czwartek, 2 grudnia 2021

Recenzja Atonement „Merciless Blasphemy”

 

Atonement

„Merciless Blasphemy”

Helter Skelter / Regain Rec. 2021

I cóż, że ze Szwecji? Takie pytanie wypada zadać słuchając “Merciless Blasphemy”. Ha, ta demówka ma muzycznie tyle wspólnego z krajem na północ od Bałtyku, co ja z weganizmem. Wędrujemy tu bowiem za naszą zachodnią granicę w czasy poprzedzające jeszcze upadek Muru Berlińskiego. Młodzieńcy ze Sztokholmu nagrali pięć numerów, które od pierwszych sekund kojarzyć się mogą z wczesnym Sodom czy Destruction. Kurwa, czy faktycznie trzeba pisać coś więcej? Szwedzi nie bawią się w techniczne onanizmy, ich kompozycje są proste jak konstrukcja cepa. Techniką grania też nie powalają, ot zapodają wściekłe riffowanie podbite dość płasko i schematycznie pukającą perką i nieco schowanym basem. Do tego dodano staroszkolny pregrowlowy wokal wypluwający często frazy seriami w stylu Ventora na jedynce Kreator. Produkcją nikt się tu też zbyt mocno nie przejął, wszystko zostało rzucone na żywioł, bez poprawiania błędów i niedociągnięć w nieskończoność. No i właśnie o to kurwa chodzi! Te niecałe dwadzieścia minut składających się na „Merciless Blasphemy” to starej daty metal który płynie prosto z serca do serca mojego i mi podobnych starzejących się pomału sentymentalnych dziadów. Nie będę się rozpisywał i rozdrabniał, bo te kilka słów które właśnie przeczytaliście mówią chyba wszystko i naprowadzają rzeczone demo na właściwy cel. Szwedzka młodzież w tym roku kilka razy solidnie mnie zaskoczyła i do grona tych niespodzianek zdecydowanie zaliczam Atonement. Poza tym, co zaserwowali, niczego więcej mi do szczęścia nie trzeba. Zatem kto ma, ten „Merciless Blasphemy” posłucha, reszta nie musi. Dziękuję za uwagę.

- jesusatan

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz