BONE SICKNESS
”Theater of Morbidity”
Caligari Records 2021
13 wałków i nieco ponad 14 minut muzyki – to kurwa dobry znak pomyślałem sobie, spodziewając się usłyszeć na tej produkcji soczysty Death/Grindowy wypierdol. I nie pomyliłem się. Płytkę tę, która pierwotnie została nagrana i wydana w 2018 roku, a teraz wznowiona i w nasze łapska oddana dzięki niezmordowanej Caligari Records wypełnia rasowy, niszczycielski, wyrywający z buciorów US Death/Grind starej szkoły gatunku. Choć nic nowego na nim nie usłyszałem (bo i prawdę powiedziawszy, wcale usłyszeć nie chciałem), to jednak przeorał mnie ten materialik gruntownie i bardzo konkretnie. Muza zaprezentowana tu przez Bone Sickness to bowiem wyraźne nawiązanie do korzeni gatunku i nieśmiertelnych produkcji Repulsion, Impetigo, Napalm Death, Autopsy, czy Terrorizer z przełomu lat 80-tych i 90-tych. Beczki napierdalają zatem fachowo, gęsto i nie pierdolą się w tańcu, bas rozrywa na strzępy, wypełniając każdy zakamarek tych bezpośrednich, stosunkowo prostych, ale jakże cudownie poniewierających kompozycji, tłuste, szorstkie riffy sprawiają, że żołądek raz za razem fika koziołki, co skutkuje gwałtownym opróżnieniem jego zawartości, a dzieła zniszczenia dopełnia paskudny, plugawy, klasycznie podany growling. Poszczególne utwory powiązano tu chorymi samplami i gadkami z niskobudżetowych horrorów, zadbano więc w ten sposób także o odpowiedni, tradycyjnie zgniły i perwersyjny feeling, jaki posiadały kultowe już dziś produkcje z tego gatunku sprzed bez mała czterech dekad. Kurwa, „Theater of Morbidity” w chuj mi się podoba! Rusza mnie potwornie ten konwencjonalnie zbudowany, podręcznikowy wręcz Old School Death/Grind. Być może dzieje się tak dlatego, że zespól, nie musi uciekać się do taniego efekciarstwa (więc nie zaleje nas tu fala gówna i fekalnych wyziewów, nie będziemy taplać się we krwi, ani wpierdalać parujących jeszcze wnętrzności, nie oberwiemy także zalaną spermą, gołą dupą w pysk), żeby spuścić totalne wjeby. Brzmienie dopasowano do muzyki, więc jest brudno, brutalnie, ordynarnie i chropowato. Zawarte tu dźwięki są jednak intensywne, sound jest potężny, a przy tym dosyć selektywny, więc „Teatr Zachorowalności” poniewiera okrutnie i bez srania po krzakach. Nie ma co dłużej strzępić ozora. Zajebista płytka i basta! Jeżeli tylko ktoś wreszcie wtłoczy ten materiał na srebrny dysk, ślubuję uroczyście, że jako pierwszy złożę u niego zamówienie.
Hatzamoth
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz