In Vain
„Solemn”
Indie Recordings 2024
Można
lubić progresywny metal lub nie. Często wymaga on od słuchacza cierpliwości,
bądź po prostu chęci na obcowanie z nim. Zwłaszcza dla kogoś kto na co dzień
siedzi w ekstremalnym graniu sensu stricte. Wszystko oczywiście zależy też od
otwartości na inne gatunki i podgatunki, ale również od tego czy dana płyta
jest autentyczna i nie udaje albo na siłę nie pretenduje do czegoś
wyimaginowanego przez jej twórców. W przypadku In Vain tak nie jest, gdyż wydawnictwa
tej norweskiej kapeli za każdym razem udowadniały, że ci muzycy z Kristiansand
niczego nie markują i nie silą się na bycie kimś, kim nie są. Zawsze robili
swoje. Czasem wychodziło im to lepiej, a niekiedy gorzej, bo na przykład
„Ænigma” była dużo lepsza niż następująca po niej „Currents”, ale niewątpliwie
ciągle z niesamowitym skutkiem łączą ze sobą różne typy metalowego grania bez
wywoływania na mojej twarzy grymasu zniesmaczenia. Tak też jest na ich
najnowszym, piątym krążku „Solemn”. Proces twórczy trwał dość długo, bo aż
sześć lat, co zresztą się chyba opłaciło, ponieważ powstał album dopracowany w
każdym aspekcie. Tak samo jak dotąd In Vain w swej muzyce budują atrakcyjne
pejzaże dźwiękowe, sklejając w jedną całość black, death i gothic metal,
dobierając zarazem do tego trochę heavy i prog-rocka. Produkcja ta to dziewięć rozbudowanych
utworów, trwających sześćdziesiąt minut audialnych podróży, których forma
złożona z różnorakich elementów jest bardzo miła dla ucha. Poszczególne części
składowe wzajemnie przenikają się, płynnie przechodzą z jednej w drugie, a
także cichną, aby nagle znów wybuchnąć niczym supernowa. Każda z kompozycji to
gigantyczne aranżacje, na które składają się energiczne death metalowe riffy,
przeradzające się w blackowe tremolo. Niekiedy doświadczamy też doomowych
zwolnień, który wytracając swoją prędkość przechodzą we wręcz funeralne tony.
Wszystko okraszone jest inteligentnymi solówkami oraz po gotycku chmurnymi
melodiami. Norwedzy nie szczędzili również na klawiszach, bo do wykreowania
bajronicznego klimatu nie użyli tylko syntezatorów, ale jeszcze pianina i
organów. Jakby tego było mało chwilami można usłyszeć ponadto skrzypce, których
efekt zapewne osiągnięto poprzez użycie przez Johnar’a Håland’a elektronicznego
smyczka. Obecny tu jest i saksofon, co przywodzi skojarzenia z jedynką Pan.Thy.
Monium., może nie jest to tak dalece awangardowe wtrącenie jak u Szwedów, lecz
i tak robi niemałe wrażenie. Rzecz jasna bardziej atmosferyczne frazy zostały
zapodane na gitarze akustycznej i wspomnianych klawiszach, które to malują
polarne landschafty, kontrastując je z intensywniejszymi fazami „Solemn”. Całości
bezwarunkowo towarzyszy perfekcyjna i lekko wycofana sekcja rytmiczna, w której
zdecydowanie wyróżnia się idealna praca bębnów centralnych jak i czasami
wyraźniej wychylający się klangorowy bas. Za wszystkim bez dwóch zdań podążają
wokale, które korespondują między sobą w adekwatnej do instrumentów symbiozie.
Niskie growle, czarcie wrzaski i czyste śpiewy, kojarzące się z późną
Katatonia, prowadzą dialog na najwyższym poziomie i są trafnie dopasowane do
charakteru akordów, podczas których występują. Niezłą epopeję zafundował In
Vain, która wypełniona po brzegi pierwiastkami wielu gatunków, zrodziła
eklektyczne dzieło o wielowarstwowych teksturach, nie stroniąc również od
niemetalowych zabiegów. Potężny album, o czystym, lecz organicznym brzmieniu, wywołujący
duże emocje i niebywałą przyjemność. Cierpliwym lub zainteresowanym polecam.
Warto się zapoznać.
shub
niggurath
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz