niedziela, 28 kwietnia 2024

Recenzja Extreme Unction „In Sadness”

 

Extreme Unction

„In Sadness”

Caverna Abismal Rec. 2024 (Re-issue)

Zastanawiam się, ile z was kojarzy w ogóle portugalski Extreme Unction. Zespół ten wyrósł na fali popularności muzyki będącej mieszanką death i doom metalu, silnie rozwijającej się w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątej, nie tylko na Wyspach, ale i całej Europie. „In Sadness” to demo datujące na rok dziewięćdziesiąty trzeci, czyli zaraz po tym, jak Paradise Lost zaszokował wszystkich swoim „Gothic”, a debiutanckie krążki wydały My Dying Bride czy  The Gathering. Bez wątpienia tamten rodzący się trend daleki był jeszcze od totalnego przesłodzenia, które nastąpiło nieco później. I właśnie w klimacie tych wczesnych lat osadzony jest materiał z „In Sadness”. Podstawą ten muzyki jest bezwzględnie death i doom metal, aczkolwiek ze sporą dawka klimatu. Zatem obok potężnych riffów, głownie w średnim tempie, nawiązujących do klasyków śmierć metalu, zarówno tego z Florydy jak i naszego kontynentu, pojawiają się tutaj elementy akustyczne, harmonie bardziej melancholijne, fragment z pozytywką (to akurat w dorzuconym w ramach bonusu utworze ze składanki „Mortuary Vol. 1”) czy mówione wokale. Dodatkowo materiał ten opleciony jest wprowadzającym w nastrój, a następnie odprowadzającym intro / outro. Co istotne, panowie obraz swojego świata namalowali bez pomocy klawiszy, dzięki czemu materiał ten brzmi mrocznie i tajemniczo. Oczywiście nie jest to wydawnictwo z gatunku kruszących skały, jednak muszę przyznać, że kompozycje te wywołały u mnie silne poczucie nostalgii i przeniosły do czasów, kiedy to jeszcze jeździło się autobusem do szkoły z walkmanem w kieszeni. Myślę, że to wznowieniu tego demo towarzyszył taki właśnie cel, i nie będę jedynym, który przy dźwiękach „In Sadness” nieco odpłynie. Zresztą, nawet jeśli w tamtych czasach Extreme Unction stanowili solidną drugą linię gatunku, to i tak wielu imitatorów z czasów współczesnych może im naskoczyć. Bardzo treściwe wydawnictwo i dobra lekcja historii, którą mi akurat zdarzyło się przeoczyć. Polecam.

- jesusatan

Recenzja Decayed „In Lustful Mayhem”

 

Decayed

„In Lustful Mayhem” (Reissue)

Caverna Abismal Records 2024

Jakiś czas temu ten portugalski zespół zniknął z mojego horyzontu. Od ładnych kilku lat nie słyszałem ich żadnej płyty choć ostatnią wydali w 2023. Czemu tak się stało sam nie wiem, bo po pobieżnym odrobieniu lekcji stwierdzam, że cały czas grają zajebisty i tradycyjny black metal. Zresztą wydaje mi się, że Decayed nigdy nie był zbyt znaną kapelą. Powstali w 1990 roku i po dość pierwszych surowych nagraniach w pamiętnym 1993 wydali debiut. Muzyka na nim zawarta pełnymi garściami czerpała ze spuścizny Bathory, a zwłaszcza z pierwszego okresu działalności Quorthon’a. Niewątpliwie był to czas, kiedy uwaga fanów zwrócona była w pełni w stronę Norwegii i tamtejszych wydarzeń, pewnie też, dlatego Portugalczycy nie zostali szerzej wychwyceni, a później zapewne utonęli w zalewie skandynawskiej rogacizny. Dzisiaj na koncie mają piętnaście płyt oraz niezliczoną ilość epek, splitów i kompilacji. Dobrze się stało, że Caverna Abismal Record wyskoczyło z tym materiałem, bo dzięki temu przypomnieli mi o istnieniu tego tria no i mam nadzieję, że ci, którzy nie znali Decayed, sięgną teraz po ich dyskografię, a naprawdę warto. Rzeczone wydawnictwo łączy w sobie dwie produkcje, a mianowicie demo z 1991 „Dark Rehearsal” i epkę z 1995 „In Lustful Mayhem”. W pierwszej kolejności zostaje przedstawiony tu ten drugi materiał. Składa się on z dwóch części, gdzie każda z nich poza atmosferycznymi introsami zawiera potężną dawkę surowego black-thrashu w różnych ujęciach. Nasi metalowcy zaczynają od zgrzytliwego i wartko płynącego sposobu na bleka na podobę jedynki Bathory z małym liźnięciem Venom. Wypełnia go szorstkie i dzikie kostkowanie, które chwilami poprzecinane jest szalonymi solówkami, a towarzyszą mu nienawistne i warkotliwe wokalizy. Dźwięki płyną w żwawym tempie i ranią niemiłosiernie swoim usposobieniem. To muza żywcem wyjęta z lat osiemdziesiątych. Krnąbrna, nad wyraz bluźniercza, brudna i zimna. Zagrana z niezwykłą pasją podobnie jak dwa tutaj obecne covery: „Blasphemer” Sodom i „Witching Hour” niesfornej trójki z Newcastle. Końcówka tej epki to smoliste numery na podobę Mortuary Drape bądź Alastis. Jest więc wyraźnie wolniej i zupełnie inaczej brzmieniowo. Gitary są gruboziarniste, a sekcja rytmiczna już nie puka tak zaciekle, lecz dostojnie podąża za rytualnymi riffami, otoczonymi niekiedy klimatycznym klawiszem. W szybszych momentach aranżacje przypominają wczesną szkołę grecką, a zwłaszcza awangardowe podejście do black metalu Necromantia ze znakomitego „Promo Tape 1990”. Produkcje zamyka sześć utworów, które niegdyś wyszły jako wyżej wspomniane demo „Dark Rehearsal”. Stanowią one zarejestrowane początki muzykowania Decayed i tak właśnie brzmią. Są to kompozycje o prostej budowie. Dominują tu niewyszukane akordy, które za sprawą zapiaszczonej barwy, bestialskich melodii i ordynarnych, potraktowanych efektem oraz pogłosem wokali, generują odstręczający bleczur. Płynie on w zmiennej agogice, częstując na przemian słuchacza wściekłymi atakami, upiornymi solówkami i ezoterycznymi zwolnieniami. Niewątpliwie śmierdzi tu wilgotną piwnicą i czymś czego nazwy lepiej nie wymawiać. Interesujące przywołanie starych nagrań Decayed, które pchnęło mnie do odświeżenia sobie krążków tej kapeli i zapoznania się z tymi nowszymi. Polecam zwłaszcza tym, którym klasyczny black metal jest drogi, a nie mieli pojęcia o istnieniu tej portugalskiej brygady. Bezkompromisowy cios między oczy.

shub niggurath

Recenzja NEURECTOMY „Overwrought”

 

NEURECTOMY

„Overwrought”

Independent 2023

Neurectomy to nowojorski band, który przede wszystkim może pochwalić się tym, że w swoich szeregach posiada genialnego perkusistę, którym to jest John Longstreth, czyli prawdziwa perkusyjna bestyja, która to maltretuje swój zestaw także w Origin, Malefic Throne, Dim Mak i Hate Eternal, a na przestrzeni lat swych talentów użyczał on także w Gorguts, Skinless, The Red Chord, Unmerciful, Angelcorpse, Exhumed, Dying Fetus, bądź Misery Index. Bez fałszywej skromności, mają się panowie czym chwalić, wszak taki bębniarz na pokładzie to prawdziwy skarb, z którym można niemal góry przenosić. Kolega ten potrafi zagrać każdy rodzaj blastu, o jakim kiedykolwiek słyszano i takie, o których się nam jeszcze nie śniło (czyli granie jednego blastu w drugim). Nie chcę przez to powiedzieć, że pozostali członkowie zespołu mają mniej talentu, bo wystarczy chwila w towarzystwie ich niesamowicie technicznych, złożonych dźwięków, aby przekonać się dobitnie, że zarówno Kris, jak i Joe, to fachowcy, jakich mało. Jak się już zapewne domyślacie, pierwszy pełniakNeurectomy, to płyta, na której króluje Technical Brutal Death Metal (choć w tej rzezi można usłyszeć także delikatne dotknięcie grindcore’a, jak i mathcore’a), i to w swej ultratechnicznej postaci. Przetaczają się więc po nas tutaj okrutne, chore, brutalne dialogi, jakie nieustannie prowadzą na tym krążku ciężkie, niszczące, pulsujące epileptycznie  bębny, oraz szalone, zakręcone, wirujące wokół płynnego, rytmicznego rdzenia riffy, oraz niesamowite, strzeliste partie solowe, nawiązujące bardzo często do muzyki progresywnej, jak i niebanalne, zainfekowane zimnym, odhumanizowanym, technologicznym feelingiem akcenty melodyczne. Ta wyjątkowo bezkompromisowa wymiana zdań pomiędzy wiosłami a beczkami kurewsko napędza ten materiał i sprawia, że „Overwrought”, mimo całej swej złożoności ma niesamowite jebnięcie. Równie dużo ma tu do powiedzenia bas. Jego wywracające wnętrzności, miażdżące, popaprane linie o jazzowym zacięciu poniewierają w pizdu i łeb tyrają potwornie, a przy tym groove zapewniają tej płycie tłuściutki i dosadny. Swoje bestialskie, trafne trzy grosze dorzucają do tej pyskówki także i partie wokalne. Niskie, nieubłagane, wymiotne growle robią robotę, doskonale wpisując się w tę gęstą, zawikłaną, śmiertelną zawiesinę. Rozpierdol czyni w głowie ten krążek niesamowity i bezceremonialny, ale nie jest to płytka na jedno podejście. W te intensywne, zaprojektowane w najmniejszych szczegółach, techniczne zawiłości i wielopoziomowe konstrukcje trzeba się solidnie i uparcie wgryzać, nim dowiemy się, co dzieje się w każdym utworze. Poza tym album ten należy traktować jako jedną, okrutną całość (wszak każdy, kolejny wałek wynika z poprzedniego) i słuchać od dechy do dechy, aby choć po części ogarnąć jej brutalny koncept. Zaprawdę, nie każdy będzie w stanie stawić tej produkcji czoła bez uszczerbku na zdrowiu.

 

Hatzamoth

Recenzja Charnel Aura “Our Banners Glow As Dermis”

 

Charnel Aura

“Our Banners Glow As Dermis”

Teeth and Torches 2024

Pamiętacie jak Romek spijał dziewczęcą krew błony dziewiczej? Miał prawo. A na przykład chłopaki z Charnel Aura namalowali sobie obrazek na okładkę debiutanckiej EP-ki krwią menstruacyjna, a co tam! To pewnie taka sama prawda, jak to, że Franc miał strzelać do papieża, ale niech im będzie. Zresztą chuja to ważne. Charnel Aura to dwuosobowy projekt, w którego skład wchodzą Aphotic Vorago (kolo znany choćby z Rites of Daath czy Throat) i Mold (Totenmesse, Loathfinder). Panowie się spiknęli i nagrali wspólne niecałe piętnaście minut muzyki, która nawiązuje bezpośrednio do samych początków drugiej fali black metalu, głównie do tradycji kraju ze stolicą w Oslo. Materiał na „Our Banners Glow As Dermis” to kwintesencja surowizny, w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Od razu wyjaśniam – mam na myśli prawdziwie piwniczny, bezkompromisowy black metal, a nie bzyczenie dla samego bzyczenia pokroju Black Cilice czy innych hord z krajów ciepłolubnych. Z tych kompozycji bije ziąb nieudawany, złość i nienawiść. Pomimo bardzo prymitywnego charakteru, kompozycjom Charnel Aura towarzyszą riffy, minimalistyczne bo minimalistyczne, ale tworzące oplecioną trującymi cierniami melodię. Czuć w nich sporo spontanicznej naturalności i założę się, że nikt tu nie bawił się w ich doszlifowywanie tygodniami, tylko wypluj z siebie, co mu serce podyktowało. Utwory na tym EP-ku utrzymane są w średnim, można powiedzieć, że chwilami monotonnym tempie, co bynajmniej nie jest w tym przypadku wadą i na pewno nie wpływa na znużenie odbiorcy. Głównie za sprawą, wspomnianych już, prymitywnych, a zarazem kurewsko jadowitych harmonii. Panowie wrzucili też w kilku miejscach klawiszowego kleksa, dodając muzyce kapkę mistycyzmu, ale poczynili to z taką rozważną oszczędnością, iż zabieg ten nie zburzył surowości tych nagrań. Osobna sprawa to wokale. Mold już na ostatnim albumie Totenmesse zrobił w chuj robotę, co zresztą chwaliłem mocno w recenzji tegoż. Tutaj po raz kolejny udowadnia, że jeśli zdzierać gardło do krwi, to właśnie on, i nie ma pierdolenia w tańcu. Jego przeraźliwy wrzask, choćby pod tytułem „Hail Satan, praise death!”, wejścia w niższe rejestry czy splunięcie gęstą charą w twarz, domyślam się kogo, to dobitne podkreślenie przekazu tego wydawnictwa. Wydawnictwa, które spełnia wszelkie standardy „mojego” black metalu. Szkoda, że to tylko kwadrans, bo chętnie posłuchałbym więcej, ale mam nadzieję, że to nie jest jednorazowa przygoda i panowie coś nam jeszcze w przyszłości zaserwują. Materiał ten ma się lada dzień ukazać w wersji digital oraz ściśle limitowanej taśmy. Radzę mieć zatem rękę na pulsie. Zapewniam, że warto.

- jesusatan

Recenzja Devotion „Astral Catacombs”

 

Devotion

„Astral Catacombs”

Memento Mori 2024

Hiszpański Devotion wydał trzecią płytę. Panowie z Walencji umieścili na nim, poza wstępem i zakończeniem, osiem kawałków, które po prostu miażdżą. Staroszkolny death metal w ich wykonaniu już na poprzednim krążku odznaczał się czymś niesamowitym. Nie wiem czy tylko ja odnoszę to wrażenie, ale dźwięki tworzone przez ten kwintet mają w sobie jakąś tajemnicę. Poza ciężkimi i gęstymi riffami, wspomaganymi przez ołowianą sekcję rytmiczną oraz głębokie growle w ich muzyce czyha coś jeszcze. Gdyby usunąć ten enigmatyczny pierwiastek z kompozycji Hiszpanów byłoby raczej zwyczajnie. Ot duszny i smołowaty decior, płynący w średnich i wolnych tempach, który co prawda niszczy niczym czołg, zalatuje zgnilizną i mułem, ale specjalnie niczym się nie wyróżnia. Devotion jednak dodał do niego potężny ładunek mroku i gotyckiej atmosfery, a to zaowocowało diabolicznym i momentami dekadenckim death metalem. Klasyczne akordy oraz przejścia między nimi to czyste lata dziewięćdziesiąte, zalatujące trochę Bolt Thrower czy Cianide, lecz szczególnie brzmiące solówki, zawiesiste melodie czy specyficzne klawisze to już wpływy Amorphis i My Dying Bride. To połączenie wygenerowało aranżacje, które nie są zbyt skomplikowane, ale duch w nich zawarty nadał całości dramatyzmu i okultystycznego wydźwięku. Proste kostkowanie, które przez użycie dwóch gitar i bezdennych dołów, tka zwarte struktury mocno chwilami skręcające w doomowe rejony w czym pomagają syntezatory i chmurne, rozciągnięte gitarowe pływy. Niekiedy Devotion zrywa się do ociężałego truchtu i niczym zawałowiec sunie, pocąc się niemiłosiernie, ale skutecznie prze naprzód. Uśpieni słuchacze katakumbicznym powietrzem mogą doświadczyć wtedy delikatnego orzeźwienia, które nie jest wynikiem świeższych powiewów, lecz galopu stada bizonów na ich plecach. Uff… niemalże jak trzy kwadranse w pomieszczeniu pełnym czadu. Taki oto przydymiony i ezoteryczny jest „Astral Catacombs”. Chciałoby się krzyczeć: tlenu, tlenu!!!

shub niggurath

piątek, 26 kwietnia 2024

Recenzja Meat Spreader „Mental Disease Transmitted by Radioactive Fear”

 

Meat Spreader

„Mental Disease Transmitted by Radioactive Fear”

Lifestage Prod. / Behind the Mountain 2024

Chwilę trzeba było poczekać na następcę debiutanckiej “A Swarm of Green Flies Over the Rusty Pot”. Jak by nie liczył, całe sześć lat. Znając jednak muzyków wchodzących w skład tej goregrindowej formacji, wiadomym było, że jak już w końcu coś wypuszczą, to będzie pozamiatane. No i pozamiatane zostało. Pół godzinki, piętnaście krótkich strzałów, leżę na glebie i skaczą po mnie pawiany. Tego typu nagrania nie cechuje żadna finezja. Trudno doszukiwać się tutaj technicznych popisów czy szukania nowych ścieżek. Praktycznie od pierwszej sekundy się tutaj napierdala ile mocy w silniku. Nie znaczy to, że chłopaki non stop prują na pełnej. Bardzo dużo tutaj punkowego d-beatu, któremu towarzyszą cholernie chwytliwe, skoczne (to a propos tych pawianów) akordy i darcie mordy na potęgę. Jeśli ktoś mi powie, że ta muzyka nie jest chwilami (dosłownie) taneczna, to zalecam wyszukanie w Internecie zabawy z wesela z podkładem muzycznym Cock and Ball Torture. Meat Spreader w tym temacie są nawet lepsi niż Niemcy, bo nie tak monotematyczni. Ostrych riffów znajdziecie na tym płytągu co niemiara, i zaprawdę idealnie nadają się one do wygłupów pod sceną, tudzież w domowym zaciszu, jak żona nie patrzy. Bo gdyby widziała, gotowa pomyśleć, że ochujeliście do reszty. Mniej więcej w takich samych proporcjach co elementy chwytliwe występują tutaj fragmenty blastujące. Nie myślcie jednak, że wrzucone zostały na płytę w formie wypełniaczy. Nawet przy szybkościach ekstremalnych nie brakuje konkretnego, mięsistego wiosłowania, sprawiającego, że morda cieszy się jak u pacjenta zakładu zamkniętego. Tym bardziej, że produkcja „Mental Disease Transmitted by Radioactive Fear” nie pozostawia absolutnie nic do zarzutu. Wszystko cyka tutaj jak w szwajcarskim zegarku. W efekcie otrzymujemy krążek, który roznosi wszystko w pył i można sobie przy nim ukręcić kark przy samej dupie. Dostałem tą płytę dopiero dziś, ale jak ją wrzuciłem do odtwarzacza, to kręci się już piątą godzinę, a ja absolutnie nie mam dość. Kupujcie CD bezpośrednio od chłopaków, albo z lokalnego distro, jak tam sobie wolicie, ale zróbcie to, bo takie pozycje na półce po prostu mieć trzeba! A jak wolicie wersję winylową, to walcie do Tomasza z Behind the Mountain. Świetna płyta, bez dwóch zdań.

- jesusatan

Recenzja VALDRIN „Throne of the Lunar Soul”

 

VALDRIN

„Throne of the Lunar Soul”

Blood Harvest 2023

 


Czwarty, duży album amerykańskiego Valdrin to płytka, którą miłością dozgonną pokochają wszyscy miłośnicy Melodic Black Metalu. Jeżeli więc ktoś w Was darzy atencją ów gatunek i ma ochotę wybrać się w epicką podróż wraz z Palladynami z Ausadjur, to krążek ten może łykać praktycznie w ciemno. Tym bardziej że to naprawdę dobry i fachowo skonstruowany w swej klasie materiał. Zespół z Cincinnati wyraźnie kultywuje tu tradycje tego stylu i dosyć głęboko inspiruje się najlepszymi produkcjami z lat 90-tych ze wskazaniem na twórczość Dissection, Sacramentum, Vinterland, Unanimated, bądź też Dawn. Znajdziemy  więc na tym dysku spore pokłady chłodu i nienawiści, za które w głównej mierze odpowiadają zalatujące siarką beczki, jadowite, chwytliwe, zadziorne riffy i zaprawione agresją wokale o bluźnierczym szlifie. Muzyka, jaką napotkamy na „Throne…” wykracza jednak poza ramy typowej, melodyjnej, czarnej polewki. Struktury poszczególnych utworów są bardziej złożone, a aranżacje mają w większym stopniu wielopłaszczyznowy charakter. Prócz błyskotliwych, tnących do kości technik tremolo napotkamy całą masę progresywnych tekstur gitarowych, dopracowanych, często neoklasycznych partii solowych, czy atmosferycznych, nierzadko akustycznych miniatur wioślarskich. Klimat robią te zagrywki podniosły, majestatyczny, wręcz epicki, a przy tym ukazują wyśmienity warsztat gitarzystów. Nie tylko zresztą wiosłujący duet pokazuje tu, że potrafi. Bębniarz, jak i basista także wywijają konkretnie potwierdzając swą techniczną biegłość. Wyrazistości dodają tej bogatej warstwie muzycznej emocjonalny, czysty śpiew, gustownie użyte partie fortepianu, jak i parapet wywołujący skojarzenia z fantasmagoryczną, wiktoriańską dystopią. Niestety, całe to rozbudowane uniwersum tego krążka mocno wydłuża każdy z zawartych tu wałków i choć nie są to napompowane do granic możliwości kobyły, mają zwarte struktury i słucha się ich bardzo dobrze, to jednak w skali globalnej powodują one, że „Tron Księżycowej Duszy” trwa aż 73 minuty. Dla mnie to zdecydowanie za dużo, zwłaszcza że ostatnie jej utwory są już trochę zbyt rozmyte, jak na mój gust. Musiałem naprawdę mocno walczyć, aby wytrwać przy tej płycie do jej końca, a ostatnie 15-20 minut było już prawdziwą drogą przez mękę (zmuszony byłem mocno trzymać żuchwę, aby nie odpadła mi od odruchu ziewania). Szkoda. Album dobry, ale zbyt długi.

 

Hatzamoth

Recenzja / A review of Putrified „Death Darkness Decay”

 

- FOR ENGLISH SCROLL DOWN -


Putrified

„Death Darkness Decay”

Godz ov War 2024

Jedynym materiałem Zgniłego, jaki w życiu słyszałem, było ich debiutanckie demo, które wyszło na świat… cholera, trzynaście lat temu. Szmat czasu. Kompletnie nie pamiętam tamtej produkcji, a skoro tak, to pewnie zbyt wielkiego wrażenia na mnie nie zrobiła. Przez ten czas nieco się chyba w zespole zmieniło, mimo iż w zasadzie to nadal przede wszystkim projekt Andreasa Olssona, który przy nagraniach najnowszego materiału dokoptował sobie do składu dwóch kolegów z Infuneral na wokale. A dlaczego mniemam, iż coś się ruszyło? Bo „Death Darkness Decay” to materiał, który kopie dupę aż miło, więc gdyby rzeczona demówka była przynajmniej w połowie tak dobra, to bym jej nie zapomniał. Putrified gra death metal, ale nie taki typowy ze Szwecji. Zdecydowanie więcej w tych utworach luzu i melodii oraz chwytliwości. Tak, groove jest zdecydowanie ich sporą zaletą. Druga sprawa, że pan Szwed unika schematyczności i bardzo płynnie porusza się między tempem średnim, powiedziałbym, że wikińskim, a od niego odskoczniami, częstując przy okazji całą gamą zadziornych akordów i partii solowych o silnie klasycznym wydźwięku. Najbliższe porównanie, jakie przychodzi mi do głowy to Amon Amarth po ostrym liftingu. Tylko proszę się nie śmiać. Zamiast tego wytnijcie ze Sztokholmskiej ekipy całą słodycz i sztampowość, a dodajcie odrobinę mroku i ciężaru. Wychodzi z tego naprawdę zapamiętywany materiał o dużej sile nośnej. Praktycznie w każdej z sześciu kompozycji czuje się ten północny ziąb, i w każdej znajdziemy riff, który potem kręci się w głowie i nie chce z niej wylecieć. No żeby nie być gołosłownym, posłuchajcie sobie, na ten przykład, „Locus Temple”. Nie dacie rady stać nieruchomo już od samego początku, a harmonie w tym utworze zmieniają się przynajmniej cztery razy. Wspomniałem o Amon Amarth, ale inspiracji w tej muzyce jest o wiele więcej, bo Putrified Ameryki bynajmniej nie odkrywają. Choćby patent a’la Immolation w „The Sphere of Man” genialnie wpasowany w całość. Tudzież pożyczka od Edge of Sanity na otwarcie „Vermin”. Albo wokalne zakrzyki w stylu Bolzer, w kilku miejscach. Ale najważniejsze, że krążek ten ma odpowiednią moc. Mimo tej chwytliwości, do której nawiązywałem powyżej, jest to bezapelacyjnie album deathmetalowy w każdym calu. Na pewno sporą jego zaletą jest też brzmienie. Masywne, kapkę przybrudzone, jednak na tyle czytelne, że żaden szczegół nie umknie naszej uwadze. W dobie wydawnictw, które często nie pozostawiają w głowie zbyt wiele, lub szybko idą w zapomnienie, Putrified serwuje śmierćmetalowe przeboje na wiele wieczornych odsłuchów. Widać nowe logo na okładce „Death Darkness Decay” to nie przypadek, a nowe otwarcie. Wyszła chłopakom ta płyta, nie ma co. Mówiąc po angielsku „Jestem cały w”.

- jesusatan

 

Putrified

"Death Darkness Decay"

Godz ov War 2024

 

The only Putrified material I've ever heard in my life was their debut demo, which came out... damn, thirteen years ago. It’s a while. I completely don't remember that production, and since, it probably didn't impress me too much. I guess things have changed a bit in the band over that time, even though it's actually still primarily a project of Andreas Olsson, who, while recording the latest material, co-opted two of his colleagues from Infuneral for vocals. And why do I think something has improved? Because "Death Darkness Decay" is material that kicks ass all the way, so if the demo in question had been at least half as good, I wouldn't have forgotten it. Putrified plays death metal, but not the typical kind of Swedish one. There's definitely more ease, melody and catchiness in these songs. Yes, groove is definitely their big advantage. The other thing is that Mr. Swede avoids schematicism and moves very smoothly between a medium tempo, I would say a Viking one, and spurts away from it,  frequenting serving a whole range of feisty chords and solo parts with strongly classical overtones. The closest comparison I can think of is Amon Amarth after a sharp facelift. Just please don't laugh. Instead, cut out out all the sweetness and stiffness from the Stockholm band’s music, and add a bit of darkness and heaviness. What emerges then is truly memorable material with a lot of carrying power. Virtually in each of the six compositions you feel that northern chill, and in each you will find a riff that then gets in your head and doesn’t want to fly out of it. Well, not to be lip service, listen to yourself, for example, "Locus Temple". You won't be able to stand still from the very beginning, and the harmonies in this song change at least four times. I mentioned Amon Amarth, but there are many other inspirations in these tunes, as Putrified by no means discover America. If only the patent a'la Immolation in "The Sphere of Man" brilliantly fitted into the whole. Or the borrowing from Edge of Sanity in the opening part of "Vermin." Or the Bolzer-style vocal screams here and there. But most importantly, the album has the right amount of power. Despite the catchiness I alluded to above, this is unquestionably a deathmetal album in every sense. Certainly its sound is also a considerable advantage. Massive, a little dirty, but clear enough that no detail escapes our attention. In an era of releases that often don't leave much in the mind, or go quickly into oblivion, Putrified serves up death-metal hits for many an evening's listening. You can see the new logo on the cover of "Death Darkness Decay" is not a coincidence, but a new opening. The guys came rally did their best with this album, no question about it. I’m all in!

- jesusatan

Recenzja Funeral Storm „Chthonic Invocations”

 

Funeral Storm

„Chthonic Invocations”

Hells Headbangers 2024


Ciekawe czy maj w tym roku będzie ciepły, bo znając kapryśność naszego klimatu to może być różnie. Ja się nie martwię, ponieważ dziesiątego maja pojawi się drugi krążek Funeral Storm, a on niewątpliwie przyniesie ze sobą cieplutki powiew greckiego black metalu. Zaskoczony „Chthonic Invocations” zupełnie nie jestem. Osiem numerów, których brzmienie, budowa oraz kostkowanie to wycieczka w lata dziewięćdziesiąte, kiedy to z niezrozumiałych dla mnie przyczyn ta muzyka z Hellady, z mrocznej stała się ckliwa i bajecznie melancholijna. Tak też jest na tym wydawnictwie, która jest kalką tej właśnie epoki. Przez blisko czterdzieści minut zmuszony byłem do słuchania utworów, stanowiących zbiór prostych i chwytliwych riffów, powplatanych między nie delikatnie mistycznych, ale głównie śpiewnych na grecką modłę tremolo oraz strzelistych wystrzałów epickich melodii w towarzystwie klawiszowych pasaży o znajomej barwie. Chłodu tu brak. Temperatura instrumentów jest dość wysoka. Gitary nastrojone wzorcowo, wygrywają porywające ezoteryką akordy, które zagęszcza gruby bas i dudniąca perkusja, a wszystkiemu wtóruje podekscytowany wokalista. Całość płynie głównie w umiarkowanym tempie niekiedy zrywając się do nerwowych przyspieszeń przy akompaniamencie stonowanych blastów. Funeral Storm maluje znany obrazek z końcówki poprzedniego stulecia, z którego wylewa się starożytny okultyzm no i przede wszystkim słońce, a gwiazda ta chyba niestety w pewnym momencie zaczęła rozmydlać jeden z najciekawszych rodzajów black metalu. Z charakterystycznie diabolicznego i przesyconego niezdefiniowaną tajemniczością, stał się czymś mdłym i karmelkowym. Sataniczny wydźwięk i oryginalne pomysły zostały nagle zastąpione przez rytmiczne pobrzękiwanie i egzaltowane melodie. Jak dla mnie bezbarwne wydawnictwo, wypełnione typowym greckim black metalem, który ze świetnie się zapowiadającego udał się w podróż o dziwnym kierunku. Ponadto potraktowany w totalnie sztampowy sposób i bez wysiłku (żeby nie powiedzieć, że na odpierdol). Ja podziękuje, ale entuzjaści pewnie będą wyć z zachwytu.

shub niggurath

Recenzja Hemotoxin „When Time Becomes Loss”

 

Hemotoxin

„When Time Becomes Loss”

Pulverised Records (2024)

 


Nazwę Hemotoxin kojarzyłem, ale jakoś nigdy nie było mi dane poświęcić więcej czasu na zapoznanie się z twórczością tej grupy. Nie wiem czy to zasługa pstrokatych, oczojebnych okładek, wypolerowanego logo zdradzającego fascynacje kliniczną produkcją, czy po prostu tagu „technical”, który jest bardzo, ale to bardzo zdradziecki i rzadko kiedy stanowi realną wartość dodaną. Teraz, gdy dane mi było przesłuchać „When Time Becomes Loss” mogę przywołać maksymę, żeby nie oceniać książki po okładce. Tyle, że to nie do końca prawda. Zacznę jednak od tego, że czwarty album Kalifornijczyków to całkiem fajna pozycja, ale skierowana do bardzo konkretnego odbiorcy. Jeśli jesteś fanem późnej twórczości Chucka Schuldinera, a dokładniej – jeśli dostajesz spazmów przy „Symbolic”, a przy okazji lubisz dorobek niemieckiej Obscury, to najnowsze nagranie Hemotoxik powinno Ci się spodobać. Wokalnie jest to niemalże przeklejka z szóstej płyty Death, muzycznie jest to dość lajtowe podejście do metalu śmierci, skromnie zdradzające fascynację thrashową sceną. Bardzo sprawny instrumentalnie zestaw utworów utrzymanych w szybkim tempie płynie nienagannie i pozornie nie ma się do czego przyczepić. Nie da się bowiem ukryć, że Hemotoxin nie jest czymś więcej ponad solidną grupę rekonstrukcyjną. Pełne popisów sola gitar wypełniają kolejne, podobne w konstrukcji utwory, które finalnie zlewają się w jedną, całkiem przyjemną masę. Z drugiej strony można powiedzieć, że jest to płyta z gatunku tych, które się zna w całości po jednym utworze, a więc na swój sposób jest totalnie zbyteczna i nieobowiązkowa pozycja fonograficzna. I taka też jest moja konkluzja – chociaż lubię „Symbolic”, to jednak kompozytorskiej maestrii Schuldinera w twórczości Hemotoxin nie uświadczymy. Solidne rzemiosło to nie wszystko. Można posłuchać z braku laku, ale specjalnych rekomendacji tym razem nie będzie.

 

Harlequin

czwartek, 25 kwietnia 2024

Recenzja / A review of Primitive Warfare „Extinction Protocol”

 

- FOR ENGLISH SCROLL DOWN -


Primitive Warfare

„Extinction Protocol”

Godz ov War 2024

Płyty pokroju “Extinction Protocol” są w zasadzie banalne do rozgryzienia. Tutaj w zasadzie od pierwszej chwili wszystko jest oczywiste. Logo, którego odczytanie to zajęcie dla kryptografa, okładka, która wymownie sugeruje, iż dzieje się tu wojna, pseudonimy artystyczne muzyków, że o tytule wydawnictwa i nazwie zespołu nie wspomnę. Aż chce się zaśpiewać klasyka „I żywy stąd nie wyjdzie nikt…”. I słusznie, bowiem sztukę zabijania panowie z Primitive Warfare opanowali do, nomen omen, perfekcji. Jest to muzyka bez większej filozofii, no chyba że za takową uznamy totalne zniszczenie. Przez circa pół godziny taranowani jesteśmy kanonadą blastów, których tempo niezbyt często spada, by zrobić miejsce war metalowym akordom czy ślizgom po gryfie. Linie gitarowe to nieustanny szturm, bezustanny atak wściekłych akordów, na zmianę prących maksymalnie naprzód i wchodzących w wolniejsze, rytmiczne riffowanie. O dziwo jest w tych chaosie sporo melodii, a nie wyłącznie jednolitej ściany dźwięku, i pod tym względem Primitive Warfare wychylają nieco głowę ponad standardową przyzwoitość. Niektóre fragmenty swoją skocznością i punkowym zabarwieniem przypominać mogą nawet Haemorrhage z najlepszych lat. Z drugiej strony, wspomniane już bezlitosne blastowanie to nierzadko wychodzenie poza ogólny kanon death / black metalu i wkraczanie na tereny grindowe. Tym bardziej jest to słyszalne, kiedy głęboki growl przełamywany jest wrzaskiem w nieco wyższej tonacji. Powrót do wojennego klimatu zapewniają jednak przewijające się na płycie sample o oczywistej tematyce. Nie znajdziecie tu technicznych popisów czy silenia się na oryginalność. Bo nawet jeśli się ona chwilami zarysowuje, to w sposób całkowicie naturalny i niewymuszony.  Jakkolwiek by „Extinction Protocol” jednak nie słuchać i jak rozkładać na czynniki pierwsze, to i tak w ostateczności wyjdzie nam w równaniu totalny rozpierdol. Widać Godz ov War w tym roku na razie cisną po bandzie i dorzucają do pieca lokomotywy tyle węgla, ile się tylko w nim zmieści. Na pewno debiut Primitive Warfare to jedna z najbrutalniejszych pozycji w ich katalogu. Potężny cios, milordzie, potężny.

- jesusatan

 

Primitive Warfare

"Extinction Protocol"

Godz ov War 2024

 

Records like "Extinction Protocol" are basically trivial to figure out. Here, in fact, everything is obvious from the first moment. The logo, the reading of which is a job for a cryptographer, the cover, which eloquently suggests that there is a war going on here, the artistic pseudonyms of the musicians, not to mention the title of the release or the name of the band. One almost wants to sing the classic "And no one will leave from here alive..." (An 80’s rock song from Polish Perfect band). And rightly so, for the art of killing the gentlemen of Primitive Warfare have mastered to, nomen omen, perfection. This is music without much philosophy, unless we consider total destruction as such. For about half an hour we are battered by a cannonade of blastbeats, the tempo of which not too often slows down to make room for war metal chords or slides on the neck. The guitar lines are a constant assault, a relentless attack of furious chords, alternately pushing maximum forward and entering slower, rhythmic riffing. Surprisingly, there is a good deal of melody in this chaos, rather than just a uniform wall of sound, and in this respect Primitive Warfare bows its head slightly above standard decency. Some parts with their jumpiness and punk tinge may even remind of Haemorrhage from their best years. On the other hand, the aforementioned relentless blasting is sometimes stepping outside the general death / black metal canon and inviding the grindcore territory. This is all the more audible when the deep growl is broken by screaming in a slightly higher key. However, the return to the war atmosphere is provided by the samples with obvious themes scrolling through the album. You won't find any technical show-offs here or efforts at originality. For even if it is outlined at times, it comes out in a completely natural and unforced manner.  However you listen to "Extinction Protocol" and however you dissect it, in the end it still comes out in the equation a total destruction. It's apparent Godz ov War is pulling their punches so far this year and adding as much coal to the locomotive stove as they can fit in it. Certainly Primitive Warfare's debut is one of the most brutal releases in their catalog. A mighty blow, milord, a mighty one.

- jesusatan

Recenzja CEMETERY URN „Suffer The Fallen”

 

CEMETERY URN

„Suffer The Fallen”

Hells Headbangers Records 2023

Australijskie Cemetery Urn powraca ze swym piątym albumem długogrającym i robi to, do czego zespół ten przyzwyczaił nas już przez te wszystkie lata obecności na scenie, czyli sieje rozpierdol, śmierć i zniszczenie. I bardzo kurwa dobrze, gdyż po pierwsze primo właśnie tego po nich niezmiennie oczekuję, a po drugie primo, ultimo, ich ciężki, miażdżący Metal Śmierci poniewiera bestialsko i nieodmiennie robi mi dobrze przy każdej okazji. Oryginalności w ich muzie jest tyle, ile witaminy C w 98% spirytusie, a jednak wykonywany przez nich Death Metal starej szkoły gatunku, nad którym unoszą się wibracje znane z płyt Immolation, Abramelin, Incantation, Drawn and Quartered, Bestial Warlust, Infester, czy Imprecation niszczy z okrutną siłą. Od pierwszych sekund tej płytki atakują nas smoliste, brutalne, rozrywające riffy, dzikie solówki, barbarzyńskie, trzewne bębny, grubo ciosany, chropowato wykończony, tłusty bas, oraz na wskroś bluźniercze, demoniczne growle. Potężna, intensywna, bezlitosna i gwałtowna to płytka, czyli taka, jaka być powinna. Gdy jednak głębiej zanurzymy się w jej majestatyczne otchłanie, to odkryjemy, że na „Suffer The Fallen” sporo jest także nieubłaganych, wściekłych, Black Metalowych tekstur, jak i niestabilnych, nieprzewidywalnych, emanujących złem zwrotów akcji, z których wylewa się nieustanny strumień zgnilizny. Nie znajdziesz tu człowiecze wytchnienia, ni chwili odpoczynku. Ten krążek to prawdziwy monolit pierwotnego, bezbożnego, nienawistnego, obskurnego Death Metalu. Imponujący powrót. Piątka Cmentarnej Urny to materiał na wskroś OldSchool’owy i konserwatywny w swym wyrazie, ale zarazem chorobliwie kreatywny (posłuchajcie tylko tych splatających się w klaustrofobiczną masę, swingujących riffów, czy jadowitych, Thrash’owych akcentów, że o przetaczających się z potworną siłą, szalonych, surowych  beczkach nie wspomnę). Doskonała w mordę płyta, zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że chyba najlepsza w dotychczasowej dyskografii tej wojennej machiny z Melbourne. Niewzruszenie okrutny, bezlitosny, emanujący pierwotnym złem materiał. Ja to kupuję.

 

Hatzamoth

Recenzja Nightside „Death From The North”

 

Nightside

„Death From The North”

Purity Through Fire 2024

No i fiński Nightside poszedł za ciosem. W zeszłym roku, po wielu latach, powrócili na scenę wydając demo „Lions”, a 24 maja zaprezentują swój drugi album w swej jakże krótkiej, bo zaledwie 28-letniej karierze. Najnowsza produkcja to trzy kawałki ze wspomnianego demosa i pięć nowych. Łącznie zatem dostajemy osiem numerów utrzymanych w znanym już tonie. Jest to melodyjny black metal w dość przystępnej formie, gdzie chwytliwe akordy i tremolo wiodą prym. Co prawda wydźwięk „Death From The North” w stosunku do „Lions” jest dużo lepszy. Tym razem poza epickimi harmoniami, które płyną w żwawym tempie w towarzystwie syntezatorowych pasaży, otrzymujemy także sporo agresywnych momentów. Nadały one muzyce Finów trochę dzikości, którą podsyca energiczna perkusja oraz złowrogie wokale. Partie klawiszowe już nie tylko melancholijnie nastrajają, ale również wnoszą znaczny pierwiastek polarny, dzięki któremu kompozycje Nightside skręcają momentami w klimaty znane z twórczości Emperor. Malują one zimne i mroczne pejzaże, twardo kojarzące się z latami dziewięćdziesiątymi, które przesycone były magią północy, porośniętej gęstymi lasami i tonącej przez pół kalendarza w czarnej nocy. Niemniej jednak obecne wydawnictwo tego sekstetu cały czas pozostaje w pozycji otwartej na mainstream, co w sumie nie oznacza, że jest złe. Nie przepadam za melodyjnym black metalem, ale „Death From The North” jest znośnym materiałem. Zimne brzmienie, stonowana sekcja rytmiczna, upiorne warkoty i atmosferyczne parapety kreują mroźną muzę, której gęstość osiągnięta za pomocą dwóch gitar zdaje się być nawet trochę pociągająca, ponieważ wiosła wiją niezłe tekstury, które są energiczne i miejscami zadziwiają mistycyzmem, a wokalista swoim warkotem nie pozostawia złudzeń co do intencji Nightside. Przystępnie, ale też zadzierżyście. Jeśli ktoś lubi łatwo wpadający w ucho bleczur, który oprócz śpiewności wyhodował sobie również pazury i w pełni nawiązuje do tradycji gatunku, to zapraszam do zapoznania się.

shub niggurath

środa, 24 kwietnia 2024

Recenzja Sturmtiger „Transcendent Warfare”

 

Sturmtiger

„Transcendent Warfare”

Rex Diaboli Death Syndicate 2024

Sturmtiger to niemieckie działo pancerne z okresu Drugiej Wojny Światowej, wspierające w swoim czasie działania piechoty, powstałe na bazie uszkodzonych w boju Tigerów. Ponoć zbudowano ich jedynie osiemnaście. Może więcej się nie opłacało. Może i nie, ale za to na pewno opłaca się wziąć na ruszt drugi album tego międzynarodowego ansamblu, który od tego właśnie pojazdu zaczerpnął sobie nazwę. Chłopaki nowicjuszami nie są, bowiem na scenie toczą swoje boje już od ponad dwóch dekad. Nie wiem, jakie tereny atakowali, ale na moje podwórko wjechali gąsienicowcem dopiero przy okazji kasetowego wydania drugiej płyty, nakładem Rex Diaboli. No i wjechali na pełnej, bowiem „Transcendent Warfare” to totalnie to, co tygrysy lubią najbardziej. Te niespełna trzydzieści minut to bezkompromisowy, surowy atak mieszanki black, death i thrash metalu. Przede wszystkim pięknie to brzmi. Dosłownie tak, jakby realizator dźwięku wychowywał się w piwnicy i nieznane mu były techniczne nowinki. Nagrania te cykają, jakby zostały zarejestrowane przynajmniej dwie, jeśli nie trzy dekady temu. Zero polerki, totalny spontan i wyjebongo. Jednocześnie z utrzymaniem przyzwoitości, a nie popadaniem w skrajność. Co do samej muzyki, to panowie Duńczycy bezapelacyjnie nadawaliby się do obsługi pojazdu, od którego nazwę skradli. Jest tu mocno parte do przodu, bez oglądania się na pojawiające się przed lufą przeszkody. Jednocześnie w nagraniach tych słychać sporo bardziej technicznych wywijasów, co przy dość podobnej warstwie wokalnej, chwilami kojarzyć się może z norweskim Diskord (bądź też, kopiąc głębiej, wczesnym Carbonized). W innych momentach przewija się charakterystyczny dla Ross Bay ślizg po gryfie, co kieruje skojarzenia w kierunku Kanady, ale tylko chwilowo. Gdzie indziej wjeżdżają szybkie, pokiereszowane partie solowe, tyleż opętańcze co spontaniczne. Przyznać trzeba, że panowie, biorąc pod uwagę standardy gatunku, ostro tu mieszają, łącząc w bardzo spójną całość elementy chaotyczne z dość wysokim kunsztem muzycznym. Bo raz przypierdolą bezkompromisowym blastem, by za chwilę niemal pastwić się nad słuchaczem ślimaczym motywem o ciężarze tankowca. Tak naprawdę, to album ten pełen jest zmyłek i elementów nieoczywistych, chwilami mocno ze sobą kontrastujących. „Transcendent Warfare” to materiał spuszczający wpierdol w sposób bardziej przemyślany, niż może się to początkowo wydawać, a nie  na zasadzie szturmu. Wszedł mi ten matex niczym igła w pupę przy zastrzyku. Może nie przedefiniował żadnych wartości, ale i tak zdecydowanie polecam.

- jesusatan

Recenzja Full Of Hell „Coagulated Bliss”

 

Full Of Hell

„Coagulated Bliss”

Closed Casket Activities (2024)

 


Panowie z Full Of Hell nie próżnują. Tylko w ubiegłym roku grupa pokusiła się o 3 splity (odpowiednio z Primitive Man, Gasp i shoegazowym Nothing). Po 3 latach przerwy od ostatniego pełniaka otrzymujemy nowy i jak to w przypadku Full Of Hell bywa – nigdy do końca nie wiadomo czego się można spodziewać i jak się tą muzykę odbierze. Uczciwie przyznam, że kilka obrotów spędzonych z „Coagulated Bliss”  dalszym ciągu wywołuje u mnie odruch „hmmmm…...”. Nazywając rzecz po imieniu - jest inaczej, miejscami nawet bardzo inaczej. W przypadku najnowszej propozycji ekipy z Maryland kręcenie nosem i zachwyty rozkładają się mniej więcej w równym stopniu. Najbardziej mi się podobają fragmenty, gdzie Dylan Walker i spółka próbują płynąć w protoindustrialne klimaty oparte na szorstkim, chropowatym basie, pulsującym, nabijanym rytmie budującym pewien muzyczny trans. Jest to w ich przypadku pewne novum i stanowi pewną przeciwwagę do często wykorzystywanych dotychczas, sonicznych zniekształceń. Te oczywiście też tutaj są, ale ich intensywność jest jakby mniejsza. Tempo płyty też wydaje się być w ogólnym rozrachunku wolniejsze, jakby mocniej próbowano akcentować groove, a mniej skupiano się na grindowym rozpierdolu. Może panowie doszli już do ściany i stwierdzili, że szybciej niż kiedyś już grać nie potrafią, a może po prostu chcieli zagrać trochę inaczej – nie wiem, ale w tym nowym, nieco bardziej rytmicznym wcieleniu wypadają całkiem przekonywująco. Gorzej się robi gdy te dość kliniczne granie wpada w w rewiry zmetalcorowanego death metalu w stylu Black Dahlia Murder. Nagle dusza muzycznych eksploratorów, poszukiwaczy w Full Of Hell zanika i zaczyna się nudne, akademickie granie kwalifikujące się na ocenę co najwyżej „dostateczny”. Bo ileż znamy i słyszeliśmy zespołów, które chciały nadać ekstremalnej mieszance death metal i grindcore nieco bardziej ludzkiego oblicza czyniąc go przystępnym dla bardziej mainstreamowego słuchacza. I tak to słyszę na „Coagulated Bliss” - muzycy podjęli tutaj kilka prób uczesania tej muzyki, ubrania jej w w ciuchy z sieciówki. Na domiar złego kilkukrotnie złapałem się na odczuciu, że ta konwencja trochę panom z Full Of Hell nie pasuje i nie do końca potrafią się w tym odnaleźć, bo choć za riffami szedł rytm, groove, coś chwytliwego, to brakowało w tym zgrabności i zwiewności. No cóż – szanuję rozwój, szanuję chęć i potrzebę poszukiwań, ale ten album nie zostanie ze mną na dłużej. Owszem,  jest ciekawszy i odważniejszy niż „Garden Of Burning Apparitions”, wnosi coś nowego do wizerunku grupy, ale najzwyczajniej w świecie nie jest to granie dla mnie. Warto sprawdzić, bo to, że niżej podpisanemu rozminęło się trochę z gustem nie oznacza, że jest to złe. Ful Of Hell to w dalszym ciągu zespół, który ma bardzo wiele ciekawego do zaoferowania.

 

 

                                                                                                                                             Harlequin

Recenzja KURGAALL „Ordo Sancti Daemoni”

 

KURGAALL

„Ordo Sancti Daemoni”

Hammer of Damnation 2023

Taki Black Metal, jaki na swym piątym, pełnym krążku zaprezentował włoski hord Kurgaall,  to stary Hatzamoth od zawsze wielbił i zawsze oraz wszędzie wielbił będzie, tak mi dopomóż Panie Szatanie mój miły. Zakorzeniona bardzo głęboko w kanonach Skandynawskiej II fali z lat 90-tych, inspirowana najlepszymi dokonaniami Setherial, Marduk, Tsjuder, czy Dark Funeral, rasowa, bezlitosna, bluźniercza diabelszczyzna, jaka wylewa się z tego krążka pali żywym ogniem i niszczy z nieprzejednanym okrucieństwem. Wszyscy wiemy (a przynajmniej taką mam nadzieję), czym charakteryzuje się owa, wspomniana powyżej II fala czarciego grania, więc darujcie, ale nie będę specjalnie rozkładał na czynniki pierwsze rzeczy oczywistych, czyli siarczystych beczek, rozrywającego basu i ponurych, demonicznych wokali. Zatrzymam się jednak nieco dłużej na surowych, w chuj intensywnie rzeźbiących wiosłach. Doprawdy to, co robią panowie Inferith i Thasos urywa łeb przy samej dupie. Ich riffy są niesamowicie esencjonalne i przepojone mizantropią, a niegasnąca, diabelska interakcja pomiędzy nimi napędza nieustannie ten krążek. Bez dwóch zdań wiedzą chłopaki, do czego służą ich instrumenty i jak zrobić z nich należyty użytek, aby Rogaty z radości tupał kopytami i machał ogonem, a do tego oba wiosła mają swój własny, charakterystyczny styl. Ich linie penetrują przestrzenie podczaszkowe, niczym wijące się złowrogo, żarłoczne, jadowite czerwie i spustoszenie sieją tam okrutne. Nienawiść, agresja i piekielne wibracje uwalniają się z każdego, zagranego przez nie dźwięku, a zarazem gitarowe struktury tej płyty pełne są ciekawych, chorych harmonii, jak i niebanalnych, napastliwych, pełnych szaleńczego gniewu i majestatycznych zarazem technik sonorystycznych, ze wskazaniem na złowrogie, organiczne melodie, które sprawiają, że siła rażenia tego albumu jest wręcz niesamowita. Oczywiście same popisy wioślarzy byłyby tu jeno niczym miedź brzęcząca albo cymbał grzmiący, jednym słowem byłyby niczym, gdyby nie wydatne wsparcie pozostałych bluźnierców. Dopiero bowiem połączenie w jedną, monolityczną wręcz całość rzeczonych, wyśmienitych partii wioseł z niszczycielskimi bębnami, potwornie ciężkim, smolistym basem i naznaczonymi piekłem, upiornymi wokalizami zamknęło w całość tę Szatańską układankę i sprawiło, że ten bestialski rytuał się dokonał. Zaprawdę wyborna płytka. Zakup obowiązkowy, wyjątków się nie przewiduje.

 

Hatzamoth

wtorek, 23 kwietnia 2024

Recenzja Fluids „Reduced Capabilities”

 

Fluids

„Reduced Capabilities”

Hells Headbangers 2024

To już czwarta płyta tych zwyrodnialców z Arizony, którzy na swoim debiucie jako sampli używali podobno autentycznych odgłosów strzelanin i morderstw. W sumie to doskonale one pasowały do gore-grindu w ich wykonaniu, a swoją faktycznością podbijały chorobliwość kompozycji wypluwanych przez Fluids. Na „Reduced Capabilities” ten tercet oszczędził swoich fanów i nie zapodał już takich smaczków, ale za pomocą dwunastu numerów zaserwował równie smakowite danie. Fani gęstej krwi i wypruwanych flaków będą zachwyceni, gdyż ich muzyka cały czas nawiązuje do Mortician. Tercet ten przy użyciu ciężkich gitar, potraktowanego fuzzem basu i dobrze zaprogramowanej perkusji mieli, kroi szatkuje i rozrywa, zraszając przy okazji wszystko sowicie posoką. Amerykanie robią to nie spiesząc się zbytnio, bo ich grind nie jest specjalnie szybki, ale za to ustawiczny. W miarowym tempie i z uporem maniaka Fluids częstuje nas niewyszukaną surowizną, która może przysporzyć delikatnych słuchaczy o problemy z żołądkiem. Bagienne riffy wraz kilkutonową sekcją rytmiczną oraz śmierdzącymi rzygowinami growlami, systematycznie wylewają wiadra pełne zgniłego mięsa, które dodatkowo zmieszali z błotem i gnojówką. Niekiedy do swego beczkowozu podłączają wąż i odkręcają kurek, aby ta cuchnąca i galaretowata maź płynęła szybszym strumieniem, zalewając nas całkowicie tym obrzydliwym świństwem. Potrafią się również nad delikwentem, który odważył się na sięgnięcie po ten krążek, trochę popastwić i zwolnić nieco. Dostaje on wtedy szmatę na twarz i przez nią, na wzór współczesnych tortur, powolutku i z pieczołowitością leją mu na gębę krwistą maź, pochodzącą z jelita grubego, które jest w ostatnim stadium raka z rozwiniętym procesem gnilnym. Dobra, najnowsza produkcja Fluids to zwarty i blugoczący od niezdrowych wyziewów gore-grind o stonowanej agogice, lecz dzięki odpowiednio brutalnym środkom wyrazu dość intensywnym wydźwięku. Potwornie krwawa łaźnia lub gangrenowaty gulasz. Proszę nie krzywić się za bardzo i jak się brzydzicie to pałaszujcie małymi kęsami albo nie przeżuwajcie, a połykajcie w całości. Być może pomoże Wam w tym na deser zapodany cover Moby’ego, który kończy ten posiłek. Znam jednego, który kiedyś jadał takie rzeczy na co dzień ze smakiem i przeżył. Prawda Wojtuś?

shub niggurath

Recenzja ENTIERRO „The Gates Of Hell”

 

ENTIERRO

„The Gates Of Hell”

Independent 2023

Entierro to kwartet ze Stanów, którego twórczość ukierunkowana była początkowo na tradycyjny Doom/Stoner Metal. W kolejnych latach środek ciężkości ich muzyki stopniowo przesuwał się w stronę klasycznego Heavy i to właśnie w tych klimatach utrzymany jest, wydany w październiku zeszłego roku, drugi, pełny album zespołu. „The Gates Of Hell” to 30 minut muzy zbudowanej na tradycyjnym kręgosłupie Hard & Heavy, charakterystycznym dla wschodniego wybrzeża juesej. Na każdym niemal kroku obcujemy tu więc z ciężko bijącymi bębnami, grubym, lekko mulistym basem, zadziornymi, chwytliwymi, niemal kanonicznymi riffami i twardymi, mocnymi wokalami. Wierzcie mi, gniecie ten uświęcony fundament bardzo konkretnie, zwłaszcza że brzmi on soczyście i tłusto, a przy tym przestrzennie i organicznie. Ta płytka nie opiera się jednak tylko i wyłącznie na utartych, stereotypowych zagrywkach. Sporo na „Bramach Piekieł” przytłaczających, Doom Metalowych struktur, co biorąc pod uwagę początkową twórczość Entierro (co z Hiszpańskiego oznacza zresztą pogrzeb) specjalnie nie dziwi, a przy okazji cieszy mnie niezmiernie. Doskonałym tego przykładem może być choćby otwierający płytkę „The Gates of Hell”. W „Walk Away” natomiast niemal zaciera się granica pomiędzy czystym Heavy i amerykańskim Hard Rockiem, a przez cały, utrzymany w średnim tempie wałek przewija się przydymiona, lepka, smaczna, bluesowa melodia. Odrobinkę nieco bardziej technicznych, progresywnie ukierunkowanych elementów napotkamy w hiszpańskojęzycznym „Vancerán”, natomiast pewne niuanse i szczegóły znane z zadziornego Power Metalu usłyszymy bez większych problemów, gdy choć trochę pochylimy się nad „Under The Eye”. Nie mogło oczywiście zabraknąć na tym krążku utworu, który niejako byłby manifestem zespołu i zarazem ich hymnem. Tą kompozycją jest bezsprzecznie „The Lords of Rock and Roll”. Prawdziwa petarda, której refren będą z pewnością ryczeć zarówno fani zgromadzenie na koncertach, jak i uczestnicy suto zakrapianych imprez w węższych kołach zainteresowań. Naprawdę jest tu czego posłuchać. Entierro gra soczyście i z zębem, a przy tym nie trzyma się kurczowo utartych schematów jednego gatunku, tylko korzysta z całej, bogatej spuścizny klasycznego grania. Dobra, dynamiczna płyta z rasowym Heavy Metalem. Przekonujące granie. Jestem na tak.

 

Hatzamoth