Adversarial
„Solitude with the Eternal…”
Dark Descent Rec. 2024
Dziewięć długich lat kazał nam na siebie czekać kanadyjski
Adversarial. Podejrzewam, że niektórzy w międzyczasie o zespole zapomnieli a
inni przestali wierzyć w następcę „Death, Endless Nothing and the Black Knife
of Nihilism”. Tym, którzy cierpliwie czekali, zostanie to wynagrodzone pod
koniec maja, gdyż wtedy premierę swoją będzie miał trzeci album tej wojennej
formacji. Materiał to nieco krótszy niż poprzednie pełniaki, jednak chyba jeszcze
bardziej intensywny. Panowie swoje, i tak duszne kompozycje, jeszcze bardziej
zagęścili, nagrywając coś na kształt (kwint)esencji Adversarial. Wielkich zmian
stylistycznych tu bowiem, i na szczęście, nie uświadczymy. „Solitude with the
Eternal” to nieco ponad pół godziny cielesnych katuszy, rozrywającej energii i
bluźnierstw przeciw świętościom. Jak nietrudno się domyślać, większość
materiału to jazda na pełnej szybkości, ze stukającą wiadrowato,
charakterystycznie zresztą dla tego tworu, perkusją, wybijającą mechaniczne
rytmy w iście supernaturalnym stylu. Jeszcze większego natężenia nadają
natomiast tej muzyce szaleńcze linie gitarowe, prześcigające się ze sobą,
zapętlające w odjechane dysonanse i absolutnie dzikie. Co ciekawe, kiedy
harmonie pędzą na złamanie karku, i zdaje się, iż za chwilę dostaniemy chwilę
zwolnienia na złapanie choćby płytkiego haustu powietrza, zespół zdaje się
jeszcze bardziej przyspieszać, co może chwilami powodować zawroty głowy i
utratę orientacji w terenie. Co wyróżniało, a teraz jeszcze bardziej wyróżnia
Adversarial z masy war / black / death metalowych buldożerów, to właśnie
riffowanie. Tutaj nie ma jazdy na dwóch motywach przez cały numer. Tu wszystko
pięknie płynie, miesza się ze sobą niczym składniki chemiczne powodując
ostatecznie ogromną eksplozję w głowie słuchacza. Żebyście jednak nie myśleli,
że materiał ten to jazda galopem od początku do końca. Nic bardziej mylnego.
Niejednokrotnie Adversarial bardzo mocno wyhamowują, ścierając nas dosłownie na
miazgę nieludzkim ciężarem. A jeśli zostanie z nas choćby jeden większy
kawałek, to i tak za chwilę zostanie porozrzucany po najbliższej okolicy w
wyniku kolejnej kanonady. O wokalach wspominać chyba nie muszę, gdyż każdy, kto
zespół zna, wie, że Carlos zamiast gardła ma nienaturalny organ na zmianę
rzygający żółcią, krwią i żywym ogniem. Jedno zdanie natomiast należy się
producentowi tego krążka. Otóż Adversarial na „Solitude with the Eternal…”
brzmi jakby odrobinę czytelniej, odrobinę, podkreślam. Jednak ta minimalna korekta
sprawia, iż zespół brzmi jeszcze potężniej, niż to dotychczas bywało,
oczywiście nadal pozostając w kryteriach „zadymionej budowlanym pyłem piwnicy”.
Będąc maniakiem gruzu i wojennego rozpierdolu, nie znajduję na tym albumie
absolutnie żadnych niedociągnięć. Dla mnie jest to materiał z rodzaju
idealnych, i już teraz mogę śmiało zapisać „Solitude with the Eternal…” w
panteon klasyki gatunku. Mus!
-
jesusatan
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz