Benighted
„Ekbom”
Season
of Mist 2024
Jakieś cztery lata temu spuszczałem się tu nad
poprzednim albumem Benighted, który stanowił dla mnie niejako pobratanie się ze
zespołem po długoletnim rozstaniu. Po długiej rozłące sprawdziłem chłopaków, a
oni roznieśli mnie w pizdu. Dlatego też tym razem, kiedy tylko kolejny wysryw
od Francuzów trafił do mojej skrzynki, nie omieszkałem sprawdzić, czy aby nadal
trzymają poziom. I po dosłownie dwóch rundkach przyszło mi na myśl pewne
porównanie. O ile mistrzowie gatunku brutal death/grind, za których uważałem
przez jakiś czas Misery Index, poszeli bardzo mocno w melodie niekoniecznie mi
odpowiadające, tak Benighted tego błędu nie popełnia. „Ekbom”, owszem, wybiega
chwilami poza ramy oczywistości, ale czyni to z niesamowitym umiarem i
wyczuciem. Poza naprawdę świetnymi, brutalnymi melodiami, wygrywanymi
najczęściej na przyspieszonych obrotach, znajdziemy tu także skoczne podjazdy
pod granie thrashowe czy hardcore’owe. Ba! Są też, krótkie bo krótkie, i na
szczęście, ucieczki w melodeath, stanowiące pewnie lekkie puszczenie oka do
mniej ortodoksyjnej publiczności, lecz należą one zdecydowanie do wątków
pomniejszych. Główne zadanie pozostaje jednak bez zmian. Benighted idą taranem,
rozjeżdżają wszystko na swojej drodze, ale robią to z niesamowitą rozwagą.
Doładowania turbo, w postaci cyberblastów z gatunku Agoraphobic Nosebleed,
równoważone są bardziej stonowanymi momentami na złapanie oddechu, jednakże nie
mniej porywczymi. Tak naprawdę ciężko mi stwierdzić, czy bardziej ruszają mnie
te totalne huragany czy fragmenty do pomachania łbem. Może dlatego, ze oba te
elementy składowe w chuj zajebiście się uzupełniają, tworząc razem mieszankę
wybuchową o sile bomby atomowej. Nośność tego albumu jest niesamowita,
jednocześnie wzrastająca proporcjonalnie do ilości odsłuchów. Świetne są, po
raz kolejny, wokale. Wściekłe niczym zraniony wilk szukający ucieczki, często
nakładające się na siebie wielowarstwowo, nie tylko w myśl klasycznej zasady
rzyg - wrzask. Można odnieść wrażenie, że to właśnie głos jest chwilami siłą
napędową tej całej maszyny, potęgując tempo swoją szybkością wypluwu.
Wyprodukowano tę muzykę w bardziej modernistycznym, dość sterylnym tonie,
jednak przy tego rodzaju dźwiękach jest to akurat zabieg nieodzowny.
Jednocześnie stwierdzam, że zachowano przy tym wszelkie granice przyzwoitości.
No to, kurwa, co? Dla mnie jest to maksymalna petarda! Zdecydowanie chłopaki,
po raz kolejny, kopią dupska do krwi i udowadniają, że w ramach rzeczonego
gatunku zdecydowanie należą do leaders’ów, nie followers’ów. Wyśmienita płyta,
którą na półce mieć trzeba.
-
jesusatan
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz