„Celestial Shrine”
Debemur Morti Productions 2024
Pamiętacie postać Wajdeloty z
„Konrada Wallenroda” Adama Mickiewicza, który to pośredniczył w dyskursie
wewnętrznym pomiędzy słabym psychicznie głównym bohaterem a tajemniczymi siłami
wyższymi? Jeżeli nie, to absolutnie nic się nie stało, po to konkretnie
pojechany poemat ery romantyzmu był, a przyszedł mi on na myśl, gdy zobaczyłem
nazwę zespołu z Ukrainy, którego to pierwszy album długogrający postaram się
Wam teraz nieco przybliżyć. Wracając zaś do owego Wajdeloty, to tak nazywało
się guślarzy, wieszczy, wróżbitów, bardów, czarowników i niższych kapłanów na
terenach pogańskiej Litwy. Nie wiem, czy trio z Kijowa miało świadomość genezy
słowa, jakim nazwali swój band, ale powiem Wam, że trafili z nim w samo sedno.
Muzyka, jaką usłyszałem na „Celestial Shrine” jawi mi się bowiem jako snucie
opowieści owego Wajdeloty, który stara się pożenić i niejako stopić w jedno
pierwiastek nadprzyrodzony i ludzki, mając jednocześnie świadomość, że to sene
da, jak to zwykli mawiać wyluzowani mieszkańcy Czech. Być może to, co napisałem
przed chwilą (czyli moje odczucia) uznacie za pierdolenie jebniętego w łeb
gościa, a może nie? Prawdę powiedziawszy interesuje mnie to tyle, co zeszłoroczny
śnieg, albo i jeszcze mniej, dlatego też teraz pozwolę sobie odnieść się do
samej muzyki, z jaką obcujemy na jedynce Waidelotte, a wierzcie mi, dźwięki to
naprawdę bogate i zarazem świdrujące konkretnie to, co znajduje się we wnętrzu
makówki. Jeżeli zaś chodzi o szczegóły, to usłyszymy tu jadowite,
mizantropijne, zimne riffy, które doskonale koegzystują z mocniej rozbudowanymi
strukturami rodem z progresywnego Metalu Śmierci, czy też ludowymi naleciałościami
o obrzędowym charakterze, oraz bas wywijający techniczne zawijasy tak, że kurwa
nie mam pytań. Zarówno wioślarz, jak i facet szarpiący umowne cztery struny
pokazują tu niesamowity kunszt i rzeźbią doprawdy wybornie, podobnie zresztą,
jak zręczny perkusista, który potrafi zarówno dojebać konkretnym blastem, jak i
złamać rytm, czy całkowicie zawrócić, gdy wymaga tego snute tu misternie
podanie. Nie wspominałem tu jeszcze o wokalach, a one również stanowią o sile
tego krążka, podobnie jak wszystkie folkowe naleciałości. Tak więc gardłowa
ekspresja stanowi tu także o potężnej sile wyrazu tego albumu, niezależnie, czy
myślimy o agresywnych jej formach, czy też o nawiedzonym, fachowo
skonstruowanym i wykonanym, czystym śpiewie, który bez dwóch, albo i trzech
zdań wzbogaca tę produkcję. Podobnie zresztą ma się sprawa z wszystkimi,
zastosowanymi tu etnicznymi patentami (niezależnie od tego, czy reprezentują
warstwę wokalną, czy instrumentalną tego krążka). One również stanowią tu
wartość dodaną, która wynosi tę produkcję na wyższy poziom. Może to moja
nadinterpretacja, ale muzyka zawarta na tej płycie jawi mi się, jako owa pieśń
Wajdeloty, któremu nieobojętna jest przeszłość, jak i przyszłość własnej
ojczyzny. Zaiste, przekazu tego nie zniszczy ogień, nikt nie zdoła go ukraść,
ani spustoszyć, albowiem pierwsze rzeczy przeminęły. Wyśmienity album. Jestem
pod wrażeniem.
Hatzamoth
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz