Meister Leonhardt
„Thanatopoeia”
Purity Through Fire 2024
Jednak
nie można tracić nadziei, gdyż w dzisiejszym świecie, który zalany jest modnym
post-black metalem, od casu do czasu wyskakuje jeszcze jakaś perełka. Jest nią
właśnie taki Meister Leonhardt, który trzy lata temu wydał podobno bardzo
dobrze przyjęty mini album, a 21 marca pojawiła się jego debiutancka płyta
„Thanatopoeia”. Wspomniany mini mi jakoś umknął, ale najnowsza produkcja tego
moskiewskiego bandu jest wręcz urzekająca. Bezsprzecznie jest to najczystszy
(obecnie tradycyjnym zwany) black metal oparty na skandynawskiej szkole drugiej
fali. Mogłoby się wydawać, że to nic zaskakującego, a jednak. Zadziwiającym
faktem jest to, że Rosjanom udało się, a nieczęsto się to ostatnio zdarza,
stworzyć tak doskonale oszlifowany diament. Chasydom z Antwerpii czytającym ten
tekst zalecam spokój, bo nie chodzi tutaj o ten rzadki i kosztowny minerał,
lecz o równie drogocenną współcześnie muzykę. Znajdziemy w niej wszystko co w
tej sztuce najlepsze. Zaciekłe riffy, lodowate tremolo, gotycki smutek oraz
zajadłe wokalizy. Wszystko to wymieszane kreuje materiał o bezdusznej
szorstkości w stylu Craft, norweskiej nieokiełznanej dzikości z nutą awangardy
na podobę Carpathian Forest no i spory pierwiastek melancholii znanej z
twórczości Burzum. Te sprawnie połączone przez Meister Leonhardt elementy wraz
z dodatkiem pomysłów samych muzyków wydały naprawdę znakomity plon. Płynące w
zmiennym tempie utwory malują krajobraz wypełniony wszelkimi negatywnymi
emocjami. To zatruwający duszę napar, w skład którego wchodzą bezsilna złość,
nihilizm, nienawiść i bezkresna pustka. Po wypiciu przenosi on nas do krainy,
gdzie nicość jest paradoksalnie kwintesencją życia. Ten swoisty tunel
czasoprzestrzenny kwartet ten wygenerował, szyjąc materiał za pomocą
agresywnego, thrashowego kostkowania, bezlitośnie rytmicznych akordów i
uwierających wysokotonowych zagrywek. Panowie nie stronią również od bardziej
klasycznych motywów i solówek, co skutecznie urozmaica i zagęszcza to płótno.
Poszczególne frazy wiją się niczym węże w gnieździe, doprowadzając umysł
niemalże do szaleństwa, aby nagle przejść do wściekłego ataku bądź zwolnić na
chwilę i odjechać w depresyjne rejony. Eklektyczny (w obrębie tego
purystycznego) black metal, zaaranżowany nie tylko za pomocą zwyczajowego dla
tego gatunku traktowania strun, ale zawierający również trochę niespotykanych
rozwiązań. Wystarczy wsłuchać się w trzeci „Malevolence Supreme”, aby odkryć,
że zakrywany okresowo przez nienawistne riffy podkład i jego orientalna
melodia, to nic innego jak rock gotycki z lat osiemdziesiątych. Niesamowite i
nie jedyne takie rozwiązanie na tej płycie, która w gruncie rzeczy niesie ze
sobą nienaganny i najwyższej próby black metal. Padłem na kolana i za szybko
nie wstanę.
shub
niggurath
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz