poniedziałek, 8 kwietnia 2024

Recenzja In Vain „Solemn”

 

In Vain

„Solemn”

Indie Recordings 2024

Można lubić progresywny metal lub nie. Często wymaga on od słuchacza cierpliwości, bądź po prostu chęci na obcowanie z nim. Zwłaszcza dla kogoś kto na co dzień siedzi w ekstremalnym graniu sensu stricte. Wszystko oczywiście zależy też od otwartości na inne gatunki i podgatunki, ale również od tego czy dana płyta jest autentyczna i nie udaje albo na siłę nie pretenduje do czegoś wyimaginowanego przez jej twórców. W przypadku In Vain tak nie jest, gdyż wydawnictwa tej norweskiej kapeli za każdym razem udowadniały, że ci muzycy z Kristiansand niczego nie markują i nie silą się na bycie kimś, kim nie są. Zawsze robili swoje. Czasem wychodziło im to lepiej, a niekiedy gorzej, bo na przykład „Ænigma” była dużo lepsza niż następująca po niej „Currents”, ale niewątpliwie ciągle z niesamowitym skutkiem łączą ze sobą różne typy metalowego grania bez wywoływania na mojej twarzy grymasu zniesmaczenia. Tak też jest na ich najnowszym, piątym krążku „Solemn”. Proces twórczy trwał dość długo, bo aż sześć lat, co zresztą się chyba opłaciło, ponieważ powstał album dopracowany w każdym aspekcie. Tak samo jak dotąd In Vain w swej muzyce budują atrakcyjne pejzaże dźwiękowe, sklejając w jedną całość black, death i gothic metal, dobierając zarazem do tego trochę heavy i prog-rocka. Produkcja ta to dziewięć rozbudowanych utworów, trwających sześćdziesiąt minut audialnych podróży, których forma złożona z różnorakich elementów jest bardzo miła dla ucha. Poszczególne części składowe wzajemnie przenikają się, płynnie przechodzą z jednej w drugie, a także cichną, aby nagle znów wybuchnąć niczym supernowa. Każda z kompozycji to gigantyczne aranżacje, na które składają się energiczne death metalowe riffy, przeradzające się w blackowe tremolo. Niekiedy doświadczamy też doomowych zwolnień, który wytracając swoją prędkość przechodzą we wręcz funeralne tony. Wszystko okraszone jest inteligentnymi solówkami oraz po gotycku chmurnymi melodiami. Norwedzy nie szczędzili również na klawiszach, bo do wykreowania bajronicznego klimatu nie użyli tylko syntezatorów, ale jeszcze pianina i organów. Jakby tego było mało chwilami można usłyszeć ponadto skrzypce, których efekt zapewne osiągnięto poprzez użycie przez Johnar’a Håland’a elektronicznego smyczka. Obecny tu jest i saksofon, co przywodzi skojarzenia z jedynką Pan.Thy. Monium., może nie jest to tak dalece awangardowe wtrącenie jak u Szwedów, lecz i tak robi niemałe wrażenie. Rzecz jasna bardziej atmosferyczne frazy zostały zapodane na gitarze akustycznej i wspomnianych klawiszach, które to malują polarne landschafty, kontrastując je z intensywniejszymi fazami „Solemn”. Całości bezwarunkowo towarzyszy perfekcyjna i lekko wycofana sekcja rytmiczna, w której zdecydowanie wyróżnia się idealna praca bębnów centralnych jak i czasami wyraźniej wychylający się klangorowy bas. Za wszystkim bez dwóch zdań podążają wokale, które korespondują między sobą w adekwatnej do instrumentów symbiozie. Niskie growle, czarcie wrzaski i czyste śpiewy, kojarzące się z późną Katatonia, prowadzą dialog na najwyższym poziomie i są trafnie dopasowane do charakteru akordów, podczas których występują. Niezłą epopeję zafundował In Vain, która wypełniona po brzegi pierwiastkami wielu gatunków, zrodziła eklektyczne dzieło o wielowarstwowych teksturach, nie stroniąc również od niemetalowych zabiegów. Potężny album, o czystym, lecz organicznym brzmieniu, wywołujący duże emocje i niebywałą przyjemność. Cierpliwym lub zainteresowanym polecam. Warto się zapoznać.

shub niggurath

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz