środa, 30 września 2020

Recenzja TEMPLE OF VOID „The World That Was”

 

TEMPLE OF VOID

The World That Was”

Shadow Kingdom Records 2020

Fajna ta płytka, taka akuratna, zmontowana z klasycznych elementów i trzymająca poziom. Taki właśnie jest trzeci album długogrający tego kwintetu ze Stanów, o którym mam zamiar napisać teraz słów kilka. „Świat, który Był” to niecałe 38 minut bardzo zgrabnego Death/Doom Metalu, choć w zasadzie raczej powinienem napisać Doom/Death Metalu, gdyż to zdecydowanie w stronę stylistyki Doom przesunięty jest środek ciężkości na tej płycie. Podstawą brzmienia zespołu są mocno zagęszczone, przeciągane często, opasłe, ciężkie riffy, równe, wgniatające w podłoże beczki, miażdżący, pełzający bas i głęboki, grobowy growling. Groove jest na tej płycie konkretny, majestatu także jej nie brakuje, a zawarte tu wałki gniotą bardzo solidnie. Do tego klasycznego na wskroś szkieletu dorzucono bardziej melodyjne, melancholijne, post-metalowe akcenty, zniekształcone nieco, psychodeliczne sekwencje, klimatyczny parapet, kilka akustycznych patentów i emocjonalne, czyste wokale. Wszystkie te dodatki nadają tej płycie przestrzeni i organicznego charakteru oraz ponurej, mrocznej aury. Nie wszystko jednak wg mnie klei się tu tak, jak należy. Niektóre, bardziej rockowe zagrywki nie do końca wiążą się z ciężkimi podstawami tego albumu, a zakończenia jednego, czy dwóch wałków są zbyt odległe od ich głównych tematów, przez co materiał ten momentami nieco się rozwarstwia i nie trzyma jednakowego poziomu napięcia. Brzmieniowo bez zarzutu, sound na tej produkcji jest tłusty, soczysty i selektywny, choć odpowiednią porcję ciężkiego, mulistego nalotu także ta płytka posiada. Słucha się zatem tego materiału bardzo dobrze, pomimo pewnych, drobnych zgrzytów, które być może dla Was będą nieistotne. Tak więc zbierając wszystko zusammen do kupy: trzeci długograj Temple of Void to bardzo konkretny, dobry Doom/Death Metalowy album, który fani gatunku łykną bez zbytniego pierdolenia. W moim odtwarzaczy raz na jakiś czas także z pewnością zagości ta płytka, jednak o żadnych, wielkich zachwytach z mojej strony nie ma tu mowy.


Hatzamoth

Recenzja BLOOD RED FOG „Fields of Sorrow”

 

BLOOD RED FOG

Fields of Sorrow”

Deviant Records 2020

Fields of Sorrow” to już piąty długograj fińskiego duetu Blood Red Fog. Może się mylę, ale wydaje mi się, że horda ta rozwija się z płyty na płytę, budując swój status w świadomości maniaków, a ich ostatnie dziecko, to zdecydowanie najlepsze dźwięki, jakie do tej pory stworzyli. Nie ma tu jednak żadnej rewolucji, ale ewolucja jest słyszalna bardzo wyraźnie. „Pola Smutku” to cały czas charakterystyczny dla tej grupy, tradycyjny Black Metal utrzymany w średnich tempach emanujący depresyjną aurą. Pośród surowych, wibrujących, transowych riffów wspomaganych mrocznym, warstwowo ułożonym parapetem o nieco kosmicznym charakterze przewijają się przygnębiające melodie o zdecydowanie niewesołym wydźwięku. Równa, mocna sekcja zapewnia odpowiedni ciężar, a ponure, udręczone wokale, które momentami wydają się kolejnym instrumentem, budującym napięcie, wzmacniają poczucie beznadziejności i opuszczenia, jakie wylewa się z tych kompozycji. Często słyszymy na tej płycie struktury charakterystyczne dla skandynawskiego, czarciego grania II fali, lecz nawet te szybsze, siarczyste, jadowite fragmenty posiadają w sobie klimat totalnej beznadziejności i skrajnej rozpaczy. Poza typowo fińskim szlifem, Blood Red Fog czerpie także inspiracje bez wątpienia z twórczości Burzum, Drudkh i może zwariowałem lub dopadła mnie pomroczność jasna, ale słyszę tu także pewne mizantropijne tekstury charakterystyczne dla francuskiego Mütiilation. Jest w tym pewna mistyka oraz psychodeliczny, tajemniczy nastrój, a płytka hipnotyzuje i wciąga z wolna w swe przerażające, zimne, mroczne, posępne, zaklęte rewiry. Ja również dałem się omamić tej produkcji, ale w zasadzie po niecałych dwóch dniach już się spod wpływu tej płyty oswobodziłem. Maniakalni wielbiciele takiego stylu będą jednak bardzo długo opętani dźwiękami zawartymi na tym albumie, a może i nawet nigdy nie zdołają się od nich uwolnić? „Fields of Sorrow” to z pewnością jeden z lepszych albumów z klimatycznym, mizantropijnym, depresyjnym Black Metalem, jakie słyszałem w tym roku. Jeżeli zatem macie ochotę konkretnie się upodlić, brodząc w oceanach rozpaczy, to ta płytka nadaje się do tego idealnie.


Hatzamoth

wtorek, 29 września 2020

Recenzja Magnanimus "Impure Ways Beyond Shadows"

 

Magnanimus

"Impure Ways Beyond Shadows"

Old Temple 2020

Że to będzie mocny strzał w pysk wiedziałem jeszcze zanim wrzuciłem ten złoty krążek do odtwarzacza. No bo tak: kolesie są z Chile, grają death metal, nie lubią bozi i w końcu wykopał ich Eryk, który, co jak co, ale zwiad w tamtych rejonach świata ma dobry. Zbyt wiele składowych, bym się mylił. I faktycznie, wszystko się tu sprawdza. Drugi album Magnanimus, wydany pierwotnie dwa lata temu przez Rawforce Productions a obecnie wypuszczany na Europę nakładem Old Temple to, mówiąc krótko, jest niezły wpierdol. Muzyka na nim zawarta jest doskonałym odzwierciedleniem mentalności południowoamerykańskich muzyków metalowych. Oni generalnie w dupie mają wymuskane brzmienie. Jeśli coś się nie zgadza, na ten przykład blachy raz chodzą za głośno, raz giną przykryte gitarowym szałem, to tak ma kurwa być, a jak się nie podoba to proszę wypierdalać. Jeśli utwory są dla kogoś zbyt jednostajne i monotematyczne, lub brakuje w ich jakiegoś wyróżniającego się punktu zaczepienia typu chwytliwy refren, to jest on tępym chujem, głuchym zjebem i proszę wypierdalać. Jakiś inny nienaostrzony penis może stwierdzić, że podobną muzykę w tamtych rejonach tworzy co drugie komando... No i właśnie za to się tamtejszą scenę kocha, a jak tak trudno to pojąć, to grzecznie proszę wypierdalać. I to szybciutko, najlepiej w tempie serwowanym przez Magnanimus, gdzie blast goni blast, gitary mielą niemiłosiernie a wokal rzyga bluźnierstwem na lewo i prawo. Szorstkie gitarowe akordy tasują się z wojennymi perkusyjnymi rytmami tworząc wrażenie spadających w koło bomb i odłamków ścian burzonych budynków. Nie myślcie jednak, że chilijscy zabójcy grają na jedno kopyto. Grają na dwa, bo potrafią też nieco zwolnić i szorować riffami niczym papierem ściernym po plecach. Że nie wspomnę o totalnie dzikich solówkach atakujących z drugiego planu niczym dodatkowe wsparcie artyleryjskie niszczące wszystkich nadal stawiających opór. Zresztą nie ma sensu bronić się przed tą dźwiękową masakrą, gdyż jest to walka z góry skazana na niepowodzenie. Materiał zawarty na "Impure Ways Beyond Shadows" wzorem zasłużonej tamtejszej sceny brzmi nad wyraz naturalnie i poniekąd spontanicznie, wręcz chaotycznie. Kipi wściekłością i zajeżdża napalmem (nie tylko o poranku). Być fanem death metalu i nie posiadać tego krążka na półce to trochę jak nazywać się Siffredi i nigdy w życiu nie poruchać.

- jesusatan

poniedziałek, 28 września 2020

Recenzja AHNA „Crimson Dawn”

 

AHNA

„Crimson Dawn”

Caligari Records 2020

Ahna to kolejny zespół z Caligari Records, który wymyka się jednoznacznym określeniom. Pochodząca z Vancouver w Kolumbii Brytyjskiej grupa napierdala brutalnie, jednak tworzona przez nich muza jest nieco inna i nie tak oczywista, jak mogłoby się na początku wydawać. Gdy włączyłem tę płytkę, będącą drugim, długograjem Kanadyjczyków poczułem się, jakbym zderzył się z ciężarówką, jednak po chwili te dźwięki zaczęły swobodnie krążyć w mym krwiobiegu, niczym sprawiający przyjemność narkotyk. Fundamentem i jednocześnie zaprawą cementująca ten materiał jest miażdżący Death Metal. Sporo tu ociężałych zagrywek, które przywodzą na myśl twórczość Bolt Thrower, ale panowie nie stronią także od rasowej szwedzizny à la Dismember, czy wczesny Entombed. Znajdziemy tu także niemałe ilości nawiązań do gniotącego okrutnie, smolistego Doom Metalu, a i pewne, delikatne pierwiastki jadowitego, siarczystego Black Metalu także są tu obecne. Jakby tego było mało, ten gatunkowy kogel-mogel w mistrzowski wręcz sposób poprzetykano ziarnistymi, chropowatymi teksturami rodem z krzepkiego, szorstkiego Crust’a, dzięki czemu siła uderzeniowa tego krążka jest ogromna, a poziom agresji sięga tu bardzo wysoko. Produkcja jest surowa, przerdzewiała, brudna, zalatujące z lekka garażem i zarazem idealnie wręcz pasuje do tej bezkompromisowej napierdalanki. „Szkarłatny Świt” sunie niestrudzenie do przodu niczym zasyfiony, rzężący buldożer pozostawiając za sobą w kałużach odchodów, krwi i błota ziemię zasłaną martwymi ciałami. Choć trudno to do końca wytłumaczyć ten barbarzyński ze wszech miar materiał posiada także swoisty oldschool’owy majestat i dostojeństwo. Nie słyszałem wcześniejszych produkcji tej kamandy z kraju klonowego liścia, ale „Crimson…” zbeształ mnie bardzo konkretnie obrzucając przy tym sporą ilością obornika. Po tym, co tu usłyszałem Ahna jawi mi się jako mały, brudny, uwalony paskudną mazią klejnot, który jak na razie nie jaśnieje jeszcze pełnym blaskiem, ale w przyszłości, kto wie ? Naprawdę bardzo dobra, brutalna płytka. Zdaję sobie sprawę, że nie wszystkim będzie odpowiadać ta estetyka, ale prawdę powiedziawszy mam to głęboko… Ja tę płytkę łykam w całości bez zapijania.

 

Hatzamoth

Recenzja BALMOG „Pillars Of Salt”

 

BALMOG

„Pillars Of Salt” (Ep)

War Anthem Records 2020

Jak do tej pory jakoś tak się to układało, że wydawnictwa hiszpańskiego Balmog nie trafiały pod moje strzechy, mimo że zespół ten istnieje już na scenie kilkanaście ładnych lat. Po tym jednak, co usłyszałem na ich najnowszej Ep’ce muszę w wolnej chwili zawiesić ucho na ich poprzednich wydawnictwach. „Pillars…” to nie jest co prawda jakaś petarda, która wywróciłaby mój świat do góry nogami i sprawiła jakieś przewartościowanie światopoglądu, ale to z pewnością dobry, ciekawy i do pewnego stopnia intrygujący materiał. Znajdujemy tu jeden, ponad 18-minutowy utwór, który bardzo sprawnie porusza się po meandrach klimatycznego, nawiedzonego, filozoficzno-okultystycznego Black Metalu, którego podwaliny leżą w twórczości Deathspell Omega i Blut Aus Nord. Sporo się tu dzieje. Krwawa, gwałtowna, siarczysta Black/Death Metalowe jazda płynnie łączy się z atonalnymi, psychodelicznymi strukturami i cięższymi, niemal Doom Metalowymi frakcjami. Ponad tym unoszą się i krążą przepełnione atmosferą, gitarowe melodie wsparte ekstrawaganckimi solówkami i paskudnymi, ponurymi pomrukami basu. Sporego, grobowego kolorytu dodają także tej produkcji złowróżbne, opętańcze, bluźniercze wokale. Balc wykonał tu kawał zajebistej roboty. Imponujące, jak ten jeden długi wałek potrafi hipnotyzować i oddziaływać na słuchacza, wciągając go coraz głębiej w swe odmęty. Bez wątpienia „Pillars of Salt” to dokładnie przemyślana i bardzo dobrze wykonana praca. Zespół doskonale wiedział, co chce osiągnąć, tworząc na potrzeby tego wydawnictwa mroczną, ekspansywną, nieco surrealistyczną i enigmatyczną, tajemniczą muzykę, od której nie łatwo się uwolnić. Naprawdę dobry materiał, który udowadnia, że warto obserwować dalsze poczynania muzyków z półwyspu Iberyjskiego.

 

Hatzamoth

Recenzja BEAST OF REVELATION „The Ancient Ritual of Death”

 

BEAST OF REVELATION

„The Ancient Ritual of Death”

Iron Bonehead Productions 2020

Spójrzcie tylko na skład tej grupy. Bob Baghus (ex-Asphyx, ex-Soulburn, Grand Supreme Blood Court), A.J. van Drenth (ex-Beyond Belief, ex-Asphyx, Extreme Cold Winter), no I kurwa wreszcie John McEntee (Incantation, Funerus, ex-Goreaphobia, ex-Revenant, ex-Mortician, ex-Immolation). Petarda nieprawdaż? Czy jednak ten All Star Band udźwignął ciężar oczekiwań? Wg mnie nie do końca, ale po kolei. Album zaczyna się ciężkimi wiosłami, którym towarzyszą apokaliptyczne, bijące na trwogę dzwony i złowieszcze wokalizy. Później natomiast przez cały czas trwania tej płyty zalewa nas gęsty, wrzący ołów i walą się nam na łeb ogromne, masywne, żelbetonowe bloki stworzone ze wgniatającej w glebę sekcji, gęstych, smolistych, przeciąganych, mielących metodycznie i niespiesznie riffów i przepełnionych mrokiem, grobowych wokali. Brakuje powietrza, nie ma ucieczki, nie ma ratunku, ten walec o niesamowitej wadze miażdży okrutnie i bezlitośnie. „Starożytne Rytuały Śmierci” to czysty, staro szkolny Death/Doom Fucking Metal w swej najczystszej formie. Zero niepotrzebnych wypełniaczy, piszczałek, srałek i innego ukulele. Tylko śmierć i powolna zagłada. Gniecie ta płyta niemiłosiernie i nie pozostawia złudzeń. Nie dziwi fakt, że podczas jej słuchania przychodzą na myśl takie pozycje jak: „The Rack”, „Towards the Diabolical Experiments”, „Onward to Golgotha”, czy „TheurgiaGoetia Summa”, i nic w tym złego. Problem z tym materiałem jest taki, że wszystkie zawarte tu wałki są bliźniaczo do siebie podobne, zbyt mało jest w nich haczyków, które przytrzymałyby słuchacza na dłużej i momentami ta płytka, mimo że w chuj ciężka jest dosyć monotonna. Spodziewałem się po tym składzie trochę więcej. Absolutnie nie jest to żaden śmierdzący klocek i choć pewnie kupię sobie ostatecznie ten album, to raczej nie będę wracał do niego zbyt często. Mam nadzieję, że na następnej produkcji (o ile ona w ogóle powstanie) ta eskadra mocniej rozwinie swe skrzydła, sponiewiera mnie totalnie i brutalnie zamknie mi ryj, abym nie mógł już dłużej się czepiać, czego Wam i sobie życzy…

 

Hatzamoth

niedziela, 27 września 2020

Recenzja Megaton Sword "Blood Hails Steel - Steel Hails Fire"

 

Megaton Sword

"Blood Hails Steel - Steel Hails Fire"

Dying Victims 2020

Nie słucham heavy metalu. Nie lubię. W zasadzie poza wyjątkami, które można na palcach stolarza policzyć nigdy ten konkretny gatunek muzyczny mnie nie pociągał a większość klasycznych pozycji poznawałem bardziej z młodzieńczego obowiązku i z obawy przed wpierdolem niż jakiegoś tam zamiłowania. Może taki stan rzeczy wziął się z tego, iż szczylem będąc przeskoczyłem bezpośrednio z Depeche Mode na thrash / death metalowy kwiatek. Zresztą nieważne, bo to nie czas i miejsce na głębsze wywody czy tłumaczenia. Faktem jest, że wolę babrać się w smole, gównie i przekopywać gruz. I właśnie w tym momencie wchodzi Megaton Sword, cały na biało. Jakiś czas temu sam się z siebie podśmiechiwałem słuchając z wielkim bananem na ryju ich debiutanckiej EP-ki, a teraz, boki zrywać, wałkuję po raz nie wiem który ich debiutancki album i znów jestem totalnie kupiony. Szwajcarzy grają niby heavy metal, ale jakoś tak inaczej. Nie, że nagle ponownie wynaleźli proch, bo wszystko oparte jest tu o stare i sprawdzone patenty. Rzecz w tym, że ta muzyka jest niesamowicie charyzmatyczna, jeśli wiecie co mam na myśli. Piosenki tych wojowników biją naturalnością i docierają do mojego wnętrza niczym tytułowy bohater ze znanego z dzieciństwa utworu "Fucked With s Knife". Może dlatego, że na tej płycie nie ma tandetnych melodyjek, pitolenia na smoczą nutę czy wyjącego eunucha na wokalu. Jest za to sporo wpadających w ucho riffów, nienaganne brzmienie i bardzo dobry (nadal będę się upierał, że zalatujący Ozzym) śpiew. I w zasadzie dokładnie tyle mi w tym przypadku do szczęścia wystarczy. Megaton Sword jest dla mnie idealnym przykładem na to, że wspomniana wcześniej szczerość przekazu może przełamać granice i zainteresować nawet maniaka kompletnie innych gatunków muzycznych. Dlatego też powiem głośno i wyraźnie – sprawdźcie sobie ten band! Bo najzwyczajniej w świecie gra dobrą muzykę.

- jesusatan

Recenzja Anarchos / Morbid Stench “Ghospels of Necromancy”

 

Anarchos / Morbid Stench

“Ghospels of Necromancy”

Blood Harvest 2020

Już za chwileczkę, już za momencik Blood Harvest uraczy nas nowym splicikiem Anarchos / Morbid Stench. Cieszę się, że ta wytwórnia bawi się w tego typu wydawnictwa, gdyż dzięki nim mam często okazję poznać nowe bandy chuja a także sprawdzić co słychać u znanych i lubianych. Taką nowinką jest dla mnie otwierający „Ghospels of Necromancy” holenderski ansambl, mimo iż nie są to bynajmniej debiutanci i pełniaka już po drodze zaliczyli. Tutaj rzucają na pożarcie dwa, trwające koło siedmiu minut ochłapy staro szkolnego, deathmetalowego ścierwa na całkiem przyzwoitym poziomie. W pas kłania się znany i lubiany szwedzki styl, bez zbędnego udziwniania czy eksperymentów. Prostota kluczem do sukcesu można powiedzieć. Nie jest to jednak kolejny typowy klon Entombed. Tulipany dorzuciły do swoich kawałków także kilka chwytów zza oceanu. Jest ciężko, rytmicznie z częstymi przejściami z truchtu do sprintu a dzięki wspomnianej przed chwilą mieszance stylistycznej całkiem ciekawie. Materiał ten gór nie przenosi ale też absolutnie nie nuży. Ot, solidny śmierć metal którego słucha się bez ziewania, a który trzewi od razu nie wypruwa. Trzeci utwór na tym splicie należy do Morbid Stench, którzy swoim debiutem dla Putrid Cult zrobili mi jakiś czas temu niezłe kuku. No i tu już jest klasa sama w sobie. „Brethren Accuser” trwa nieco ponad pięć minut i utrzymany jest w klimacie, który panowie zaprezentowali na „Doom & Putrefaction”. Idealna, melodyjna mieszanka death i doom metalu mocno śmierdząca brytyjskimi klasykami i porywający riff, przy którym momentalnie chce się pomachać dyńką. Można śmiało powiedzieć, że ten utwór jest doskonałym uzupełnieniem dotychczasowych dokonań zespołu i ani odrobinę nie odbiega poziomem od świetnego pełniaka. Jedyne co mnie w nim wkurwia, to fakt, że się kończy, bo takiego grania mógłbym słuchać bez końca. Cóż, jeśli panowie utrzymają tak wysoką formę, to już można zacząć bać się ich kolejnej dużej płyty. Warto zaopatrzyć się w ten kawałek winylu choćby dla tego jednego utworu, acz strona Anarchos też biedą bynajmniej nie śmierdzi. Zbieracze placków powinni pisać listy z podziękowaniem do szwedzkiego labelu, że ten tak bardzo o nich dba.

- jesusatan

Recenzja Vintlechkeit "Vinteren Inn Svartfjelle... / Dødssted..."

 

Vintlechkeit

"Vinteren Inn Svartfjelle... / Dødssted..."

Morbid Chapel Rec. 2020

Vintlechkeit to norweski hord, który mimo relatywnie krótkiego, bo jedynie trzyletniego stażu doczekał się niemal trzydziestu pomniejszych wydawnictw typu dema i EP-ki. Dorobek zaiście imponujący, lecz nie trzeba być geniuszem, by wiedzieć iż najczęściej tak ogromne tempo pracy nie idzie w parze z jakością samej muzyki. Wydana przez Morbid Chapel kompilacja zawiera materiał z dwóch taśm demo oraz utwór ze splitu z Voivotus. Łącznie ponad sześćdziesiąt minut transowego, odhumanizowanego black metalu przeplatanego mrocznym ambientem. Utwory black metalowe oparte są tutaj na raczej prostych, wielokrotnie powtarzanych tremolo wprowadzających w swoisty trans swoją melodią. Nie są to kompozycje rozbudowane czy specjalnie zróżnicowane, jednak popisy techniczne czy wymyślanie chwytliwych akordów nie mieściło się najwyraźniej w zamyśle twórczym norweskiego trio. Panowie w swoich piosenkach budują atmosferę podobną do tej panującej na biegunie północnym, gdzie piździ cały rok a dzień trwa kilka miesięcy. Tu mamy podobny klimat – przeszywa nas oszczędne, lodowate gitarowe bzyczenie a lekko przesterowany, wycofany wokal wspierany klawiszowym tłem robi za jednostajny arktyczny wiatr. Skojarzenia z Darkspace czy Paysage d'Hiver są w tym przypadku nieuchronne i jak najbardziej słuszne, gdyż Vintlechkeit budują swoje utwory w bardzo podobny sposób. Po długim dniu nadchodzi z kolei równie długa noc, przynosząca ambientowe, wyciszające i mocno działające na wyobraźnię przerywniki, tworzące silny kontrast z kompozycjami gitarowymi. Trzeba przyznać, że te dwa oblicza zespołu bardzo udanie się uzupełniają i utrzymują słuchacza w równie silnym stanie umysłowego otępienia. Są niczym środek odurzający utrzymujący funkcje życiowe, jednak pozwalający egzystować wyłącznie w katatonicznej pozycji. Aby dokładnie zgłębić muzykę zawartą na tym krążku warunek jest jeden – nie można słuchać jej po łebkach czy w trakcie gotowania obiadu. Cała jej esencja ulatnia się bowiem wówczas niczym kamfora. Jeśli zatem lubicie muzykę wymagającą skupienia i odrobiny intymności, wsiadajcie do pociągu daleko na północ stąd. W innym przypadku polecam posłuchać czegoś bardziej przystępnego.

- jesusatan

sobota, 26 września 2020

Recenzja Haunted Cenotaph "Abyssal Menace"

 

Haunted Cenotaph

"Abyssal Menace"

Fallen Temple 2020

Tego albumu wypatrywałem dość niecierpliwie, gdyż Haunted Cenotaph swoją wcześniejszą EP-ką narobił mi sporego apetytu. Na szczęście zbyt długo nie trzeba było czekać i oto mamy przed sobą "Abyssal Menace". Po bardzo intrygującym, orientalnym intro Rzeszowianie uderzają mocno stonerowym brzmieniem, chyba jeszcze bardziej zadymionym niż na wspomnianym przed chwilą "Haunted Cenotaph". A na pewno bardziej czytelnym i wyrazistym. To na szczęście nie jedyna zmiana na plus, bowiem na debiucie panowie wyraźnie rozwinęli pomysły które dotychczas kiełkowały im w głowach. O ile na wcześniejszych nagraniach zespołu zdarzały się momenty nieco słabsze (choć w zdecydowanej mniejszości), to tutaj wszystko zostało dokładnie przemyślane i dopięte na ostatni guzik. Grobowce nadal serwują nam miksturę z death i doom metalu, mieszając te dwa style w sposób bardzo wyważony i, co najważniejsze, ciekawy. Chłopaki nie spieszą się zbytnio, przykładając więcej uwagi do klimatu i ciężaru poszczególnych kompozycji niż do agresji czy chwytliwych fragmentów. Dodana do bulgoczącego na wolnym ogniu wywaru spora garść zioła dodaje mu nieco hipnotyzującego posmaku i wchłania się najskuteczniej w zaciemnionym pokoju w towarzystwie samotności. Te niepozorne w pierwszej chwili utwory z czasem dojrzewają i rozkwitają by gnieść z pełną mocą. Nie da się może przy tej muzyce rzucić w dziki tan (choć krótkie, rytmiczne, zalatujące Szwecją fragmenty też się gdzieniegdzie przewijają), lecz można sobie coś zapalić i postać w nawiedzonym nastroju przy ścianie tupiąc nóżką i kiwając główką. Są na tym krążku momenty, które mocno kojarzą mi się z pierwszą płytą Godsend, czy wczesnym Cathedral, zwłaszcza w wolniejszych partiach. Spory postęp zauważyć można także w sferze wokalnej a różnorodność stosowanych na tym wydawnictwie zaśpiewów niejednokrotnie zaskakuje. Jeśli tak ciekawe dźwięki ozdobimy dodatkowo wyjątkowo udaną okładką (a taka akurat była pod ręką), to otrzymujemy wysokiej klasy produkt miły dla ucha i dla oka. Nie zawiodłem się na tym albumie. Haunted Cenotaph nagrali bardzo solidny materiał, z którym można przyjemnie spędzić wiele wieczorów.

- jesusatan

Recenzja Throat "New Flesh Nectar"

 Throat

"New Flesh Nectar"

Fallen Temple 2020

Nie wiem jak Wy, ale ja lubię sobie czasem dać konkretnie w gardło. Dlatego też kiedy chłopaki z Throat podesłali mi swoje demo, odpaliłem je niemal natychmiast. Niemal, bo pierwej musiałem sobie nalać do szklaneczki czegoś niekoniecznie wytwornego. I tak się jakoś złożyło, że zarówno zawartość naczynia jak i dźwięki którymi uraczyli mnie autorzy "New Flesh Nectar" były dość parszywe a jednocześnie wprowadzające w ulubiony nastrój. Throat to band powołany do życia przez DC (bębniącego na co dzień i od święta w Rites of Daath), który to do współpracy zaprosił gardłowego Xarzebaal / Dagorath. Duet zaszył się (kurwa, ja bym tego nie przeżył), na szczęście tylko w piwnicy, gdzie spłodził szesnaście minut plugawego i zalatującego pleśnią black metalu. Black metalu niczym ze starych dobrych czasów, surowego i walącego w pysk swoją prostotą. Na demo znajdujemy dwie kompozycje, obie utrzymane w średnim tempie z chwilowymi zrywami i oparte na niezbyt finezyjnych pomysłach mogących kojarzyć się z wczesnym Burzum, czy bliżej mnie – bydgoskim Xarzebaal. Zwłaszcza sposób na niektóre aranżacje, garażowy brud i maniera wokalna to wspólne mianowniki z tymi ostatnimi. Throat w bardzo podobny sposób podchodzi do black metalu – ma być grób, syf i malaria. Perka ma dudnić jak u Diabolizera w Throneum, gitary mają bzyczeń a o jakiejkolwiek polerce dźwięku nie ma mowy. Zero jebania się z wyszukanymi solówkami, łamania rytmu czy upiększania na siłę. Dzięki temu "New Flesh Nectar" brzmi jak nagrany na setkę i bije spontanicznością i szczerością. Ciekawym dodatkiem są też orientalne, dość oryginalne lecz proste jak cała reszta introdukcje, budujące całkiem ciekawy nastrój. Może nie jest to mistrzostwo świata i okolic, lecz na pewno materiał, który zaspokoi gusta zgniłków lubujących się w prostym, chamskim i srającym na trendy black metalu. Diabeł by do tego zatańczył.

- jesusatan

czwartek, 24 września 2020

Recenzja HEMOTOXIN „Restructure the Molded Mind”

 

HEMOTOXIN

Restructure the Molded Mind”

Unspeakable Axe Records 2020

Trzeci album długogrający tego trio z Pittsburga w stanie California to płyta, która powraca do czasów, kiedy Techniczny Thrash Metal stawał się niepostrzeżenie Technicznym Death Metalem, prezentując muzykę, której brzmienie lokowało się gdzieś pośrodku tych dwóch obozów ekstremalnego grania. W tamtej epoce duży nacisk kładziono na riff i podobnie jest także i na tej produkcji. Wioślarz ze sprawnością wirtuoza przebiera paluchami po gryfie, wycinając na swej gitarze jadowite, zwięzłe, energetyczne, zakręcone solidnie partie, które wsparte strzelistymi solówkami robią niezgorszą, techniczną rozpierduchę. Jak nietrudno się domyślić do gry gitarzysty doskonale dopasowana jest sekcja rytmiczna. Mocne, posiadające konkretny groove beczki miażdżą połamanymi nierzadko rytmami, dobrze słyszalny, bezprogowy bas także odstawia niezłą ekwilibrystykę, a zadziorny, kąśliwy wokal, doskonale pasujący do tej głęboko zanurzonej w starej szkole technicznego Death/Thrash Metalu muzie bezkompromisowo wwierca się w czaszkę. Podoba mi się ta przesycona duchem przełomu lat 80-tych i 90-tych płyta, mimo że stworzono ją tak naprawdę ze sprawdzonych już w ogniu walki elementów. Słuchając „Restructure…” na myśl przychodzą mi produkcje Death/Control Denied, Atheist, Sadus, Vektor, Ripping Corpse, Obliveon, czy jedynka Cynic. Z każdym kolejnym przesłuchaniem coraz bardziej wsiąkam, zatapiam się i uzależniam od twórczości Hemotoxin, być może dlatego, że czuję w tym duszę, a zespół rozumie, że komunikacja ze słuchaczem wymaga dobrych kompozycji i celowo dobranych nut, a nie bezmyślnej masturbacji nad instrumentami. Wyśmienity album, który takie stare, metalowe zjeby jak ja pokochają zapewne miłością bezgraniczną i bezwarunkową. Reszta niech se myśli i robi, co chce, mam to w dupie. Mnie ta płyta rajcuje i chuj!


Hatzamoth

Recenzja NERVE SAW „Peril”

 

NERVE SAW

Peril”

Testimony Records 2020

Ależ fajną płytkę upichcił nam ten Fiński zespół młodzieżowy. Ubawiłem się po pachy, naturalnie w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Nerve Saw prezentuje nam bowiem na swej pierwszej płycie długogrającej tradycyjny, surowy, koszerny Death Metal, jaki mógł powstać tylko w Skandynawii. Zapomnijcie zatem o bezsensownym łamaniu sobie paluchów na gryfie, kanonadach blastów, czy jakiejś wątpliwej jakości awangardzie. „Peril” to pół godziny prostego, łamiącego kości, Śmierć Metalowego łomotu opartego na chropowatych, dosyć melodyjnych riffach (w pas kłania się Dismember, wczesny Entombed, czy Grave), napierdalającej po łbie, ciężkiej sekcji o wyraźnie punkowych inklinacjach z mocno zaakcentowanym, wywracającym trzewia basem i znerwicowanym, jadowitym, nieco wrzaskliwym wokalu. Bezpośrednie, swą konstrukcją przypominające cep łupanki przewijają się tu z mięsistymi walcami fińskiej szkoły gatunku, i to w zasadzie z tych dwóch składowych zbudowano tę bardzo konkretną płytkę (niewielki ukłon w stronę Death’n’Roll’a w ostatnim wałku, to bowiem tylko niewpływająca na całość, krótka przechadzka w tamte rejony). Żadnego pitolenia, energetycznie, zwięźle, krótko i po mordzie! Po przesłuchaniu tego materiału czułem się kurwa, tak, jakby ktoś zasadził mi siarczystego kopa w jaja, a gdy z bólu zgiąłem się w pół, poprawił z góry w czerep płytą chodnikową. Doprawdy zajebiste w swej prostocie granie! Wniosek z tego taki: „Peril” nie przynosi ze sobą nic nowego, ale jest to przecudnej urody kawał brzydkiego, ciężkiego, Death Metalowego mięcha osadzonego na grubym, Punkowym fundamencie, który wpierdolić potrafi solidnie i wszystkim fanom surowego, bezkompromisowego, klasycznego grania nie raz z pewnością zrobi dobrze.


Hatzamoth

wtorek, 22 września 2020

Recenzja Congenital Deformity "Progenies of the Cemetery"

 

Congenital Deformity

"Progenies of the Cemetery"

Morbid Chapel Rec. 2020

Dziś gościmy w słonecznej Italii, której ostatnimi czasy śmierć spojrzała nieco głębiej w oczy za sprawą covidowej pandemii. Tak przynajmniej mówili w TiVi. Jednak kostucha niejedno ma imię i potrafi przybierać przeróżne formy. Jedną z nich materializuje na debiutanckim materiale demo zjadacz makaronu z Vieraggio, niejaki Labratti. Ów pan na umieraniu chyba się zna, gdyż maczał już uprzednio paluchy w przynajmniej kilku innych projektach. Tym razem solo postanowił uzewnętrznić własne grobowe wizje i wypluł z siebie zawartość trzewi w postaci czterech, trwających nieco ponad kwadrans utworach klasycznie death metalowych. Co my tu zatem znajdujemy? Raczej proste granie, bez specjalnych wygibasów technicznych, oparte na mocnym riffie kojarzącym się mocno z brytyjską szkoła wzbogaconą o amerykański posmak, dość szybko wpadające w ucho. Całość utrzymana w konsekwentnie średnim tempie, toczącym trupa niczym robale w grobie. Może nie jest to muzyka zbyt skomplikowana, ale jednocześnie nie raniąca swoją prostotą czy prymitywizmem. Kilka fragmentów faktycznie może zachęcić do potupania obcasem czy zamachnięcia grzywką, choć przyznać należy, że zdarzają się też mielizny. Tych na szczęście nie ma za wiele, a że materiał brzmi odpowiednio staroszkolnie a wokal, choć nie wybitny, w wymiociny umie, to całości słucha się nawet przyjemnie. Rzecz w tym, że mam nieodparte wrażenie, iż materiał ten został nagrany w lekkim pośpiechu i nie został do końca dopracowany. Gdyby dać mu chwilę na dognicie i wprowadzić drobne poprawki, to myślę że mogłoby wyjść z tego coś naprawdę śmierdzącego stęchlizną. Póki co mamy jedynie lekki, nieprzyjemny zapaszek na zasadzie niewielkiego grzyba za szafką w sypialni. Posłuchać można, jednak trumny się przy tym same nie otwierają. Aczkolwiek można mieć nadzieję, że Pan Włoch wyciągnie odpowiednie wnioski i kolejny materiał w jego wykonaniu, który ponoć już się kroi, będzie zdecydowanym krokiem wprzód. Tego sobie i temu panu mocno życzę.

- jesusatan

Recenzja THY CATAFALQUE „Naiv”

 

THY CATAFALQUE

„Naiv”

Season of Mist 2020 

Po przygodzie z debiutem Leiru postanowiłem chwilę dłużej pozostać na Węgierskiej scenie muzycznej. Okazja nadarzyła się ku temu idealna, gdyż wyłowiłem z mojej skrzynki recenzenckiej dziewiąty już, pełny album zespołu (a w zasadzie jednoosobowego projektu, który korzysta z pomocy całej chmary muzyków wspomagających) Thy Catafalque zatytułowany „Naiv”. Początkowo twór ten wykonywał Black Metal z elementami symfoniki, ale gdzieś tak w okolicach czwartego, piątego albumu nastąpiły pewne zmiany, które doprowadziły ten projekt do tego, co tworzy aktualnie, czyli (nie bawiąc się zbytnio w szczegóły) zanurzoną w awangardzie, muzyczną mieszankę Post-Metalu, muzyki ludowej i Progresywnego Rocka. Wiem, taka hybryda stylów na dzień dobry przyprawia o ciarki, zgrzytanie zębami i zjeżenie włosów na genitaliach, ale uwierzcie mi, głównodowodzący tym okrętem wie, co robi i tworzy naprawdę dobrą muzykę…o ile oczywiście ktoś lubi od czasu do czasu, podobnie jak ja, oderwać się nieco od typowego, metalowego łomotu. „Naiv” to bowiem płyta wielobarwna, na której przeplatają się i zarazem tworzą jedność, zaskakująco dobrze ze sobą współgrając: jadowite, zakorzenione w Czarcim graniu partie z agresywnymi wokalizami, solidnie kręcący, momentami wręcz wirtuozerski bas, progresywny klawisz, Jazz’owo zajeżdżający saksofon, oraz odpowiedzialne za folkowy posmak różnorakie instrumenty smyczkowe, flet, piszczałki i śpiew pewnej niewiasty. Bardzo swobodnie i naturalnie płynie ta płytka. Muzyka na niej zawarta posiada charakterystyczną atmosferę, która lawiruje harmonijnie, bezproblemowo, lekko i organicznie pomiędzy delikatnie kosmicznym klimatem a tradycyjnymi, ludowymi wibracjami nie powodując rozwarstwienia tego materiału. Wszystko jest tu spójne i tworzy jedną, wspólną całość, która potrafi zatrzymać przy sobie słuchacza na dłużej. Jednocześnie zawarte tu dźwięki mają w sobie fajny drive i nie ślimaczą się, nie są nużące, nie brzmią pretensjonalnie, tylko cały czas raźno prą naprzód, mając chwilami także spory ciężar. Rozsądny czas trwania sprawia, że materiał ten nie męczy, a po jego zakończeniu mamy ponownie ochotę nacisnąć „play”. Doprawdy nie spodziewałem się, że tak gładko i bezproblemowo wejdzie mi ta produkcja, na co dzień nie jestem wszak raczej fanem takich eklektycznych wynurzeń, woląc zdecydowanie soczyste pierdolnięcie. Najnowszy album Thy Catafalque to rzecz warta polecenie wszystkim, szukającym ciekawie skonstruowanej, nieco niekonwencjonalnej, innowacyjnej muzy o kontemplacyjnym charakterze. Rekomenduje słuchanie tej płyty w całości, wówczas zawarte tu, spiralne tematy rozwijają się miarowo, w pełni ukazując swój niepokojący w pewien sposób urok i czar. Podobno największą wartość ma muzyka, która potrafi przekonać do siebie oponentów. Jeżeli przyjmiemy ten punkt widzenia, to „Naiv” będzie albumem doskonałym, bo choć pewnie pomyślicie, że zwariowałem, to mnie te dźwięki, nie wiedzieć czemu, zdecydowanie przypadły do gustu.

 

Hatzamoth

Recenzja GRID „Livsleda”

 

GRID

„Livsleda”

Selfmadegod Records 2020

Po wydaniu kilku mniejszych wydawnictw szwedzkie komando Grid przy pomocy niezmordowanej  Selfmadegod Records zaatakowało w tym roku swym pierwszym albumem długogrającym. W porównaniu z poprzednimi produkcjami zespołu jest to zdecydowanie najlepsza rzecz, jaką to trio stworzyło do tej pory. Nie jest to może totalna petarda wywracająca wnętrzności do góry nogami, ale „Livsleda” zapewnia wszystko, czego można oczekiwać od dobrego, solidnego, Grindcore’owego albumu. Płytka ta zawiera dziesięć energetycznych, krótkich, poszarpanych utworów z wściekłymi riffami, jadowitymi, ekstremalnymi wokalami (agresywny wrzask przeplatany niższym growlingiem) i napierdalającą bezkompromisowo sekcją. Jadą chłopaki konkretnie, ale zostawiają także nieco miejsca na złapanie oddechu. Jak to w takich przypadkach bywa wysokooktanowy Grind przeplata się tu z bardziej melodyjnymi wiosłami skierowanymi w stronę Crust-Punka, mocarnymi rozwiązaniami rytmicznymi rodem z soczystego Hardcore’a i patentami, jakie możemy spotkać na produkcjach z muzyką Śmierć Metalową. Żre ta muza konkretnie, dwadzieścia minut napierdalania po ryju mija bardzo szybko, a gdy wybrzmią ostatnie akordy, zwolennicy takich dźwięków z pewnością wystawią swe lica na powtórne strzały i czym prędzej nacisną ponownie play w swych odtwarzaczach. Brzmienie jest soczyste, a każdy instrument, mimo że pokryty warstwą brudu wystarczająco dobrze słychać, więc zawarte tu wałki brutalnie kopią po żebrach pozostawiając bolesne krwiaki. Tak więc konkludując: „Livsleda” to całkiem smaczna porcja Grind’owej zupki, a że przyrządzono ją na kościach, na których jest odpowiednia ilość mięsiwa, to i jest czym zagryźć ten esencjonalny wywar. Nie jest to danie specjalnie wykwintne, ale smakuje dobrze i nasycić człowieka potrafi. Zatem Bon Appétit Szanowni Państwo.

 

Hatzamoth

niedziela, 20 września 2020

Recenzja Ulven "Death Rites Upon a Winged Crusade"

 

Ulven

"Death Rites Upon a Winged Crusade"

Morbid Chapel Rec. 2020

Amerykańska scena black metalowa jawi się w moich oczach niczym auto-szrot. Niby po kształtach widać, że to auta, jednak pojeździć czymkolwiek rzadko kiedy jeszcze się da. Dlatego też dobrze się stało, że płyta Ulven dotarła do mnie akurat w dzień wielkiego skręcania mebli. Los chciał, że była pierwsza z brzegu w paczuszce i dzięki temu wylądowała w odtwarzaczu. Gdyby nie to, zapewne poczekałaby na swoją kolej jeszcze dłuższy czas. A to by był błąd, duży błąd a nawet wielbłąd, bo "Death Rites Upon a Winged Crusade" to bynajmniej nie bylejakość. Sean Deth odpowiadający w tym projekcie za wszystkie instrumenty oraz wokale inspiruje się mocno sceną europejską. Na tyle silne i udane są to inspiracje, że początkowo przekonany byłem, iż Ulven to zespół z północy naszego kontynentu. No ale czerpanie ze sprawdzonych wzorców a ułożenie z nich własnej, pomysłowej mozaiki to dwie zupełnie różne sprawy. W przypadku Ulven ta sztuka udała się znakomicie, głownie dlatego, że wydany pierwotnie dwa lata temu w formie cyfrowej a wznawiany obecnie na CD album zawiera muzykę bardzo urozmaiconą i przemyślaną. Poza agresywnymi a jednocześnie dość melodyjnymi akordami znajdziemy tu trochę umpaumpowania ale i sporą garść stonowanych, spokojnych fragmentów, także akustycznych. A wszystko to wymieszane ze sobą w bardzo rozsądnych proporcjach. Nie uświadczymy tu bzyczenia bez celu czy poszukiwania wczorajszego dnia. Utwory na "Death Rites..." oparte są na konkretnych, jadowitych riffach przy których na twarzy od razu maluje się evil grymas i przychodzi chęć na zło czynienie. Ulven wyjątkowo udanie przypomina jak grało się atmosferyczny black metal zanim piszczałki i słodkie do obrzygania klawisze zrobiły z tego gatunku jego karykaturę. Tutaj ilość wszelkich ozdobników dobrana została w ilości podręcznikowej, dzięki czemu płyty słucha się na jednym wdechu. Czterdzieści osiem minut muzyki na niej zamieszczonej to black metal przez duże Bla i wspaniały dowód na to, że nie tylko piwnica uber alles. Wkręcił mi się ten album niczym wkręty w nowe szafki mojej córki i siedzi w głowie równie mocno. Jeśli ktoś mieni się maniakiem czarcich nut a przejdzie obok tego krążka niewzruszony, powinien za karę obejrzeć wszystkie odcinki "Ojca Mateusza". Po dwa razy.

- jesusatan

Recenzja Atramentus "Stygian"

 

Atramentus

"Stygian"

20 Buck Spin 2020

Ta płyta przeleżała sporo czasu w mojej poczekalni i zapewne utknęłaby tam na zawsze, gdyby nie fakt, że w pewnym momencie zorientowałem się, iż w skład Atramentus wchodzą członkowie bardzo cenionego przeze mnie Chthe'ilist. To mi momentalnie zaostrzyło apetyt i rzuciłem się na "Stygian" niczym wilk na owieczkę. Równie szybko jednak okazało się, że to nie była soczysta, mięciutka Dolly, lecz gumowa zabawka dla dzieci, pusta w środku. Debiutancki album wspomnianych wyżej gentlemanów to przeciętny do bólu funeral doom. Cóż, ja z tego gatunku tolka szampańskoje i kawior, zatem mój wybiórczy gust nie został bynajmniej zaspokojony. Na krążku znajdujemy trzy kompozycje ciągnące się jak flaki z olejem, przez co już w połowie płyty zacząłem myśleć o udaniu się do kuchni po mocną kawę. Atramentus w swojej muzyce stawiają przede wszystkim na budowanie klimatu, stąd zdecydowanie mniej tu potężnych akordów a sporo klawiszowego męczenia buły, atmosferycznych pasaży w tle i lekko słodkawych gitarowych podjazdów. Chwilami, gdy wydaje się, że oto już zaraz panowie mocno dociążą pojawia się mamałyga i usypiające pianinko. Najgorsze jest to, że płyta z minuty na minutę staje się coraz bardziej nużąca, bo o ile w otwierającym całość "Stygian I: From Tumultuous Heavens… (Descended Forth the Ceaseless Darkness) " można jeszcze od biedy zawiesić ucho na lekko Esotericowych fragmentach, to już kolejny track jest pięciominutowym szumiącym usypiaczem a trzeci, ponad dwudziestominutowy ciągnie się nieskończenie w nijakości nie oferując niczego, co mogłoby przyprawić o szybsze bicie serca. "Stygian" nie ratują niestety także wokale. Co prawda growle są tu naprawdę niezłej jakości, lecz już wszelkiego rodzaju czyste śpiewy i szepty po prostu wkurwiają. Pierwotnie myślałem, że ta płyta najzwyczajniej nie trafiła na mój odpowiedni nastrój, ale spróbowałem drugi raz, trzeci... I ostatecznie dałem sobie spokój. Może bardziej zagorzali fani gatunku znajdą w muzyce Kanadyjczyków więcej atrakcji. Mnie ten krążek niemożebnie wynudził.

- jesusatan

sobota, 19 września 2020

Recenzja Nyctophilia / Hellmoon "Under the Darkest Sign of Ancient Evil"

 

Nyctophilia / Hellmoon

"Under the Darkest Sign of Ancient Evil"

Under the Sign of Garazel 2020

Ciężko byłoby chyba dobrać bardziej sugestywną i wymowną okładkę do najnowszego wydawnictwa UtSoG. Jest księżyc, las i mgła, a wszystko w czerni i bieli. Jakieś pytania są? Nie sądzę. Można powiedzieć, że to banalne. Owszem tak banalne, jak i sama zawartość tego krążka, co mnie osobiście cieszy, bo grania w podobnym klimacie nigdy za wiele. Dwa jednoosobowe projekty biorące udział w owym przedsięwzięciu prezentują swoje wizje na temat klasycznego, norweskiego black metalu z lat dziewięćdziesiątych. Oba prezentują po cztery utwory skandynawskiego do szpiku zmrożonych kości, surowego bzyczenia na dobrze wszem i wobec znaną nutę. Zarówno rodzima, doskonale raczej znana tym, którzy znać powinni, Nyctophilia jak i nieco młodszy kanadyjski Hellmoon nie bawią się w jakiekolwiek ubarwianie czy niepotrzebne dodatki, tylko odgrzewają starego poczciwego kotleta według sprawdzonego przepisu. Znajdujemy tu zatem garażowo brzmiące pieśni ku chwale rogatego we fiordowym klimacie. Szorstkie, pokryte szronem gitary mrożą krew czarując swoją z lekka melodyjną prostotą, w tle dudni mechanicznie prymitywna perka a wokale odbijają się agresywnym tonem niczym pośród pokrytych śniegiem górskich szczytów. Niby wszystko to już było i se ne wrati... A właśnie że dzięki takim krążkom jak ten bardzo równy split se wrati, przynajmniej dla takich sentymentalnych pryków jak ja.  Mimo iż żaden z wymienionych powyżej projektów nie wnosi absolutnie nic nowego do wiadomego gatunku, to oba są niczym lodowe sople wbijane w tętniące radością i chęcią do życia serca. I cóż tu więcej można dodać... Te pół godziny surowej chłosty to dla maniaków drugiej północnej fali pozycja obowiązkowa.

- jesusatan

Recenzja INTELLECT DEVOURER „Demons Of The Skull”

 

INTELLECT DEVOURER

„Demons Of The Skull”

Caligari Records (2020)

            Caligari Records dość rzadko skłania się ku wydawaniu płyt na CD, ale jak już coś wyjdzie to nie ma zmiłuj się. Tak było z debiutem Dipygus, tak jest i teraz z debiutem australijskiego Intellect Devourer, w którego składzie można znaleźć obecnie muzyków takich grup jak StarGazer, Cauldron Black Ram, Martire, Mournful Congregaton czy Denouncement Pyre. Choć grupa istnieje z przerwami od 1992 roku, na swój pierwszy, pełny album kazała czekać 28 lat. Dotychczasowy dorobek grupy był bardzo skromny, bo na singiel i dwie demówki składało się siedem kompozycji. Sześć z nich, w odświeżonych wersjach trafiło na „Demons Of The Skull”, a kolejne trzy kompozycje dopełniły piękna tego półgodzinnego materiału. Intellect Devourer zabiera słuchaczy do początku lat 90-ych i serwuje krystalicznie czysty, staroszkolny, techniczny death/thrash w stylu Ripping Corpse, Hellwitch czy Psychosis/Mass Psychosis. Obrzydliwie thrashujące, dynamiczne riffy, spora dawka wykrętasów, zadziornie wyłaniający się z drugiego szeregu bas, połamane, nieco rutanowe, przestrzenne solówki oraz zdecydowanie niemodne obecnie partie garów tylko potwierdzają to, że muzyka Intellect Devourer nijak się wpasowuje we współczesne kanony ekstremalnego grania. W przeciwieństwie do wymienionych wcześniej kapel formacja z antypodów przemyca też elementy charakterystyczne dla tamtej sceny. Znalazło się tu miejsce odrobinę dzikości i warmetalowego prostactwa spod znaku Martire czy Bestial Warlust jak i da się usłyszeć wybrzmiewające, heavymetalowe naleciałości (a czasem nawet galopujące patatajce) tak bardzo przecież obecne w twórczości StarGazer. Pomimo ewidentnego gatunkowego pokrewieństwa do amerykańskich reprezentantów tego typu grania „Demons Of The Skull” dalekie jest od szaleńczego tempa i nieustannej gmatwaniny. Bardzo dużo fragmentów jest tu utrzymanych w średnim tempie, naszprycowanych wyrazistymi, zapadającymi w pamięć riffami odwołującymi się do klasyki metalowego grania i motywami podbitymi bezbłędną, wykręconą w granicach rozsądku pracą sekcji rytmicznej. Ciepłe, organiczne brzmienie, pogłos na wokalu i ten niesamowity thrashowy sznyt cudownie pokazują środkowy palec dla współczesnych, wymuskanych, zdigitalizowanych, śmierćmetalowych produkcji niczym posłanka Lichocka w kierunku 40 milionów Polaków. Nie będę mówił, że zakochałem się w tym wydawnictwie od razu. Na początku ilość tych galopad trochę mnie odrzuciła, jednak kolejne odsłuchy krok po kroku utwierdzały mnie w przekonaniu, że jest to materiał ponadprzeciętny, a finalnie bardzo dobry. Nie nagrywa się teraz takich materiałów, a „Demons Of The Skull” śmiało można stawiać obok „Dreaming With The Dead”, „Face”, „Syzygial Miscreancy” czy nawet „Piece Of Time”. I choć album sam w sobie odkrywczy nie jest, to jakość kompozycji oraz niespotykanie oldschoolowa autentyczność tych nagrań nakazuje mi go wymienić w bardzo wąskim gronie najlepszych, tegorocznych wydawnictw z klasycznym metalem śmierci. Złoto może nie, ale srebro jak najbardziej.

 

                                                                                                                      Harlequin

czwartek, 17 września 2020

Recenzja Endless Movement "Somewhere"

 

Endless Movement

"Somewhere"

Three Moons Rec. 2020

Endless Movement to kolejny projekt Neithana, człowieka orkiestry znanego choćby z takich projektów jak Whalesong, Lifeless Gaze czy Useless, i po raz kolejny przynoszący coś zupełnie odmiennego. Tym razem muzyka zawarta na "Somewhere" z metalem nie ma zbyt wiele wspólnego. Znajdujemy tu za to pięć kompozycji opartych na powolnie płynących pasażach i dronach, malujących przed oczami kolorowe krajobrazy. Właściwie "kolorowe" nie jest tu może słowem do końca odpowiednim, gdyż wszystkie pojawiające się wraz z muzyką wizje, mimo iż niezmiernie różnorodne, mienią się odcieniami szarości i wywołują wyłącznie negatywne, pesymistyczne uczucia. "Somewhere" to instrumentalna mieszanka muzyki orientalnej, eksperymentalnej i ambientu, a przynajmniej tak wygląda jej szkielet. Poza wiodącymi syntezatorami można tu usłyszeć gong, cymbały a nawet oszczędne linie basu, elementy perkusyjne i coś na kształt saksofonu. Całe instrumentarium jest natomiast niesamowicie logicznie używane do tworzenia nastroju napięcia a wielokrotne powtórzenia potrafią mocno zahipnotyzować i zadziałać na wyobraźnie, budząc w niej coś urokliwego i niepokojącego zarazem. Endless Movement łączą fragmenty pobudzające z wyciszającymi, igrają z nastrojem słuchacza i bawią się jego stanem umysłu. Niczym burza krążą nad głową raz po raz zbliżając się niebezpiecznie, by po chwili usunąć się w bok i powstrzymać od ostatecznego uderzenia. Chwilami muzyka zawarta na tym albumie kojarzy mi się z Echoes of Yul, innym razem, zwłaszcza w ostatnim, trwającym siedemnaście minut "Paradise Regained" – z najnowszym albumem Whalesong. Co by jednak nie mówić i jakich porównań nie użyć, są to dźwięki w które należy zanurzać się w odosobnieniu i całkowitym zamknięciu przed światem zewnętrznym. Jestem przekonany, że zwolennikom muzycznego odurzenia "Somewhere" zapewni niezapomnianą podróż... Dokądś.

- jesusatan

środa, 16 września 2020

Recenzja NECROSTRIGIS „From Bleak Cavernous Chambers”

 

NECROSTRIGIS

From Bleak Cavernous Chambers” (Compilation)

Nebular Carcoma Records 2020

Necrostrigis to kolejna inkarnacja Wolfvamphyra znanego także jako Wened Wilk Sławibór, czyli jegomościa aktywnego na scenie od wczesnych lat 90-tych, który spokojnie na dupie usiedzieć nie potrafi, a jego umysł maniakalnie i bez chwili odpoczynku produkuje czarcie dźwięki. Zespoły, w których maczał, lub cały czas macza swe czarne od sadzy paluchy, można by liczyć na pęczki, ale nawet średnio rozeznani w naszym Black Metalowym undergroundzie maniacy słyszeli zapewne o Angrenost, Venedae, Aetheres, Gontyna Kry, Darkstorm, Barbarous Pomerania, Blood Stronghold, Ordo Sanguinis Noctis, Krypta Nicestwa, Cthulhu Rites, Duch Czerni, czy Ravenmoon Sanctuary. Twórczość Necrostrigis to nie jest zatem sezonowe objawienie dla przypadkowych słuchaczy, którzy przed upływem roku przerzucą się na dźwięki, które akurat są bardziej trendy. Muzyka tego projektu, to surowy do granic, okrutny, chropowaty, walący piwniczną pleśnią, jadowity, prosty, może i nieco naiwny, ale bezpośrednio walący w mordę Black Metal zakorzeniony w latach 90-tych tak głęboko, jak tylko się da. „From Bleak…” to materiał kompilacyjny, na którym znalazły się wałki prezentujące przekrój działalności zespołu, wliczając w to materiały demo. Znajdziemy tu zatem 45 minut mrocznego, zimnego, bezkompromisowego, paskudnego, szorstkiego, wściekłego, Czarnego Metalu, w którym momentami pulsuje wyraźnie pogański sznyt. To wydawnictwo to zdecydowanym ruchem ręki gloryfikacja przeszłości, co najlepiej słychać w wałkach zaczerpniętych z najwcześniejszych materiałów projektu. Przy tych kompozycjach bowiem cep, to bardzo skomplikowane urządzenie. Mnie napierdalanie w wykonaniu Necrostrigis ani ziębi, ani parzy. Posłuchać raz na jakiś czas mogę, ale ta prymitywna łupanka nie sprawi, że z wrażenia osram się po same pachy. Produkcja ta skierowana jest wyraźnie w stronę konkretnego, wąskiego grona najbardziej fanatycznych i opętanych, Black Metalowych zwyrodnialców, dla których albumy: „Vampires of Black Imperial Blood”, „…Taur-Nu-Fuin…”, „Black Metal ist Krieg”, czy „Vampyr-Throne of a Beast” to w zasadzie religia. Reszta towarzystwa spokojnie i bez żalu może sobie tę płytkę odpuścić.


Hatzamoth

Recenzja MIDAS „Demo Tapes”

 

MIDAS

Demo Tapes”(Compilation)

Dying Victims Productions 2020

O ile mnie pamięć nie myli, Midas to ten zachłanny chuj, któremu wiecznie mało było bogactwa i zapragnął swym dotykiem zmieniać wszystko w złoto. Nie wiem, czy powstały w 2018 roku zespół ze Stanów, który przyjął sobie taką właśnie nazwę, będzie dla wytwórni kurą znoszącą złote jaja? Jeżeli już, to będzie to raczej melodia przyszłości. Jak na razie się na to nie zanosi, bowiem wznowione tu materiały (Demo i Ep’ka) powstałe w 2019 roku, to dźwięki, które ani na milimetr nie wybijają się ponad Heavy Metalową przeciętność. Jest to lekko zadziorne, melodyjne granie osadzone w klasycznym Hard & Heavy z przełomu lat 70-tych i 80-tych. Sekcja z przyjemnie klekoczącym basem równo sunie do przodu, zapewniając odpowiedni groove, wiosła wycinają tradycyjne riffy ze swobodnymi harmoniami i luźno płynącymi solówkami, a zachrypnięty małe co nieco, chropowaty z lekka wokal uzupełnia tę, można powiedzieć, delikatnie archaiczną już układankę. Mimo że wychowany jestem na klasycznym Metalu, to propozycja Midas jakoś specjalnie mnie nie przekonuje. Nie jest to tragedia, chłopaki szczerze i z zaangażowaniem rzeźbią to, co im w duszy gra, brzmi to solidnie, ale szału żadnego ta produkcja nie robi. Dla fanów Tank, Riot, Iron Maiden z epoki Paula Di’Anno, Saxon, czy Trespass, czyli maniakalnych wyznawców klasycznego metalu „Demo Tapes” będzie zapewne pozycją, na którą warto zwrócić uwagę i dokoptować ją do swej kolekcji. Ja dzięki tej produkcji zakodowałem jedynie tyle, że w Detroit istnieje sobie grupa rzępoląca tradycyjny Hard & Heavy, przed którą jeszcze sporo pracy, aby wybić się ponad zabójczą na dłuższą metę, szarą, jak papier toaletowy przeciętność.


Hatzamoth

wtorek, 15 września 2020

Recenzja CURSE UPON A PRAYER „Infidel”


CURSE UPON A PRAYER
„Infidel”
Saturnal Records 2020


Gdyby islamscy fundamentaliści mieli okazję zapoznać się z“Infidel”, to jak amen w pacierzu na członków fińskiego Curse Upon a Prayer zostałby wydany wyrok śmierci, a Isis z pewnością ostrzyłoby wszystkie posiadane siekiery, kosy, noże i miecze, aby przy nadarzającej się okazji odpiłować im głowy od reszty ciała. Swe bluźnierstwa bowiem zespół z Tornio wylewa na Islam i wszystko, co z nim związane. No i fajnie, gdyż nie da się ukryć, że druga pod względem zasięgu religia świata ma na swym koncie nie mniej gwałtów i brutalnych morderstw, niż ludzie stojący za krzyżem. Ogólnie każda religia to szmbo, tak więc przejdźmy lepiej do muzyki finów. „Niewierny”, to nieco ponad 35 minut zgrabnego, solidnego Black Metalu, który fanom gatunku z pewnością przypadnie do gustu. Niby nic odkrywczego, ale słucha się tego przyjemnie. Sekcja rzetelnie napierdala, sporo tu jadowitych riffów nasiąkniętych melodią, zróżnicowane, agresywne wokale prezentują się także interesująco. Siarczystą jazdę przeplatają partie bardziej klimatycznego grania, w których nierzadko wykorzystywane są charakterystyczne, dalekowschodnie struktury melodyczne. Produkcja tego krążka jest również bardzo solidna, mocna i konkretna, ale zarazem odpowiednio surowa i doprawiona skandynawskim chłodem. Album ten, to niezłe, Black Metalowe wydawnictwo, które powinno zaspokoić apetyty zwolenników czarciego grania poszukujących bluźnierstwa i zniszczenia, jak i odrobiny niezłego klimatu. Dobre, czarne  rzemiosło. Można sprawdzić.

Hatzamoth

Recenzja СивыйЯр & Stworz „Неизбежность & Wiecznica”


СивыйЯр & Stworz
„Неизбежность & Wiecznica” (split cd)
Werewolf Promotion 2020
 
Nie będę ukrywał, że sięgnąłem po ten split głównie z powodu naszego Stworz, którego ostatnia płyta bardzo przypadła mi do gustu, rosyjski СивыйЯр był bowiem jak dotąd kapelą całkowicie mi nieznaną, mimo że na scenie egzystuje już długo i dorobił się sporej liczby różnorakich wydawnictw. I to właśnie ten enigmatyczny dla mnie projekt rozpoczyna ów split, prezentując dwa pokaźnej długości wałki, które utrzymane są w klimatach atmosferycznego Pagan/Black Metalu. Cóż mogę powiedzieć, to dobry, rzetelny materiał, choć na kolana mnie nie rzucił (i może dobrze, bo stary już jestem i trudno byłoby mi się pozbierać z gleby). Niemniej w swej niszy znajdzie on z pewnością wielu zwolenników, bowiem klimatem operuje niezgorszym. Solidna sekcja robi tu swoje, potrafiąc jednocześnie momentami konkretnie dojebać. Wiosło ładnie płynie, niezależnie od tego, czy rzeźbi melancholijne tekstury, zahaczające momentami o Doom i Heavy Metal (zwłaszcza te płaczące partie solowe robią wrażenie), czy też ukierunkowane jest na siarczystą, czarną rozpierduchę. Depresyjny scream i odrobina parapetu dopełniają ten materiał, bardzo dobrze asymilując się z pozostałymi instrumentami i podkreślając jednocześnie dumny, pogański feeling tych kompozycji. Po 25 minutach w towarzystwie СивыйЯр przychodzi czas na naszych rodaków ze Stworz, którzy swym najnowszym materiałem ponownie robią mi dobrze. Może i jestem stronniczy, ale uważam, że zespół ten, to w tej chwili najlepszy europejski (a może i światowy) projekt z gatunku Pagan/Folk Metalu. Chłopaki w genialny sposób budują napięcie i udowadniają, że doskonale wiedzą jak obracać się w klimatach Pagan/Folk, gdyż Black ponownie odsunięty jest tu dosyć daleko, a jego miejsce zajmują bardziej ukierunkowane w stronę Heavy Metalu struktury utworów, jaki i praca poszczególnych instrumentów. Możecie być jednak spokojni, wszystko jest tu na najwyższym poziomie, a taniej, prymitywnej patatajni na klepisku tu bracie nie uświadczysz. Jak zwykle na pierwszy plan wybijają się doskonałe wokale, a teksty mają ten sam, co zwykle, poetycki charakter. Pomijając jednak wszystkie typowo techniczne aspekty, największą bronią Stworz jest doskonały, niepodrabialny klimat ich kompozycji. Sporo tu jadowitego żalu i pewnego rodzaju tęsknoty za tym, co bezpowrotnie przeminęło. Tak więc w tym starciu wygrywa wg mnie nasz Stworz, może nie przez nokaut techniczny, ale zdecydowanie na punkty. Czekam zatem na kolejny materiał naszych, zwycięskich rodaków, a rosyjskim, pokonanym w tej walce poganom życzę wszystkiego dobrego, bowiem to także bardzo solidne w swojej klasie granie.

Hatzamoth