłaszany szumnie jako zespół gwiazd, zdecydowanie rozczarował mnie debiutancką EP-ką, by rok później, gdy emocje już opadły, zaskoczyć pozytywnie dużym krążkiem. Stąd też po najnowsze wydawnictwo tej międzynarodowej ekipy sięgałem bez specjalnych oczekiwań, ale też wierząc, że rozczarowania nie doświadczę. “Mourn the Dying Light” to tylko dwa numery, trwające łącznie dziewięć minut. Dziewięć minut klasycznego niczym truposz z okładki death metalu, hołdującego głównie stylowi europejskiemu. Można powiedzieć, że to, co panowie wysmażyli na debiucie jest na tym kawałku winylu logicznie kontynuowane i rozwijane. Oba utwory nie przełamują żadnych barier. Są raczej stonowane, z dość sporą dawką melodii podbitej solidnym ciężarem i opatrzone masywnym a jednocześnie selektywnym brzmieniem. Brytyjska szkoła bez wątpienia była dla autorów tych nagrań jednym z podstawowych wzorców i słychać, że Darkened lekcje odrabiali systematycznie, a nie na kolanie tuż przed egzaminem. Słychać, że muzycy sroce spod ogona nie wypadli, a że melodie które się w ich utworach przewijają znamy na pamięć? Mi to absolutnie nie przeszkadza, bo tego rodzaju pancerny death metal zawsze robi mi dobrze. Krótki to materiał i na dobra sprawę kończy się zanim jeszcze zdąży się rozkręcić, ale cieszy mnie fakt, że panowie o sobie przypominają i zaznaczają, że wciąż im się chce wspólnie grać. Pokłonów głębokich może nie biję, ale na pewno następne piosenki Darkened także sprawdzę i jeśli będą trzymały poziom tej EP-ki, to zawiedziony nie będę. Bardzo solidna rzecz która powinna wylądować na półce każdego zbieracza winyli ze śmierć metalem.

- jesusatan

Recenzja CARATHIS / SULFURE Split CD

 

CARATHIS / SULFURE

Split CD

Personal Records 2022

Wydawca w/w splitu zamieścił na nim, już niegdyś nagrane epki tychże zespołów. W przypadku Catharsis chodzi tu o „Hymns To The Tower”, a w sytuacji Sulfure to „Exorde Du Vide”. Materiały te ujrzały światło dzienne w 2021 roku odpowiednio w wersji digital i kasetowej. Personal Records zapragnęło zapewne w ten sposób przypomnieć słuchaczom te produkcje, a także dotrzeć z nimi do jak największej liczby odbiorców. Omawianą składankę rozpoczyna Carathis. Jest to kapela składająca się z dwóch członków, gdzie jeden pochodzi z Austrii, a drugi jest Szwedem. Muzyka jaką prezentują to black metal żywcem wyjęty z poprzedniego stulecia. Co tu dużo gadać. Ostre gitary wygrywają chwytliwe melodie i tną powietrze jak masło. Galopują przed siebie w szybkim tempie i tylko niekiedy zwalniają na chwilę. Punkowe bębny próbują za nimi nadążyć, skocznie podkręcając całość. Blado wypadający podkład nieco ratują wokale, które są dość ostre i złowrogie zarazem. Jednak w dziwny sposób nikną momentami, żeby nagle znowu się wyłonić. Za sprawą chyba szwedzkiej części tegoż projektu, przyjemnie brzmi ten materiał i nawiązuje do tej milszej jego odmiany. Niby to wszystko ładne i lekkie. Tylko po co? Po Carathis wkraczają kanadyjscy metalowcy z Sulfure. Prezentują nam cztery, a właściwie dwa numery, bo pierwszy i ostatni to intro i outro. Szkoda bowiem właściwe kawałki brzmią dość ciekawie. Brzmienie jest dużo cięższe niż u poprzedników. Wyraźnie niżej nastrojone gitary wraz z wyraźną sekcją rytmiczną, tworzą gęstą i bojową atmosferę. Raczej w średnim tempie płyną w przestrzeń jednostajne i nienachalne melodie. Wzbogacają je, ukryte w tle partie klawiszowe, skutecznie nadając mocy i podniosłości. Atmosferę podbijają wokale z pogranicza black i death metalu, przypominając, że to wojna, a nie zabawa taneczna dla rozmarzonych fanów czarciej muzyki.

Tak więc w tym zestawieniu dużo lepiej wypada kanadyjska horda, której dalsze dokonania z chęcią w przyszłości sprawdzę. Jeżeli chodzi zaś o szwedzko-austriacki band to sobie raczej daruję, ale fani szwedzkich melodyjek nie powinni się zawieść.


shub niggurath

Recenzja NEMOROUS „Nemorous”

 

NEMOROUS

Nemorous” (Ep)

Bindrune Recordings 2021


Nemorous to angielski projekt powstały w 2018 roku, zrodzony z popiołów, jakie pozostawił po sobie Wodensthrone. Zrzesza on doświadczonych już muzyków, którzy od wielu lat mniej, lub bardziej aktywnie dłubią w metalowej glinie i prócz rzeczonego tu już Wodensthrone udzielali się, bądź nadal udzielają w Vacivus, Ahamkara, Phaleg, An Axis of Perdition, Kult of Eihort, czy Pulsefear. Debiutancka, wydana w tym roku w barwach Bindrune Recordings Ep’ka zespołu, to 36 minut dobrego, rzetelnego Black Metalu w swej klimatycznej odsłonie. Nie jest to jakoś specjalnie ekscytujące wydawnictwo (przynajmniej dla mnie), nie da się jednak nie usłyszeć, że zespół wie, co robi, dlatego też „Nemorous” to naprawdę solidna produkcja, która fanom atmosferycznego, Czarciego Metalu z pewnością przypadnie do gustu. Prócz ciężkich, pełnych, gniotących solidnie beczek wspartych grubym, szorstkim basem usłyszymy tu bowiem całą masę płynących niespiesznie melodyjnych pasaży zbudowanych na melancholijnych, zimnych wiosłach, które prócz klasycznie surowego riffowania tworzą ciekawe harmonie z wykorzystaniem niemal progresywnych akordów. Gitary naprawdę formują tu interesujące, barwne faktury dźwięków, w których prócz konkretnego dołożenia do pieca można napotkać także bogate w szczegóły ornamenty, które do spółki z klawiszem tworzą niezgorszy, naznaczony tajemnicą feeling. Warstwa wokalna zbudowana jest natomiast na jadowitych, emocjonalnych krzykach i przepełnionych mrokiem, głębokich, niskich, gardłowych growlach, a całość umiejętnie dopełnia wspominany tu już parapet o lekko pogańskim, neo-folkowym zabarwieniu i odrobina lżejszych, instrumentalnych miniatur, które bardzo dobrze asymilują się tu z bezlitosnymi, siarczystymi, zagęszczonymi, przyczernionymi strukturami. Odsłuch nie nastręcza większych problemów, zawarta tu, sugestywna muzyka przyjemnie czaruje, umiejętnie wykorzystując melodię w celu stworzenia treściwych, wciągających, hipnotyzujących pejzaży dźwiękowych z epickim szlifem. Całość dobrze brzmi, sound jest przestrzenny, ale zarazem odpowiednio zagęszczony i zawiesisty, więc zapewnia odpowiednio mocne wrażenia i potrafi konkretnie przyjebać do gleby. Jak już wspominałem, fani klimatycznego Black Metalu niewątpliwie łykną ten materiał bez zapijania. Ja uważam, że to fajna produkcja z ciekawymi partiami wioseł i melancholijnym klimatem, która pozwala przypuszczać, że w przyszłości będzie jeszcze lepiej. Kolejny materiał Nemorous sprawdzę zatem na pewno choćby dlatego, aby przekonać się, czy miałem rację.



Hatzamoth

Recenzja / a review of Phenocryst - Explosions

 


For English scroll down



Phenocryst

Explosions”

Blood Harvest 2021


Kojarzycie nazwę Phenocryst? Zapewne nie, bo to nowy twór na metalowej mapie świata. Ale jeśli podrzucę wam takie hasła jak Summon, Archaic Tomb czy Concilium, to liczę, iż mam w tej chwili waszą pełną atencję. Debiutancki materiał zespołu, szeregi którego zasilają muzycy wspomnianych przed chwila składów, to pięcioutworowa EP-ka, na której znajdziemy dwadzieścia trzy minuty muzyki gęstej i klejącej. Można powiedzieć, że podczas trwającego letargu Summon, deathmetalowa smoła płynąca w żyłach mieszkańców Półwyspu Iberyjskiego znalazła inne ujście, właśnie w postaci Phenocryst. Muzykę tych zespołów łączy wiele. Podobnie masywne i dudniące jest ich brzmienie oraz sposób budowania kompozycji. Nie ma w nich chwytliwych refrenów czy klasycznego podziału na zwrotki i refren. Tu dźwięki zalewają słuchacza ze wszystkich stron a ich intensywność może wywoływać chwilami uczucie klaustrofobii. Potęgowane jest ona w chwilach, gdy panowie zdecydowanie zwalniają, nacierając przytłaczającymi, nieco psychodelicznymi akordami. Sekcja rytmiczna działa tu raczej na zasadzie mechanicznego ubijania kafarem, najczęściej wybijając nieskomplikowany, powtarzalny rytm. Podobnie prosta sprawa jest z wokalem, który przebija się jakby z drugiego planu w dość monotematycznej, charczącej postaci. Jedynie raz na jakiś czas w tle pojawia się jakiś bardziej chwytliwy czy melodyjny motyw, dzięki czemu muzyka Phenocryst nie jest jedynie niczym twarda, jednolicie czarna bryła. Ta odrobina powietrza wpuszczana wąskim lufcikiem potrzebna jest jedynie po to, by nie zdusić odbiorcy zbyt szybko, lecz podtrzymywać go półprzytomnego przy życiu. Płytę wieńczy utwór instrumentalny, niesamowicie mroczny i intrygujący, będący jednocześnie podsumowaniem istoty ciemności przez która udało nam się przebrnąć. Powiem wam, że ten niepozorny, krótki materiał potrafi z czasem naprawdę ostro zryć beret. Początkowo jawił mi się on jako wydawnictwo średnie, ewentualnie całkiem niezłe. Dopiero kiedy przysiadłem do niego na poważnie, odkrył przede mną niezauważone początkowo odcienie mroku. Dlatego też nie uważam, że jest to muzyka łatwa, choć maniacy wymienionych na wstępie zespołów nie powinni mieć problemów by zanurzyć się w jej obrzydliwości i czerpać z niej diabelską rozkosz. Niezły początek. Sam nie wiem, czy wolałbym od chłopaków kolejny album Archaic Tomb czy duży debiut Phenocryst. Choć najlepiej to i to. Poproszę.

- jesusatan



Phenocryst

"Explosions"

Blood Harvest 2021


Do you know the name Phenocryst? Probably not, because it is a new creation on the metal world map. But if I drop you monikers like Summon, Archaic Tomb or Concilium, I hope I’m having your full attention. The band's debut material, the lineup of which consists of the musicians of the aforementioned ensembles, is a five-track EP featuring twenty-three minutes of dense and sticky music. It can be said that during the ongoing Summon lethargy, the death metal tar flowing in the veins of the inhabitants of the Iberian Peninsula found a different outlet, precisely in the form of Phenocryst. The music of these bands has a lot in common. Similarly massive and rumbling is their sound and the way the compositions are built. There are no catchy choruses or the classic verse and chorus division. Here the sounds flood the listener from all sides and their intensity may at times evoke a feeling of claustrophobia. It is intensified in moments when the gentlemen slow down decisively, rubbing overwhelming, slightly psychedelic chords. The rhythm section works rather on the principle of mechanical beating with a pile driver, most often beating an uncomplicated, repetitive rhythm. A similarly simple matter is with the vocal, which seems to appear from the background in a rather monothematic, wheezing form. Only once in a while there is a more catchy or melodic theme in the background, thanks to which Phenocryst's music is not just a hard, uniformly black lump. This little air, let in through a narrow barrel, is needed only so as not to choke the recipient too quickly, but to keep him half-conscious alive. The album is crowned with an instrumental track, incredibly dark and intriguing, which is also a summary of the essence of darkness through which we’ve just managed to get through. Let me tell you that this inconspicuous, short material can really possess you with time. Initially, it appeared to me as a medium release, at best quite good. But only when I sat down to it seriously did it reveal the initially unnoticed shades of darkness. Therefore, I do not think that it is easy music, although the fans of the bands mentioned at the beginning should have no problems plunging into its abominations and enjoying it. Nice start. I don't know if I would prefer another Archaic Tomb album or a full lenght Phenocryst debut from the boys. Both would be best.

- jesusatan


Recenzja ANATOMIA „Corporeal Torment”

 

ANATOMIA

Corporeal Torment”

Me Saco un Ojo Records / Dark Descent Records 2021

Japońska Anatomia zawsze wręcz idealnie trafiała w mój muzyczny punkt „G”, a każde kolejne ich wydawnictwo po prostu rozpierdalało mnie na atomy, jednak tego, co usłyszałem na najnowszej, wydanej w tym roku, czwartej w kolejności, pełnej płycie zespołu, to się kurwa mimo wszystko nie spodziewałem! Ja pierdolę, co tu się wyprawia! Wręcz brakuje słów, aby to opisać! Ten album zbeształ mnie okrutnie, rozerwał na strzępy, a następnie przespacerował się ciężkim krokiem po mych zwłokach, wgniatając w podłoże. Nie ma chyba na scenie Metalu Śmierci drugiego takiego zespołu, jak Anatomia, jeżeli chodzi o konsekwencję, dyscyplinę, ale zarazem i kreatywność. Ten samurajski duet, to po prostu mistrzowie w swoim fachu, a „Corporeal Torment” dobitnie to potwierdza. Masywny, w chuj gęsty, smolisty, potwornie ciężki, zaprawiony gruzem Death/Doom Metal, jaki tu napotkamy, przetacza się po słuchaczu z niespotykanym okrucieństwem, a jego siła niszcząca jest wręcz niesamowita. Stosunkowo proste od strony technicznego warsztatu, ale jakże potężne, tłuste, monolityczne wręcz bębny gniotą barbarzyńsko, miażdżąc z każdym swym kolejnym uderzeniem, gruby, przytłaczający, zwalisty bas powoli wyrywa trzewia, starając się przy tym, aby proces ten dostarczał ofierze maksymalnie dużo bólu, zawiesiste, mroczne, tubalne, balansujące nierzadko na granicy kakofonii, spastyczne riffy o konsystencji wrzącego ołowiu poniewierają okrutnie i serwują słuchaczowi niemal fizyczne cierpienie, ale zarazem hipnotyzują, wciągając w swe muliste, śmierdzące rozkładem, przepastne odmęty, w których można się zatracić, a z niskich, chorych, gardłowych growli co rusz wylewają się wiadra całe zgnilizny, kleistej, śmierdzącej, zabarwionej krwią tętniczą, ropnej brei i plugastwa wszelakiego. „Cielesna Udręka” to doprawdy druzgocący, niepokojący i przerażający album, który rozpościera przed słuchaczem sugestywne, koszmarne, wynaturzone, obrzydliwe, makabryczne, upiorne, klaustrofobiczne pejzaże dźwiękowe, mogące u co bardziej wrażliwych jednostek spowodować rozprostowanie się zwojów na mózgu, niekontrolowane rozluźnienie zwieraczy i mimowolny ślinotok. Obsesyjną potęgę i bestialską moc tego albumu, jak również jego niesamowitą, przepełnioną zepsuciem, dewiacyjną aurę uwypukla brzmienie tego krążka. Dźwięk, z jakim tu obcujemy, jest w chuj brutalny, bezlitosny, miazmatyczny, morderczo przytłaczający, grząski, wręcz bitumiczny, myślę zresztą, że to, co dzieje się tu w sferze brzmieniowej najlepiej określa tytuł jednego z zawartych tu wałków, a mianowicie „Slime of Putrescence”. No i to chyba tyle, bo cóż tu więcej napisać o płycie, której każda dosłownie cząstka, a w przełożeniu na czas, sekunda po prostu kurwa zabija? Okrutna, miażdżąca produkcja. Zakup obowiązkowy.



Hatzamoth

Recenzja FUNERAL MIST „Deiform”

 

FUNERAL MIST

Deiform”

Norma Evangelium Diaboli 2021

Funeral Mist jak i również pana, który stoi za tym projektem, specjalnie nikomu przedstawiać chyba nie trzeba. Znaczy bowiem teren metalowej sztuki swoją osobą od bardzo dawna. Chcąc go zaznaczyć po raz kolejny, Daniel Rostén powraca z nowym albumem. Robi to siedemnastego grudnia tuż przed ulubionymi przez prawie wszystkich Polaków świętami. Jak dla mnie to bardziej odpowiedniego momentu nie mógł sobie wybrać gdyż materiał ten jest niczym panzerfaust wymierzony w kierunku całego chrześcijańskiego świata i mam nadzieję, że nie tylko chrześcijańskiego. Misterium bo tak trzeba nazwać to wydawnictwo, zaczyna się spokojnym podkładem z gitar i perkusji, którym wtórują chóralne zaśpiewy, przygotowujące słuchaczy na wojnę. Podniosła atmosfera wstępu mówi nam, że walka jaką będziemy musieli tutaj stoczyć, będzie miała charakter wręcz rytualny. Po wspomnianym preludium pierwszy utwór przeradza się w istny armagedon. Triggery wraz z basem oraz z ostrymi i zarazem totalnie twardymi gitarami, zmiatają nas z powierzchni niczym tsunami. Wściekłe i złowrogie wokalizy nie pozwalają nam zapomnieć o tym, że to nie żaden żart. Tu wszystko dzieje się na poważnie. Zawierucha pod koniec się uspokaja, powracają podniosłe głosy chyba tylko po to aby na chwilę uspokoić słuchacza. Wraz z kolejnym wałkiem wraca machina wojenna ze zdwojoną siłą. Bezpardonowy początek rozrywa nasze zmysły, katując nas swoją intensywnością. Oszalałe gitary w zastraszającym tempie wygrywają swoje melodie. Nie wiem czy to za pomocą gitar czy też sampli pojawiają się oszałamiające dźwięki, przypominające świszczące koło uszu kule. Trzeci numer kontynuuje zniszczenie, ale uwaga! Pojawia się tutaj motyw, który ewidentnie przypomina naszą Mgłę. Wsłuchajcie się dobrze. Chwilę oddechu przynosi numer tytułowy. Jest wyraźnie wolniejszy o lekko refleksyjnym wydźwięku, ale nie oznacza to, że jest miękko. Ostra ściana dźwięku nie zamienia się w miękką papkę, jest po prostu spokojniejsza. Gniecie jednak niemiłosiernie. Na koniec wraca wichura. Zamyka nas i nie chce puścić. To istna zamieć śnieżna. Widać tylko biel, która tnie nasze komórki i przy okazji cały „religijny” świat. Tak Panie i Panowie to jest wojna! Brzmienie jest gęste niczym smoła. Struktura utworów podana jest w sposób nieoczywisty. Aby ją zrozumieć trzeba dobrze się wsłuchać. Dźwięki poszczególnych sekcji przeplatają się wzajemnie, tworząc przy tym dość skomplikowaną strukturę. Kompozytor tego dzieła, bez dwóch zdań ma głowę na karku.„Deiform” to muzyka wojenna, okraszona kilkoma przerywnikami i sprytnie umieszczonymi samplami, które mają za zadanie, nadać jej wymiar sakralny. I to się doskonale twórcy udaje. Rzadko można obcować z tak szybko i bezkompromisowo odegranym black metalem, który jednocześnie niósłby ze sobą niemalże religijne uniesienie. Ech ta Skandynawia.



shub niggurath

wtorek, 28 grudnia 2021

A review of Vicious Knights "Alteration Through Possession"

 

Vicious Knights

"Alteration Through Possession"

Dying Victims 2022


Before I even started listening to the debut album from Vicious Knights, I paid much attention to the cover art. There is nothing revealing about it, some ghosts in a haunted house, simply a classic heavy metal picture. And probably for this reason it gives high hopes as to the musical content of the release. My hopes quickly turned out to be not in vain, because “Alteration Through Possession” is thirty-five minutes of really good old style playing. The Greeks draw handfuls from the classics of both thrash and death metal, and names such as Sepultura (from the "Schizophrenia" period) or Celtic Frost are no strangers to them. We will find here a classic riffing, without hiding technical deficiencies or not fully thought out ideas behind a thick curtain of muddy sound. It is clearly legible, although definitely analogue, and all instruments are selective, adding their brick to the whole. Gentlemen can definitely play them, the first proof of which are the solos appearing from time to time to increase the pace. The vocals also make an appropriate impression, shouting out successive phrases also in an old school style, with a manner somewhere between harsh singing and growling. The compositions are usually kept at a medium and faster (by the standards of the eighties) pace and they radiate natural honesty. This is the metal that makes the fist clench itself and travel up, like at Fenriz's. Sure, you won't experience innovative elements here, but that's what the authors meant. To recycle the old shit in the tastiest possible way. So if you grew up at the turn of the eighties and nineties and you want to feel younger for a moment, turn on "Alteration Through Possession", because it is a kind of time machine. And I will be happy to ride it again.

- jesusatan

Recenzja BONE SICKNESS „Theater of Morbidity”

 

BONE SICKNESS

Theater of Morbidity”

Caligari Records 2021


13 wałków i nieco ponad 14 minut muzyki – to kurwa dobry znak pomyślałem sobie, spodziewając się usłyszeć na tej produkcji soczysty Death/Grindowy wypierdol. I nie pomyliłem się. Płytkę tę, która pierwotnie została nagrana i wydana w 2018 roku, a teraz wznowiona i w nasze łapska oddana dzięki niezmordowanej Caligari Records wypełnia rasowy, niszczycielski, wyrywający z buciorów US Death/Grind starej szkoły gatunku. Choć nic nowego na nim nie usłyszałem (bo i prawdę powiedziawszy, wcale usłyszeć nie chciałem), to jednak przeorał mnie ten materialik gruntownie i bardzo konkretnie. Muza zaprezentowana tu przez Bone Sickness to bowiem wyraźne nawiązanie do korzeni gatunku i nieśmiertelnych produkcji Repulsion, Impetigo, Napalm Death, Autopsy, czy Terrorizer z przełomu lat 80-tych i 90-tych. Beczki napierdalają zatem fachowo, gęsto i nie pierdolą się w tańcu, bas rozrywa na strzępy, wypełniając każdy zakamarek tych bezpośrednich, stosunkowo prostych, ale jakże cudownie poniewierających kompozycji, tłuste, szorstkie riffy sprawiają, że żołądek raz za razem fika koziołki, co skutkuje gwałtownym opróżnieniem jego zawartości, a dzieła zniszczenia dopełnia paskudny, plugawy, klasycznie podany growling. Poszczególne utwory powiązano tu chorymi samplami i gadkami z niskobudżetowych horrorów, zadbano więc w ten sposób także o odpowiedni, tradycyjnie zgniły i perwersyjny feeling, jaki posiadały kultowe już dziś produkcje z tego gatunku sprzed bez mała czterech dekad. Kurwa, „Theater of Morbidity” w chuj mi się podoba! Rusza mnie potwornie ten konwencjonalnie zbudowany, podręcznikowy wręcz Old School Death/Grind. Być może dzieje się tak dlatego, że zespól, nie musi uciekać się do taniego efekciarstwa (więc nie zaleje nas tu fala gówna i fekalnych wyziewów, nie będziemy taplać się we krwi, ani wpierdalać parujących jeszcze wnętrzności, nie oberwiemy także zalaną spermą, gołą dupą w pysk), żeby spuścić totalne wjeby. Brzmienie dopasowano do muzyki, więc jest brudno, brutalnie, ordynarnie i chropowato. Zawarte tu dźwięki są jednak intensywne, sound jest potężny, a przy tym dosyć selektywny, więc „Teatr Zachorowalności” poniewiera okrutnie i bez srania po krzakach. Nie ma co dłużej strzępić ozora. Zajebista płytka i basta! Jeżeli tylko ktoś wreszcie wtłoczy ten materiał na srebrny dysk, ślubuję uroczyście, że jako pierwszy złożę u niego zamówienie.



Hatzamoth

Recenzja Holy Death “Forever Burning Ashes”

 

Holy Death

Forever Burning Ashes”

Old Temple 2021


I kolejna reedycja z Old Temple. Tym razem w postaci drugiego albumu Holy Death, oryginalnie wydanego dwadzieścia lat temu nakładem Luciforus Art Productions. Można zatem powiedzieć, że materiał ten został nagrany w okresie, gdy black metal miał już największy rozkwit za sobą a zespoły pomału zaczynały szukać inspiracji w bardzo odległych nurtach muzycznych, co nie do końca mnie, mówiąc delikatnie, przekonywało. Także “Forever Burning Ashes” w owym czasie niezbyt mi podszedł, choć akurat nie dlatego, że pojawiły się na nim niepotrzebne eksperymenty. Zatem chętnie skonfrontowałem się z nim by sprawdzić, czy cos się może pod tym względem po latach zmieniło. I stwierdzam co następuje – mimo upływy dwóch dekad materiał ten nadal się broni i nie trąci myszka. “Forever Burning Ashes” to trzydzieści trzy minuty rasowego, lekko podkolorowanego klawiszami i ozdobionego samplami black metalu na niezłym poziomie. Holy Death niezmiennie inspirację czerpali głównie ze sceny skandynawskiej oraz protoplastów gatunku. Nie ma tu galopów na złamanie karku, utwory utrzymane są w średnim tempie i dość nastrojowym klimacie. Brzmieniowo te nagrania także spełniają wszelkie obowiązujące standardy i w zasadzie nie ma na co narzekać. A jednak… Nadal wydaje mi się, że to najsłabszy album zespołu. Przede wszystkim za dużo na nim wspomnianych wcześniej wstawek, które trochę zakłócają płynność tego materiału. Ponadto chwilami po prostu wieje tu nudą a największe ożywienie wywołuje cover w postaci “Killed by Death” Motorhead. Uważam “Forever Burning Ashes” za krążek nie do końca spójny, trochę zalatujący zbiorem odpadów z innych sesji. Z drugiej strony nie powiedziałbym, że to kiepska płyta, tylko trochę bez wyrazu. Na półce postawię ją zatem wyłącznie kolekcjonersko, jako uzupełnienie dokumentacji polskiego black metalu.

- jesusatan

Recenzja VIRUS INJECTION „Human Infected”

 

VIRUS INJECTION

Human Infected” (Ep)

Independent 2021

W mych zakrapianych alkoholem, weekendowych, muzycznych podróżach po światowym undergroundzie dotarłem dziś do Bogoty, stolicy Kolumbii. Tam tworzy powstały przed rokiem kwartet zwący się Virus Injection i trzeba przyznać, że ich twórczość, to bardzo solidne napierdalanie z dobrymi rokowaniami na przyszłość. Chłopaki rzeźbią bowiem Brutal Death Metal o dosyć wysokim stopniu technicznego zaawansowania, a do tego robią to z sercem i oddaniem godnym lepszej sprawy. Na „Human Infection”, będącym pierwszym, oficjalnym materiałem grupy usłyszymy zatem grubo napierdalające, ale zarazem umiejące solidnie łamać rytmy beczki, opasły, gęsto rzeźbiący bas, który podobnie jak bębny potrafi niemożebnie zakręcić i sponiewierać okrutnie, rozrywające sprawnie, precyzyjne riffy wsparte przemyślanymi partiami solowymi i ryjące okrutnie wokale o świńskim charakterze. Gdzieniegdzie przeleci schemat znany ze stylistyki slaming, jednak elementy te użyte są z wyczuciem i nie dominują na tej produkcji. Niby wszystko to maniacy brutalnego Metalu Śmierci słyszeli już tu, czy tam, ale twórczość Virus Injection, mimo że zbudowana z dobrze już znanych patentów charakteryzuje się stosunkowo dużą witalnością jak i przyswajalnością tych jak by nie było okrutnych i bezkompromisowych przejawów muzycznej aktywności. Oczywiście przyjemnie i bezboleśnie przyswoją tę twórczość Death Metalowi maniacy i wszelakiej maści ekstremiści, bo miętkim ptakiem robione, sezonowe pizdeczki prędzej się osrają lub oddadzą na plecy. Myślę, że następny materiał Kolumbijczyków ukaże się już pod skrzydłami jakiejś prężnej, działającej pod powierzchnią wytwórni, gdyż to naprawdę fajne napierdalanie. Trzymam zatem kciuki (te u stóp także) i życzę powodzenia.



Hatzamoth

Recenzja Druid Lord „Relics Of The Dead”

 

Druid Lord

Relics Of The Dead”

Hell’s Headbangers (2022)


Skłamałbym gdybym powiedział, że to co tworzy Druid Lord było jakoś szczególnie w moim spektrum zainteresowań. Muzycy, którzy przez lata związani byli i kojarzeni z takimi formacjami jak Equinox, Incubus, Gravewurm czy Acheron od ponad dekady tworzą pod szyldem Druid Lord muzykę niemodną, będącą hołdem dla czasów minionych. Inspiracji w muzyce Amerykanów należy szukać we wczesnych dokonaniach Paradise Lost (zwłaszcza z okresu „Gothic” i „Shades Of God”) jak i szeregu pokrewnych, doometalowych formacji początku lat 90ych. Trudno po „Relics Of The Dead” było spodziewać się rewolucji stylistycznej, ale zwerbowanie do składu znanego z Killing Addiction Chrisa Wickleina niewątpliwie uszlachetniło tą muzykę. Nadal mamy do czynienia z brudnym, posuwiście pełzającym graniem, które mocno taca kryptą i rozkopanym grobem. To co jednak zwraca uwagę w porównaniu choćby do poprzedniego materiału to to, że zniknęła gdzieś ta naiwność i toporność. „Relics of The Dead” czaruje minimalizmem i ascetycznym doborem dźwięków, ale nie słuchając tego nie am poczucia nieporadności i silenia się na bycie retro. Trudno tu doszukiwać się większej finezji czy jakiegoś płynnego, zwiewnego grania, ale to co ci czterej panowie dostarczają wydaje się być dostatecznie skuteczne do osiągnięcia pożądanego efektu. Oszczędne sola gitar, riffy grubym kołkiem ciosane, ale wybrzmiewające i przyjemnie łechcące brudem uszy słuchacza, rasowy wokal będący jednocześnie dalekim od growlingu („Shades Of God” Paradise Lost jest dobrym porównaniem tutaj), a przede wszystkim solidne kompozycje, które nie zlewają się w jednorodną masę. Kto lubi tego typu granie, tego „Relics Of The Dead” nie powinien rozczarować. Nie jest to dzieło w żadnym stopniu przełomowe ani wiekopomne, możliwe nawet, że słuchacze w zalewie nowości szybko o nim zapomną, ale prawa jest taka, że jest to dobra płyta, wobec której ciężko jest mieć jakieś szczególne zastrzeżenia. Ja wracać nie będę, bo takie granie mnie nie jara, ale jeśli ktoś ma ochotę to obadać to szczerze zachęcam, te dźwięki nie wykrzywią gęby w akcie rozczarowania lub niesmaku.


Harlequin

poniedziałek, 27 grudnia 2021

Recenzja Tribute To Carnivore “Thermonuclear Warriors of the Fourth Reich”

 

Tribute To Carnivore

Thermonuclear Warriors of the Fourth Reich”

Putrid Cult 2021


Ze wszelkiego rodzaju tributami sprawa wygląda podobnie. Mianowicie znajdują się na nich zarówno covery zagrane tak, że majty same spadają do kostek, ale i trafiają się wersje klasycznych numerów będące raczej profanacja niż hołdem. Dziś, dzięki Putrid Cult szansę zmierzenia się z twórczością Carnivore otrzymało dwanaście bardziej lub mniej znanych zespołów. Ich dobór może co prawda w niektórych miejscach budzić lekką konsternację, bo co to do kurwy nędzy jest Tester Gier, no ale dajmy szansę wykazać się wszystkim. Jako iż zdecydowana większość kompozycji została na tym wydawnictwie potraktowana dość odtwórczo, nie będę się chyba rozpisywał nad stylem muzycznym Amerykanów, bo to tak, jakby pisząc o tribucie dla Iron Maiden wyjaśniać, że jest to heavy metal. Ale wspomnieć tu należy o jednym wyjątku. Oto wspomniany przed chwilą Tester Gier zrobił numer “S.M.D.” w polskiej wersji językowej, dodając doń szczyptę humoru, i przyznam, że wyszło im to znakomicie. Dla mnie jest to najlepsza wersja klasyka na składaku i trochę żal, że więcej zespołów nie podeszło do swojego zadania bardziej ambitnie. Wyróżniłbym jednak bardzo dobrze zagrane kawałki w wykonaniu Offence, War-Saw czy Bunker 66. Myślę, że na koncertach te covery będą rozkręcały niezły dym. Po przeciwnym biegunie żadnej specjalnej wtopy nie stwierdzono, zatem powiem krótko. To wydawnictwo mojej opinii na temat tributów nie zmieni ani o jotę, więc jeśli ktoś potrzebuje płyty na zakrapianą imprezę i miałby ochotę przypomnieć sobie klasyki z “Carnivore” czy “Retaliation” w nieco innej formie, to “Thermonuclear Warriors of the Fourth Reich” będzie jak znalazł. Może też dzięki tej płycie ktoś z młodszego pokolenia zainteresuje się zespołem, który miał na wszystko wyjebane zanim to jeszcze było modne. Co by nie gadać, ten składak to fajna rzecz.

- jesusatan

Recenzja MORGUILIATH „Occult Sins, New Unholy Dimension”

 

MORGUILIATH

Occult Sins, New Unholy Dimension”

Osmose Production 2021

Morguiliath to jednoosobowy projekt powołany do życia na południu Francji przez osobnika, który nosi imię Rats. Ten „one man band” powstał już dość dawno bo w 2004 roku. Po wydaniu dwóch demosów, nagranych i rozprowadzonych własnym sumptem, dopiero w 2020 roku wydał swoją pierwszą płytę. W kończącym się roku powraca z nową produkcją, wydaną za sprawą francuskiej Osmose Production. Cóż takiego zawiera ten krążek? Ano black metal. Całość zaczyna się dość interesującym i mrocznym intrem, przypominającym twórczość niegdyś bardzo popularnych wykonawców tzw. anti-music. Po wstępie rozpoczyna się właściwa część, która jest muzyką czerpiącą pełnymi garściami z tradycji lat 80. i pierwszej połowy 90. Mamy tutaj lekko kartonowe beczki, dość wyraźny bas oraz tnące gitary. Rzucają się w uszy dość wyraźne wpływy thrashu i bleka, które umiejętnie wymieszane przez Rats’a, tworzą ciekawy koktajl. Dźwięki płyną nieśpiesznie, sekcja rytmiczna z uporem maniaka wybija rytm. Cholernie ostre gitary katują nas naprawdę chorymi melodiami, zapraszając, a właściwie wręcz zmuszając, do ruszenia w opętańcze pląsy. Od czasu do czasu można napotkać na klawiszowe wtrącenia, potęgujące chorobliwą atmosferę tej płyty. Zajadłe wokale dokładają swoje. Są niczym kleszcze, z tego „czegoś” nie da się wydostać. Zwolnienia tempa gniotą strasznie naszą duszę i ciało, że aż wszystko boli, unieruchamiając nas na dobre. Jesteśmy skazani na to żeby tego słuchać. Odbiornika nie da się wyłączyć. Przypominacie sobie ostatnią płytę Craft? Tutaj momentami jest podobnie. Dopóki nie dosłuchamy do końca, nie uzyskamy wytchnienia. Podsumowując, wymieszane ze sobą wpływy takich grup jak Bathory, Hell Militia, Mütiilation, Craft, posypane malutką szczyptą Venom, tworzą black metal w nowoczesnej odsłonie. Należy jednak zaznaczyć, że w tym przypadku nowoczesny nie oznacza słaby. Jest to bardzo świeży powiew na wysokim poziome. Szczerze polecam.


shub niggurath

Fecenzja THANATOMASS „Black Vitriol & Iron Fire”

 

THANATOMASS

Black Vitriol & Iron Fire” (Ep)

Living Temple Records / LVX Morgen Stern 2021


No, nie powiem, całkiem solidny, rzetelny rozpierdol serwuje nam rosyjski Thanatomass na swej drugiej, tegorocznej Ep’ce. Pierwszy ich materiał (nie licząc demo z 2018 roku) nie wypadał aż tak dobrze i był wg mnie mocno przeciętny, ale „Black Vitriol…” to już inna para kaloszy i naprawdę konkretne jebnięcie. Zaprawiony dosyć konkretnie diabolicznym Thrash’em o nuklearnym wydźwięku Black Metal, jaki serwuje nam tu trio z kraju Władimira Władimirowicza Putina robi dobrą robotę i poniewiera niezgorzej, nie pytając o pozwolenie. Beczki nakurwiają tu bowiem mocno i siarczyście (choć nie zawsze sypią siarczystymi blastami), ziarnisty, szyjący wyraziście bas w pizdu rozrywa na strzępy, surowe, jadowite, gęsto szyjące, siarczyste, okrutne, mordercze, jednak zahaczające momentami o klasykę riffy rozpierdalają bezlitośnie, a rasowy, agresywny w większości przypadków, który jednak także nie obawia się czerpać z tradycyjnych, kanonicznych wręcz wzorców wokal wyśmienicie uzupełnia bezkompromisową, barbarzyńską zawartość muzyczną tego krążka. Ten ze wszech miar brutalny materiał przyprawiono jeszcze szczyptą parapetu i zimnymi, industrialnymi, nawiedzonymi teksturami, które nadają mu złowieszczego, mrocznego, nienawistnego charakteru. Słychać dosyć dobitnie, że malcziki są pod wyraźnym wpływem twórczości Teitanblood, Pseudogod, Revenge, Proclamation, Conqueror, Katharsis, czy Slaughtbbath, jednak przy całej, mojej sympatii dla nich, to jeszcze nie ta liga, choć wierzcie mi, momentami brakuje im naprawdę bardzo niewiele. Srogie, szorstkie, zimne, ziarniste brzmienie z gatunku lo-fi sprawia, że te niespełna 33 minuty sieją nieliche zniszczenie i poniewierają bezwzględnie. Myślę, że warto obserwować dalsze poczynania tego, rosyjskiego trio, bo to, co zaprezentowali na „Black Vitriol & Iron Fire”, to jadowity, zły, nasycony ciemnością rozpierdol czystej wody. Jeżeli tylko chłopaki nie zaczną niepotrzebnie kombinować, tylko podążą dalej drogą obraną na tegorocznym materiale, to w niedalekiej przyszłości mogą zagrozić elicie gatunku. Oczekuję zatem z niecierpliwością na kolejne wyziewy z obozu Thanatomass, które, mam nadzieję będą niszczyć z wulgarnym, koncepcyjnie czystym bestialstwem. Jakkolwiek by się jednak nie stało, w tej chwili z (nie)czystym sumieniem stwierdzam, że ostatnia ich produkcja, to dobra, solidnie poniewierająca płytka, którą łykam bez większych zastrzeżeń.



Hatzamoth

niedziela, 26 grudnia 2021

Recenzja Mütterlein “Bring Down The Flags”

 

Mütterlein

Bring Down The Flags

Debemur Morti 2021


Dziś na tapecie kolejny z albumów dziwnych, pokombinowanych i niekoniecznie metalowych. “Bring Down the Flags” to drugi krążek, choć od razu przyznam, że debiutu nie znam, jednoosobowego projektu z Francji. Tym razem sterem, żeglarzem i okrętem jest sobie multiinstrumentalistka i wokalistka Marion Leclercq. Dość długo zabierałem się za ten materiał, bo za każdym razem gdy się na to zdecydowałem, coś mi przerywało odsłuch. A muzyka Mütterlein nie należy do gatunku takich, które można słuchać w tle przy doprawianiu bigosu czy jazdy samochodem. Aby zgłębić jej meandry potrzebna jest chwila samotności i skupienia. “Bring Down the Flags” to przede wszystkim niesamowity, przerażający klimat. Sześć kompozycji składających się na ten album to awangardowa mieszanka dark drone / ambientu, elektroniki, industrialu i noise’a, chwilami w dość rytualnym tonie. Same utwory nie są może zbyt rozbudowane i przesadnych ozdobników tu nie znajdziecie, jednak tym razem akurat w prostocie siła. Zanurzenie się w tych dźwiękach jest niczym wejście do koszmaru. Niepokojące szmery, ciężkie klawiszowe akordy czy powolne, mechaniczne beaty w towarzystwie tętniącego negatywnymi emocjami, panicznego śpiewu Marion roztaczają wokół ciemną aurę zła, hipnotyzują i paraliżują, budzą strach i niepewność. Podróż przez ponad czterdzieści minut “Bring Down the Flags” jest jak spacer nocą po nieznanym lesie przy pełnym zaćmieniu, wśród pojawiających się wokół, raz bliżej, raz dalej, nieznanych odgłosów, czasem bardziej, czasem mniej naturalnych. To nie jest muzyka, której się po prostu słucha. Ją należy chłonąć całym sobą, odbierać płynące z niej emocje, dać się jej otruć i powoli z nią odejść. A gdy z objęć śmierci wybudzi nas cisza następująca po ostatnim dźwięku “Requiem”, ponownie wciśniecie “play” by przytulić mrok. Jeśli lubicie mroczna awangardę, to koniecznie sprawdźcie Mütterlein. Ta muzyka jest przepełniona złem.

- jesusatan

Recenzja WINTERSTORM „Vinrestormener”

 

WINTERSTORM

Vinrestormener”

Mahamvantara Arts 2021

Święta idą, za oknem śnieg, na termometrze poniżej zera, a my przenosimy się do Ekwadoru. Stamtąd właśnie pochodzi Winterstorm. Południowoamerykańska scena kojarzyła mi się zawsze z brutalnym i ciężkim graniem. W przypadku twórczości trzech panów, którzy tworzą ten zespół, mamy do czynienia z czymś odmiennym. Jest to bowiem klasyczny black metal. Ten wydany na kasecie magnetofonowej long, pozwala nam obcować z iście piwnicznym brzmieniem, wwiercającym się w zwoje mózgowe i drążącym je niczym kornik drzewo. Po iście „norweskim” intrze, brzęczące gitary zaczynają wygrywać jednostajne i nienachalne melodie. Momentami ledwo słyszalna, „kartonowa” perkusja, z prostotą wybija rytm. Lodowaty głos wokalisty przyzywa demony, drąc się jak katatonik w hiperkinetycznym szale. Każdy z utworów zaczyna się i kończy tajemniczym szumem. Czy to wiatr, a może deszcz lub po prostu szum taśmy, zielonego pojęcia nie mam. Za sprawą jakości nagrania jak i ogólnie rzecz biorąc brzmienia, całość trochę przypomina francuskie Czarne Legiony. Być może nie jest to przypadek, bo jak się okazuje, Winterstorm wchodzi w skład Pure Raw Underground Black Metal Circle. Organizacja ta zrzesza inne południowoamerykańskie kapele podobnie jak niegdyś Les Legions Noires czy też norweska Black Metal Mafia. Aby przybliżyć temat należy tutaj wymienić takie nazwy jak Rundgard, Funeral Fullmoon, Wampiryc Rites czy też Pyreficativm. Tak więc fani surowego black metalu, który odegrany nieco bez polotu nie męczy słuchacza, a może być nienachalnym towarzyszem dnia podczas domowych obowiązków, sącząc się w tle z głośników, powinni po niego sięgnąć. Tylko skąd ta zima w Ekwadorze???


shub niggurath

Recenzja SADISTIC DEFILEMENT „Sadistic Defilement”

 

SADISTIC DEFILEMENT

Sadistic Defilement”

Rotten Music 2021

Może w tym momencie będę nieco nieobiektywny bądź mój osąd, zwichrowany jest ilością wypitego alkoholu, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że poza pewnymi, miażdżącymi wyjątkami Rotten Music w swym katalogu posiada głównie przeciętne zespoły po odstrzale wewnętrznym. I nie mówię tego tylko na podstawie oceny tegorocznego materiału belgijsko-angielskiego ansamblu o nazwie Sadistic Defilement, ale moja teza poparta jest przesłuchaniem przynajmniej kilkunastu materiałów z tej wytwórni. Nie o to też chodzi, żebym się czepiał, gdyż chylę czoła przed ekipą Rotten Music za wspieranie sceny brutalnego napierdalania, ale jednak nie mogę sprzeciwić się memu silnemu odczuciu, że label ten ratuje sporo kapel przed niebytem, bądź bytem wyłącznie cyfrowym na przeróżnych platformach internetowych, których szczerze nie znoszę. Oczywiście taka postawa ze wszech miar godna jest szacunku, ale ma ona jeden poważny minus. Można mianowicie przeoczyć jakąś perełkę w zalewie rzetelnej przeciętności. Sorry, pewnie się czepiam, bo się lekko najebałem. Wracając jednak do debiutanckiego, pierwszego długograja Sadystycznego Skażenia, to będąc w pełni poczytalnym, choć pod pewnym wpływem napojów wyskokowych stwierdzam, iż jest to bardzo konkretne, solidnie poniewierające granie, choć do ekstraklasy gatunku jeszcze trochę im brakuje. Niemniej obcujemy na tym materiale z bardzo solidnie i ciężko bijącą perką wspieraną przez wyciągający wnętrzności przez odbyt, wyrazisty, zwalisty bas, patroszącymi konkretnie i fachowo, bezlitosnymi wiosłami i dwoma głębokimi gardłami odpowiedzialnymi za chore, wokalne wypierdy, jakie usłyszymy na tym albumie. Bezdyskusyjnie ma ta płytka niezgorsze jebnięcie, mimo że jak już sugerowałem, to raczej bardzo dobra II liga, która jednak przy odrobinie pracy może szybko awansować do grona najlepszych, gatunkowych wyjadaczy. Póki co jednak jest to konkretne granie, które być może dupy nie urywa, ale wiochy także nie robi, a i przyjebać soczyście potrafi. Jest to kolejny, rzetelny, solidny, brutalny w chuj, okrutny, siejący konkretny rozpierdol, Death Metalowy album kierowany do maniakalnych fanów krwawego Metalu Śmierci. Tylko tyle albo aż tyle – opcja do wyboru w zależności od indywidualnych preferencji słuchającego. Ja skłaniam się przy opcji numer dwa.



Hatzamoth

piątek, 24 grudnia 2021

Recenzja Kadavereich “Radiance of Doom”

 

Kadavereich

Radiance of Doom”

Godz Ov War 2021

Rosyjska scena jeszcze nie raz cię zaskoczy. Nie masz pojęcia jakie tam można złowić perełki”. Te słowa wypowiedziane jakiś czas temu przez znajomego znawcę wschodniej metalurgii dźwięczą mi dziś w głowie wyjątkowo głośno. A to za sprawą debiutanckiej, jeżeli nie liczyć czterominutowego demo, EP-ki pochodzącego z ichniej stolicy Kadavereich. Zespół to młody jedynie stażem, gdyż jego skład tworzą zaprawieni w boju muzycy a nie jacyś nastolatkowie. Co prawda nazwy ich poprzednich brygad niewiele mi mówią, ale pod nową bandera kwintet wysmażył taki kawałek death metalu, że odruchowo klękam. Co uderza już od pierwszych taktów, to brudne i bardzo masywne brzmienie, ujebane bagiennym szlamem ale jednocześnie idealnie czytelne. No, ale jeśli w produkcji pomagał chłopakom krajan z Pseudogod, to o czym my tu mówimy. Ruskie w swoich kompozycjach nawiązują w głównej mierze do klasyki gatunku. Znajdziemy tu odwołania do Florydy, Antypodów czy Wysp Brytyjskich, ale jednocześnie kilka fragmentów może przywołać skojarzenia z bardziej nowoczesnym podejściem do śmiertelnego grania, jak choćby krótkie, charakterystycznie melodyjne kostkowanie w tle. No żeby pokazać paluchem, posłuchajcie końcówki “Dismal Radiance of Doom” i powiedzcie, że nie słyszycie Portal. Nie jest to granie na jedno kopyto, wiele się w tych kompozycjach dzieje a ilość przyspieszeń i wciśnięć hamulca sprawia, że są one odpowiednio urozmaicone i wciągające (mimo iż, jak już wspomniałem, nikt tu Ameryki odkrywać się nie stara) a ich masywność powaliłaby zapewne średniej wielkości Grizzly. Świetnie do całości pasują na tych nagraniach głębokie wokale, unoszące się nad całością niczym czarne chmury zwiastujące potężne gradobicie. Materiał ten trwa jakieś dwadzieścia minut, lecz przelatuje przez głowę zdecydowanie szybciej, pozostawiając narkotykowy głód i konieczność natychmiastowego zapodania sobie kolejnej dawki Kadavereich. Jedyna rzecz, która mi tu nie do końca pasuje to okładka, bardziej chyba odpowiednia do gry komputerowej. Mimo to “Radiance of Doom” to pozycja obowiązkowa dla każdego fana death metalu. Wrzućcie ten mini na talerz a przekonacie się, że za wschodnią granica nie tylko Pseudogod potrafi konkretnie rozjebać.

- jesusatan

Recenzja THRONEUM „Morbid Death Tales”

 

THRONEUM

Morbid Death Tales” (Re-Issue)

Old Temple 2021

Eryk z Old Temple już jakiś czas temu zabrał się za wznowienia niektórych płyt i chwała mu za to. Przeważająca większość z nich, to albumy już wyprzedane, inne są trudno dostępne w naszym kurwidołku, a co za tym idzie, trzeba wywalić z portfela dużą kapustę, aby je zdobyć, a jeszcze inne po prostu mu się podobają i chuj. Najważniejsze w tym wszystkim jest jednak to, że jego nierzadko wyciągnięte z niebytu wersje są bardzo staranie wydane, a poza tym daje niejako drugie (bądź kolejne) życie takim materiałom, że klękajcie narody. Jednym z nich jest siódmy album bluźnierców z Bytomia pierwotnie wydany w 2016 roku przez Hells Headbangers. Ogromnym plusem tegorocznej edycji „Morbid Death Tales” jest niewątpliwie to, że nic nie mieszano przy brzmieniu tej płytki, a m.in. to ten charakterystyczny, pierwotnie surowy, diaboliczny, w chuj bluźnierczy sound robi tu zajebistą robotę. A co z samą muzyką? Cóż, kto zna Throneum, ten wie (a kto nie zna, to niech se pozna, zamiast czytać recenzje) czego się spodziewać. Podobnie, jak na każdej ich produkcji, także i tutaj obcujemy z korzennym, dzikim, nieokiełznanym, barbarzyńskim, poniewierającym okrutnie Death Metalem, którego zapewne sam Diabeł chętnie słucha w piekle, z radości machając przy tym ogonkiem. Tak więc beczki napierdalają tu konkretnie, miażdżąc i okrutnie poniewierając słuchaczem, gruby, chropowaty, wywracający wnętrzności bas rozpierdala w cztery dupy, riffy patroszą brutalnie i bezpardonowo, a wokale to iście bestialskie wyziewy z szatańskiej odbytnicy. No i jak tu w pizdę nie kochać takiego bezkompromisowego ze wszech miar, chorego, smolistego, przepełnionego mrokiem, korzennego Śmierć Metalowego napierdolu starej szkoły? Się kurwa nie da i basta! Choć znam tę płytkę doskonale, to nawet odsłuch po kilku latach od czasu jej wydania zrobił mi z dupy sashimi. Kończąc więc to słowo na niedzielę: ci, którzy mienią się fanami Old School Death Metalu, a jeszcze nie mają „Morbid Death Tales”, niech pędem uderzają do Eryka i kupują ten bluźnierczy materiał, ci, którzy mają pierwsze bicie, również mogą zakupić reedycję, wszak na pewno nie mają tego krążka wytłoczonego na złotym dysku, a tym, którzy mają już obie wersje, pozostaje tylko machać dynią dla Szatana (tylko napierdalać ofiarnie, nie oszczędzać się).



Hatzamoth

czwartek, 23 grudnia 2021

Recenzja Stabat Mater “Treason by the Son of Man”

 

Stabat Mater

Treason by the Son of Man”

Northern Heritage 2021


Rok się chyli ku końcowi i zapewne niektórzy zaczęli już robić sobie małe podsumowanie Anno Bastardi 2021. Jak to się jednak mówi, nie ma letko, więc radzę się chwilkę wstrzymać, bo nie wszystko zostało jeszcze powiedziane. Oto bowiem, zupełnie bez uprzedzenia, Northern Heritage uderza niczym grom z jasnego nieba drugim albumem Stabat Mater. Kto zna debiut, ten zapewne już w tym momencie dostał ślinotoku, co jest zresztą odruchem we wszech miar uzasadnionym. Kto nie zna, tego informuję, że rzeczony twór to jednoosobowy projekt autorstwa Mikko Aspa, odpowiedzialnego choćby za Clandestine Blaze. Nie jest to jednak kolejny blackmetalowy wyziew, lecz masywny death/doom metal. Pełen nienachalnych melodii, złowieszczy i niesamowicie mroczny. “Treason by the Son of Man” to trzy trwające razem czterdzieści minut kompozycje będące mozaiką z cierpienia, bólu oraz wszelkich innych negatywnych uczuć. Te utwory są niczym niosący powolnie naszą cielesną powłokę w kierunku wiecznego potępienia strumień, marsz żałobny będący podsumowaniem marnego ludzkiego żywota. Muzyka toczy się niespiesznie, gniotąc swoim ciężarem albo wprowadzając w melancholijny trans, choćby na wstępie do ”Embracing the Slavery”, przy akompaniamencie wyrzygiwanego z głębi duszy głębokiego growlu. Natomiast pojawiające się miejscami nostalgiczne melodie, dla przykładu w pierwszej połowie “By the Seed of the Son”, jeszcze bardziej potęgują dołujący klimat całości. Można oczywiście pokusić się o pewne porównania, do Thergothon albo bardzo wczesnego My Dying Bride, lecz nie da się zaprzeczyć, że ten krążek ma swoje własne “ja”. To, w jaki sposób budowany jest na nim nastrój i w jaki sposób rozwija się tu z każdą minutą odczucie przygnębienia, może wywoływać depresyjne stany chorobowe. Prawda jest taka, że funeral doom, aby nie nudził, musi być zagrany z pasją, płynąć z głębi serca i dzielić się emocjami, a nie jedynie monotonnie bujać. “Treason by the Son of Man” spełnia ten warunek od początku do końca, stanowiąc prawdziwą puszkę Pandory, niszcząc wszelkie pozytywne myśli w zalążku i zatapiając w odmętach nieszczęścia. Zdecydowanie jedna z najlepszych płyt w gatunku jakie słyszałem od długiego czasu. Szkoda tylko, że tak krótka, bo chciałoby się więcej.

- jesusatan

Recenzja VERTEBRA ATLANTIS „Lustral Purge In Cerulean Bliss”

 

VERTEBRA ATLANTIS

Lustral Purge In Cerulean Bliss”

I, Voidhanger Records 2021

Vertebra Atlantis to trójka artystów pochodząca z Lombardii. Swoją działalność rozpoczęli w 2019 roku, by w obecnym wypuścić swój debiut. Cóż takiego ma do zaoferowania słuchaczom „Lustral Purge In Cerulean Bliss”? Mianowicie mariaż black i death metalu. Jednak cóż to jest za połączenie! Atakuje nas gęsta, zmasowana do granic możliwości ściana dźwięku. Ważąca, nie wiem ile ton sekcja rytmiczna wbija nas w fotel i odbiera oddech. Spoza niej wyłaniają się w chorobliwy sposób powykręcane melodie, katując nasze zmysły bez litości. Całość w poszczególnych momentach wzbogacana jest przez klawiszowe pasaże, które w bardzo dyskretny sposób potęgują atmosferę. Wtórują im bardzo zróżnicowane wokalizy, bo wszyscy trzej muzycy mają coś do powiedzenia w tej materii. Złowrogi śmierć metalowy pomruk jeszcze bardziej zagęszcza atmosferę by za chwilę przerodzić się w opętańczy wrzask i na odwrót. Przy pierwszym odsłuchu, jak zawsze przy słuchaniu tego typu dysonansowego łomotu, miałem wrażenie, że w tej muzyce panuje tylko i wyłącznie chaos. Lecz już za drugim podejściem z płynących dźwięków, zaczął wyłaniać się, w pełni przemyślany porządek. Połamane beczki, pulsujący bas i wijące się spazmatycznie dźwięki gitary jakby kłócą się wzajemnie. Nic bardziej mylnego! To swoisty dialog, którego szept, a raczej jak wrzask huraganu, zaciąga nas w tereny gdzie żaden „normalny” człowiek nie przeżyłby nawet minuty. Wszystko wokół gęstnieje, robi się duszno. Tak! To przedsionek piekła! Na szczęście po około trzydziestu pięciu minutach pojawia się siódmy utwór, który pozwala nam złapać oddech. Wiatr nieco się uspokaja, przynosząc kojącą melodię. To wspaniałe zakończenie płyty w istocie nie przynosi ulgi lecz przepastny głód, a wtedy chcesz więcej i więcej. Ostatnimi czasy bardzo popularne stało się łączenie black i death metalu. W takich przypadkach balans między jednym i drugim powinien być, idealnie wyważony. Tak aby z powstałej mikstury wyłoniło się to nowe piękno. Nie wszystkim się to udaje. Vertebra Atlantis to się udało i to we wspaniale awangardowym stylu. Fanom Ulcerate powinno bez problemu przypaść do gustu.


shub niggurath

Recenzja REDEMPTOR „Agonia”

 

REDEMPTOR

Agonia”

Selfmadegod Records 2021

Z muzyką krakowskiego Redemptor od zawsze miałem nielichy zgryz. Lubię techniczne, Death Metalowe granie, zatem muzykę małopolskiej grupy powinienem łykać niczym pelikan, gdyż panowie rzeźbią w takich właśnie klimatach, a jednak nie do końca przekonywały mnie ich poprzednie wydawnictwa. Były tam patenty, za które dałbym sobie na sucho ogolić genitalia, gdyż podstawą twórczości Redemptor od zawsze był klasyczny Metal Śmierci starej szkoły, a nie masturbacja nad instrumentami, ale ich płyty jako całość, dotychczas jakoś słabo do mnie gadały i nie porywały swą zawartością. „Agonia”, która kilka chwil temu ukazała się dzięki Selfmadegod Records zmieniła ten stan rzeczy. Czwarty, pełny album zespołu, to dla mnie najlepszy jak dotąd ich krążek, aczkolwiek trzeba do niego podejść z otwartą głową. Każdy, kto spodziewa się krwawej rzeźni, będzie zawiedziony. Owszem można wyłapać tu pewne nawiązania do twórczości Morbid Angel, Death, Immolation, czy Gorguts, ale elementy te nie stanowią podstawy muzyki (są jednak bardzo ważną, integralną częścią każdej ze znajdujących się tu kompozycji), jaką proponuje grupa na swym najnowszym krążku. Trudno tak do końca sklasyfikować dźwięki, które tu słyszymy. Kompozycje są złożone, często nieliniowe, sporo tu szeroko rozumianych patentów progresywnych, można napotkać także klarowne riffy i atmosferyczne pasaże, nawiązujące do Post-Metalu, doskonałe, klasyczne w swym wyrazie partie solowe, delikatnie wycofane linie parapetu, podkręcające tajemniczy, zaprawiony mrokiem feeling tego krążka, nieoczywiste zakrzywienia rytmów, jak i konkretnie popaprane tekstury wioseł okraszone atonalnymi akordami. Warstwę instrumentalną uzupełniają zróżnicowane wokale, do których jednak mam pewne zastrzeżenia. Uważam, że nie bardzo pasują tu te niskie, siłowe, krzyczane partie, choć to oczywiście moje, całkowicie subiektywne zdanie. Chwilami, gdy słuchałem tej płyty czułem się nielicho zdezorientowany. Naprawdę można się zagubić w zalewie tych technicznych, wirujących, niekiedy abstrakcyjnych, niepewnych dźwięków i ponurych, osobliwych aranżacji, które momentami wydają się niezgorzej oderwane od rzeczywistości. Te nieco ponad 43 minuty muzy naprawdę chwilami zagina czasoprzestrzeń i można wówczas z tymi chorymi, hipnotyzującymi nutami całkiem nieźle popłynąć. Nie jest to materiał dla każdego. Redemptor stworzył bowiem album dla maniaków cierpliwych, którzy lubią błądzić po meandrach muzycznych i odkrywać nie do końca oczywiste zawiłości i smaczki. Z tą płytką w żadnym wypadku nie można się spieszyć, należy poświęcić jej odpowiednią ilość czasu i uwagi, aby uderzyła z pełną mocą, a wówczas gwarantuję, że „Agonia” sponiewiera Was niczym burą kobyłę, zwłaszcza że brzmi to wszystko wręcz wyśmienicie. Niezaprzeczalnie, świetny album. Z pewnością jeszcze nie raz do niego wrócę, no i oczywiście z ciekawością będę obserwował dalsze poczynania Redemptor.



Hatzamoth

środa, 22 grudnia 2021

Recenzja Useless „Downfall”

 

Useless

”Downfall”

Werewolf Prod. 2021

Useless to zespół który, mimo iż obecny na scenie już od pięciu lat i posiadający na koncie trzy duże płyty, stał dotychczas trochę w cieniu. Prawdę mówiąc sam muzykę tego projektu poznałem stosunkowo niedawno, przy okazji ukazania się jego poprzedniego wydawnictwa. Od zachwytów byłem daleki, jednak wstydzić się panowie nie mieli czego. "Downfall” włączyłem zatem bez większego podniecenia, nie spodziewając się tego, co nadeszło chwilę później. Oto bowiem okazuje się, że kompozycyjny ster przejęty został przez Neithana, który pomału zaczyna wyrastać w moim osobistym rankingu do małego Midasa. I od razu czuć różnicę. Czwarty duży materiał Useless to ogromny krok wprzód. Ba! To wyważenie drzwi solidnym kopem i bezczelne wtargnięcie na salony krajowej ekstraklasy gatunku. To, co znajdziemy w sześciu zawartych na krążku kompozycjach, to prawdziwy majstersztyk norweskiej nuty. Słychać też, że wspomniany muzyk jest dość blisko związany z Mgłą, bo przesiąkł charakterystycznym sposobem riffowania i zaczął wyciągać coraz to lepsze, melodyjne tremolo jak z kapelusza. Dodając do tego klasyczne północne wpływy, wśród których mocno przebija się Burzum z okolic „Hvis Lyset Tar Oss” i „Filosofem”, uzyskujemy silnie wciągający, nieco hipnotyczny i zimny jak śnieg w Bergen album klasycznie blackmetalowy. Nie ma na nim zabójczych prędkości, wszystko jest raczej stonowane i dokładnie wyważone. Melodie na „Downfall” nie są przesłodzone, raczej transowe i a poniekąd surowe. Może to zabrzmi banalnie, ale ta płyta ma swój własny klimat i charakter, bo wspomniane wcześniej nazwy stanowią dla jej autorów jedynie swoisty drogowskaz, pokazujący ogólny kierunek a nie dyktujący dokładną ścieżkę. Tym właśnie różni się umiejętne pobieranie lekcji u mistrzów od bezdusznego kopiowania. „Downfall” to zmrożony czarny monolit a wieńczący go bezperkusyjny, mocno hipnotyzujący dwunastominutowy „Gospel Carved In Flesh” jest czymś w rodzaju wisienki na torcie. Mocny jest ten materiał. Jeśli dotychczas nazwa Useless kojarzyła wam się jedynie z graniem przyzwoitym, to naprawdę radzę sprawdzić ich nowy long. Według mnie to najlepsze ich nagrania, jak to mówią na wyspach, up to date.

- jesusatan