wtorek, 28 lutego 2023

Recenzja Scars Of Oblivion „Misanthropy”

 

Scars Of Oblivion

„Misanthropy”

Self-Release 2023

Powstali w 2012 roku i wreszcie po ponad dziesięciu latach wypuszczają płytę. Madrycki Scars Of Oblivion to kapela składająca się z pięciu muzyków, ale z pierwotnego składu uchował się tylko jeden, niejaki Anthony. Reszta dołączyła w późniejszym okresie co zaowocowało „Misanthropy”. Ten debiut to siedem kawałków dziwnego mariażu melodyjnego death metalu z deathcorem. Twórczość Hiszpanów kształtuje się w różnorodny sposób. Obok typowych dla harmonijnego deta elementów jak takie właśnie solówki oraz szybkie i zapraszające do tańca riffy, spotkać tu można również wiele skocznych akordów, znanych z chociażby późniejszej twórczości Sepultury. Fikuśnie brzmi to połączenie, nie powiem. Podobnie rzecz się ma, jeżeli chodzi o wokale, gdzie rasowe growle przeplatają się z wysilonym corowym szczekaniem. Kurczę, twardy to orzech do zgryzienia. Energi chłopakom nie brakuje. Muza zapierdala na dość szybkich obrotach i nudzić się przy niej nie można. Pełno w niej solówek, ale nie tylko tych tradycyjnych, bo popisać się progresywnymi zagrywkami grajkowie też potrafią. Powykręcane dźwięki, karkołomne wtrącenia, wyłaniają się od czasu do czasu z gęstych gitar i kierują tą egzotyczną podróż w stronę technicznego rzępolenia. Chyba Scars Of Oblivion do końca nie może się zdecydować na konkretny kierunek. Jak na melodyjny death metal za dużo tutaj improwizacji, a nawet kuriozalnych pomysłów, przypominających niekiedy dowcipasów z Lawnmower Deth. Pełnowymiarowa propozycja chłopaków jest niewątpliwie oryginalna, a posiadane umiejętności tylko im pomagają w kreowaniu wielopłaszczyznowych utworów. Ich twórczość wypełniona jest temperamentem, a konstelacja idei wręcz nie ma końca. Wielbiciele takich oryginalnych crossoverów powinni być zachwyceni. Ja dostałem w pysk i drugi raz do tego potwora już nie podejdę. Uciekam z podkulonym ogonem, gdzie pieprz rośnie.

shub niggurath

Recenzja NATT „Natt”

 

NATT

„Natt”

Edge Circle Productions 2023

No to teraz zabieram Was w zgoła odmienne od codziennego, metalowego łomotu rejony muzyczne, jeżeli oczywiście jesteście tym zainteresowani. Tych, którym nie uśmiecha się taka podróż zwalniam z dalszego czytania tej recenzji, a tych, którzy mają chęć i odwagę w sercu zapraszam na podróż w przepełnione nieco inną (choć także równie obezwładniającą) atmosferą pejzaże dźwiękowe. Na początek jednak nieco suchych danych o tym ansamblu. Projekt ten, stacjonujący w Bergen, powstał w umysłach doświadczonych muzyków, którzy z niejednej już miski krwawą potrawkę spożywali. René Misje (Kraków, Trust Us), czy Roy Ole Førland (Malignant Eternal, Kari Rueslåtten) to przecież nie byle leszcze, a do tego w sesji nagraniowej dołączyli do nich basista Lord Bård i perkusista Enslaved, Iver Sandøy. No kurwa, chyba każdy chciałby mieć tych grajków w swym składzie (tylko nie każdy ma odwagę się do tego przyznać). I ten oto skład nagrał płytę, wierzcie mi genialną i jakże  klimatyczną, choć zdecydowanie wykraczającą poza twórczość ich macierzystych zespołów. I bardzo kurwa dobrze, bo na chuj komu kolejne klony Malignant Eternal, Kraków, czy Enslaved? Zostawmy już jednak te dywagacje dla małolatów i wracajmy do muzyki zawartej na debiutanckim albumie Natt. Krążek ten wypełniony jest wielowarstwową i niejednoznaczną muzyką o zdecydowanie progresywnych konotacjach. Mieszają się tu bowiem ciężkie faktury nut zabarwione współczesnym Funeral Doom Metalem z Dronowo/Ambientowymi, miazmatycznymi plamami dźwiękowymi i zatopionymi w szeroko pojętej progresji strukturami muzycznymi. Nie obawiajcie się jednak wszak nikt tu nie uprawia instrumentalnego onanizmu i nie zaspokaja swego nadętego ego, chcąc pokazać czego to on nie potrafi zagrać. Wszystkie słyszane tu zagrywki (a przy niektórych kopara opada z głuchym trzaskiem) mają swój nadrzędny cel, a celem tym jestfeeling i klimat, jakie panują na tym krążku, a te są po prostu w chuj genialne! „Noc” bezapelacyjnie i do samego końca  obezwładnia swą psychodeliczno-transową, hipnotyzującą atmosferą. Słuchając tej produkcji miałem wrażenie, że unoszę się poza czasem i materią rozsmakowując się w dźwiękach, które skrywają nocne godziny, gdy świat pogrąża się w lepkiej ciemności. Kurczę, aż żal serce ściskał, że po tej mrocznej części doby, ponownie musi nastać zjebany dzień. W towarzystwie Natt, po mojemu noc mogłaby nie mieć końca. Wyś-mie-ni-ta-kur-wa-płyt-ka. Noc pozamiatała. Nie mam więcej pytań.

 

Hatzamoth

niedziela, 26 lutego 2023

Recenzja Qwälen „Syvä Hiljaisuus”

 

Qwälen

„Syvä Hiljaisuus”

Time To Kill Rec. 2023

Black metal i punk idą w parze nie od dziś, i dowodów na powyższe stwierdzenie nikomu przedstawiać chyba nie trzeba. Niektóre zespoły mieszają jednak oba te gatunki nader wyraźnie, w czym przodują chyba głównie pijaki z Finlandii. Qwälen to nie pierwszy z młodszych przedstawicieli tamtejszej sceny z którym moje drogi skrzyżował los, a który gra muzykę, jaką z powodzeniem można określić mianem fińskiego black metal punka. Czego można się spodziewać po takim graniu większość z was zapewne już się domyśla. Na drugim albumie kolesi z Oulu otrzymujemy osiem kopów brudnym, nigdy nie czyszczonym glanem prosto w ryj. Ta trzydziestopięciominutowa jazda to kilka podstawowych składników wrzuconych do kotła i delikatnie jedynie zamieszanych, bez dodawania niepotrzebnych nikomu przypraw. Czytając zatem z przepisu, mamy tu proste, chwilami wręcz kwadratowe napierdalanie w beczki, niejednokrotnie przechodzące w blasty, ale z umiarkowaniem, nieskomplikowane acz wpadające w ucho gitarowe melodie, często oparte na riffach tremolo, pulsujący dynamicznie bas oraz przeraźliwy, bardzo intensywny wrzask wokalisty. Zaskoczeni? Pewnie, że nie, ale ile razy włączam podobną mieszankę to, po pierwsze, od razu mam skojarzenia z Impaled Nazarene, może i też dlatego, że śpiewane jest to po ichniemu, a po drugie primo, ultimo, nie potrafię usiedzieć na dupie. Kompozycje Qwälen są tak nośne, tak skoczne i bezpośrednie, że nie pomachać przy nich rączką, nie potupać nóżką i nie postroić głupich min wręcz nie wypada. Wszystko tu się pięknie zazębia i wzajemnie uzupełnia, mimo iż jest to, jak wspomniałem, mozaika raczej czarno czerwona. Panowie wiedzą jednak, że jazda na jedno kopyto często gdzieś tam jednym uchem wpada, by zaraz wylecieć z drugiej strony. Stąd też starają się odpowiednio balansować swoje kompozycje, oczywiście cały czas pozostając we wspomnianym na początku nurcie. Dzięki temu ta muzyka aż prosi, byśmy wcisnęli na odtwarzaczu „repeat”, a bijąca z niej siła byłaby idealnym lekarstwem w przypadku kryzysu energetycznego. Ponadto słychać, że Finowie świetnie się przy tych dźwiękach bawią a wszystko co do nas dociera wypływa z nich szczerze i bez najmniejszego wysiłku. Taki granie, proste ale nie banalne, zawsze rysuje na moim licu ogromnego banana, zatem nic dziwnego, że i do „Syvä Hiljaisuus” szczerzę kły. Z przyjemnością powrócę do tych nagrań jeszcze niejednokrotnie, a wam polecam zapoznanie się z tym materiałem. O ile oczywiście jesteście szalikowcami takich napierdalanek.

- jesusatan

Recenzja Jupiter Zeus „Frequency Prison”

 

Jupiter Zeus

„Frequency Prison”

Self-Release 2023

Nigdy nie spotkałem się z tym zespołem, ale podobno nigdy nie jest za późno. Jupiter Zeus, jak źródła donoszą, to już weterani na scenie psychodelicznego rocka w Zachodniej Australii. Swoją epkę wypuścili w 2011 roku i zawierała ona dawkę ciężkiego i melodyjnego rock ‘n’ roll’a. Jak historia głosi z każdą kolejną produkcją dokładali kilogramów kompozycjom, aż do momentu wydania, omawianej trzeciej płyty, która jest najcięższą wersją ich muzykowania. Te czternaście kawałków, to nic innego jak dość poważnie przybrudzony rock, mający swe korzenie w latach siedemdziesiątych. Słychać tu mnóstwo naleciałości Black Sabbath czy Pentagram. Oprócz typowych dla tego typu muzykowania zagrywek, które bez dwóch zdań zapraszają do tańców godowych, dostajemy pokaźną liczbę halucynogennych chwytów, mieszających się bezustannie z głównymi riffami, które bujają w stonerowym stylu. Wszystko to podane z użyciem ziarnistych i nisko nastrojonych gitar, momentami trzeszczącego basu oraz precyzyjnej perkusji. Wszystkiemu towarzyszą nostalgiczne wokale, przypominające niekiedy Peter’a Steele’a, Alice In Chains, ale wokalista Simon Staltari potrafi całkiem nieźle też zaryczeć. Jupiter Zeus gra nawet przyjemną wersję brudnego rock ‘n’ roll’a, w której słychać wpływy kapeli, z której wyrósł, a mianowicie death / groove metalowego Nebula, który zakończył swoją karierę na pierwszej płycie „Sadness vs Madness”. Mając doświadczenie w cięższym graniu, odpowiednio doprawili swego rocka i zanurzając się w kwaśnej atmosferze wyżej wspomnianych lat drugiej połowy ubiegłego wieku, zapodają narkotyczną muzę nie tylko dla harleyowców, ale też dla tych, co czasami potrzebują wytchnienia od mocnych brzmień i jednocześnie zbytnio oddalać się od nich nie chcą.

shub niggurath

Recenzja BREATHE THE VOID „Delicate Canvas of Existence”

 

BREATHE THE VOID

„Delicate Canvas of Existence” (Ep)

Independent 2023

Breath the Void to kolejny, polski projekt potwierdzający wielkość i potęgę naszej sceny ekstremalnego grania. Zespół ten zrodził się bowiem w popapranym umyśle Kuby Rachwalskiego, który z maniakalnym uporem dążył do zrzucenia w formie dźwiękowej  tego, co mu zalega na trzustce i wątrobie. Gdy proces kompozycyjny dobiegł końca, twórca grupy zaczął rozglądać się za muzykami, którzy byliby w stanie odegrać jego chore wizje i pojechane, muzyczne pomysły. Odpowiadających mu jegomości znalazł a Argentynie i Grecji i tak oto skład tego ansamblu zasilili perkusista David Mendez i wokalista Leo Plat, a sam jego ojciec zajął się gitarą i basem. No i powiem Wam, że muza to popierdolona konkretnie,  niczym rozjebany, biomechaniczny skuter śnieżny. Kurwa, wymiatają tu panowie doprawdy wybornie i choć styl, któremu hołdują, nie należy do moich ulubionych, to jednak chylę czoła zarówno przed twórczą wyobraźnią Jakuba, jak i późniejszym kunsztem wykonania jego pomysłów. A trzeba Wam wiedzieć, że w chuj pokręcone i mocno siadające na mózgownicę  to dźwięki, które pokazują przede wszystkim głęboką inspirację szwedzkimi gigantami z Meshuggah. Znajduję tu jednak także pewne, chwilami co prawda, bardzo subtelne (ale jednak) odniesienia do muzyki Mastodon, Neurosis, czy Gojira, jednak szwedzki zespół, to zdecydowany drogowskaz, za którym podąża Oddychaj Pustką. Zagrać tak połamane struktury rytmiczne, chore harmonie i pozakręcane niczym świński ogon riffy naprawdę trzeba umieć, a nie tylko chcieć, a te chłopaki to w pizdę palec, potrafią. Pomijając jednak aspekty czysto techniczne (choć oczywiście warsztat członków zespołu jest wręcz brylantowy), to materiał ten emanuje sugestywnym, niepokojącym feelingiem i wszelakimi obawami przed dalszym, niepohamowanym rozwojem różnego rodzaju cybernetycznych form sztucznej inteligencji. Osobiście podzielam te niepokoje, więc być może dlatego dosyć mocno uderzyła mnie ta produkcja, choć pod względem czysto muzycznym (o czym już wspominałem) jest raczej dosyć odległa od moich codziennych fascynacji. Kontent jestem jednak, że na Polskiej ziemi powstają i takie projekty, które eksplorują zaklęte, pokręcone rewiry wysoce oddziałującego na psychikę odbiorcy i zmuszającego jednocześnie do zastanowienia Djent’u, czy jak kto woli zgłębiające onomatopeiczne formy wioślarskiej ekspresji. Mam nadzieję, że historia tego międzynarodowego projektu nie zakończy się na tym wydawnictwie i za jakiś czas otrzymamy kolejny ich materiał, który ponownie srodze nami zakręci i pozostawi w oparach niepokoju. Świetna robota. Mimo że to nie moja bajka, to chętnie sprawdzę kolejny rozdział tej rozpoczętej na „Delikatnym Płótnie Istnienia” opowieści.

 

Hatzamoth

sobota, 25 lutego 2023

Recenzja Fester Decay “Reality Rotten to the Core”

 

Fester Decay

“Reality Rotten to the Core”

Everlasting Spew Rec. 2023

Lubicie, padlinożercy, wczesne nagrania Carcass? To tylko rzućcie okiem na okładkę kitajców z Fester Decay. Kojarzy się z czymś? W zasadzie mówi ona wszystko i pisane recenzji o tym wydawnictwie mija się z celem. Rzecz jednak w tym, czy panowie skośnoocy potrafią odwzorować, bo przecież nie tworzyć, rozkładowy i bardzo wymiotny klimat gore/grindu z drugiej połowy lat osiemdziesiątych. A powiem wam, że tak i owszem. I to nie tylko odbić go od kalki, choć trafiają się na tym krążku chwile bardzo mocno nawiązujące do oryginału, ale i zastosować kilka bardzo udanych od niego odskoczni. Tak, główną myślą przewodnią jest tutaj „Śmierdzenie Zgnilizną”, aczkolwiek panowie z Fester Decay umiom przedstawić proces gnilny z własnego punktu widzenia. Generalnie obcujemy tutaj z szybkim graniem, jednak przeplatanym dość często rytmicznymi i wkręcającymi się w ucho przerywnikami. Niejednokrotnie będącymi swoistego rodzaju żartem, albo cytatem zaczerpniętym z horroru z lat pewnie osiemdziesiątych. W tych czternastu kompozycjach rządzi rzyg, chwilami wręcz punkowa zabawa i niewymuszona radość z grania. Chłopaki napierdalają swoje z zacięciem maniaka nie oglądając się na nowoczesne trendy. Brzmienie „Reality Rotten to the Core” jest jakoby żywcem wyrwane z lat wspomnianych na początku, pełne syfu i wszechobecnych wydzielin ropnych. Chcecie innowacji? To spierdalajcie, tu takich nie ma. Fester Decay to zwykły tribute dla zespołu z Liverpoolu, aczkolwiek z wkładem własnym. Tyle mam, kurwa, do powiedzenia, bo co się będę silił. Idę rzygać zgnilizną…

- jesusatan

Recenzja Unohdus „Niin Turhaan Tähdet Valaisivat Meitä”

 

Unohdus

„Niin Turhaan Tähdet Valaisivat Meitä”

Self-Release 2023

Unohdus to młodziutki jednoosobowy projekt, pochodzący z Helsinek. Jak na razie próżno szukać gdziekolwiek bliższych o nim informacji, bo ich po prostu nie ma. Zresztą kogo to obchodzi, niech przemówi muzyka, a będzie miała okazję już ósmego marca, kiedy to ukaże się na wszystkich cyfrowych platformach oraz na kasecie, której ilość będzie ściśle limitowana. Wszyscy ci, którzy skuszą się na kupno tego demosa usłyszą przepiękne dźwięki, składające się na przecudowny mariaż black i doom metalu w depresyjnej i atmosferycznej otoczce. Niebywale romantyczne i melancholijne riffy płyną zwiewnie. Miękko unoszą się w powietrzu niczym babie lato. Tęsknota jaka mnie ogarnia jest bolesna, ale za czym mi się tak ckli? Otóż nie wiem. Może za miłością, a może ten świat jest okropny i nikt mnie nie rozumie? Takie właśnie obrazki kreuje nasz fiński artysta, a robi to za pomocą ładnie brzmiących gitar, które wygrywają te harmonijne i zarazem ulotne akordy. Pojawiają się też skrzypce, przynoszące łzawą melodię. Są też klawiszowe tła, a jak! Wszystkiemu przygrywa, pukająca niczym u zranionego kochanka serduszko, perkusja. Spomiędzy całości wyłaniają się przesmutne wokale tego rozmarzonego black metalowca. Cóż począć. W dziwnych czasach przyszło mi się starzeć. Ludzi pojebało do reszty. Jak w ogóle komuś przyszło do głowy, żeby te dwa kawałki tu się znajdujące nazwać black metalem. Z takimi emocjami kojarzyć się ma ten gatunek? Czy kiedykolwiek nawiązywał on do takowych? Narodził się z lęków znerwicowanego romantyka? Myślę, że każdy doskonale zna odpowiedzi na te pytania.

shub niggurath

piątek, 24 lutego 2023

Recenzja KRAJINY HMLY „Cez Ostrie Skál”

 

KRAJINY HMLY

„Cez Ostrie Skál”

Werewolf Promotion 2022

W przypadku trzeciej, pełnej, wydanej w zeszłym roku płyty słowackiego horda Krajiny Hmly zacznijmy może niejako od dupy strony. Otóż tak się składa, że to kolejny, świetnie wydany krążek, jaki ukazał się z pieczęcią wilkołaka. Doprawdy, staranność, z jaką wydaje kolejne płyty ten label, jest więcej niż imponująca. Nie inaczej jest i w przypadku tej produkcji. Opasła książeczka z tekstami, do tego grafiki, które budują klimat, zanim tak naprawdę zanurzymy się w zawartość muzyczną tego krążka. A ta, także zrobiła na mnie niemałe wrażenie, choć nie można powiedzieć, aby prezentowała sobą coś specjalnie odkrywczego. „Cez Ostrie Skál” to bowiem prawie 49 minut zimnego, melodyjnego (jednak bez przesady) Black Metalu, który dosyć często zapuszcza się na pogańskie terytoria. Wyśmienitą robotę odwalają tu wiosła. Intensywne, jadowite, siarczyste riffy, zawierające od cholery wciągających, transowych melodii, poparte bardzo dobrymi partiami solowymi o epickich wykończeniach, to jak dla mnie bez dwóch zdań gwóźdź tego programu. Beczkom oczywiście też nic nie można zarzucić. Napierdalają zawodowo, a ich linie są soczyste i wyraziste. Bas także rzeźbi grubo i rzęsiście, wyśmienicie wspierając gitary. Zapewnia on tej produkcji nielichy groove, a ponadto dodaje jej odpowiednią porcję mroku i ciemności. Chropowate, nieco gardłowe,  zawierające nieodzowną dawkę bluźnierstwa wokale również są zawodowe, a całość dopełnia oszczędnie użyty parapet i gustowne sample z odgłosami wycia wilków, czy też dźwiękami, jakie wydają z siebie nawołujące się kruki i wrony (całe szczęście, że owe dodatki zostały odpowiednio wyważone, bo ich większe zagęszczenie zniszczyłoby klimat, który misternie budują pozostałe instrumenty ze wskazaniem na gitary). Swoje robi także bardzo dobre, przestrzenne brzmienie tej płytki. Nie trzeba zatem zastanawiać się, co mają do powiedzenia poszczególne instrumenty, czy też zachodzić w głowę, aby odróżnić od siebie partie gitary rytmicznej od prowadzącej. Zresztą właśnie w tym drzemie chyba siła tej płytki. Obszerny, przestronny sound nie zabił ducha tej muzyki, a paradoksalnie, uwypuklił jej zalety i powiązania z drugą falą norweskiej diabelszczyzny. Nie wiem, jak prezentowały się dwie poprzednie płyty tego zespołu (w chwili wolnego czasu na pewno sprawdzę), ale ta naprawdę mi się podoba. Czy zechcecie się z nią zapoznać? Wasza sprawa, ja w każdym razie uważam, że warto.

 

Hatzamoth

czwartek, 23 lutego 2023

Recenzja Bodyfarm „Ultimate Abomination”

 

Bodyfarm

„Ultimate Abomination”

Edged Circle 2023

Co prawda nazwa Bodyfarm obiła mi się kiedyś o uszy, możliwe nawet, że odsłuchałem którąś z najwcześniejszych pozycji zespołu, ale na tym nasza przygoda się skończyła. Z lekkim zaskoczeniem zauważyłem zatem, że Holendrzy właśnie atakują swoją piątą już dużą płytą. Biorąc pod uwagę trzynastoletni staż zespołu, trzeba przyznać, że działa on bardzo regularnie, niczym dobrze naoliwiona maszyna. Przejdźmy jednak do zawartości „Ultimate Abomination”. Zamieszczono tu dziesięć numerów, które można skwitować w trzech słowach. Europejski Death Metal. Panowie bardzo umiejętnie przemieszczają się między klimatem narodowym (słychać w tych piosenkach zwłaszcza spory pierwiastek asphyxowy), od czasu do czasu zaglądając też na wyspy brytyjskie (przede wszystkim do fabryki broni pancernej wiadomego szyldu) a także na Półwysep Skandynawski. Poza potężnymi akordami nie zapominają o wrzuceniu w wojenny wir odpowiedniej dawni ciężkiej melodii, ale i doskonale zdają sobie sprawę, że aby odgrzewany kotlet (no nie oszukujmy się, tutaj nikt niczego nowego nie wymyśla) smakował, potrzebny jest odpowiedni groove. A takowego ci tutaj bez liku. Ciężko na przykład nie zarzucić włosem przy takim „Symbolical Warfare”, który w wersji koncertowej misi miażdżyć. Nie da się też wyczuć odrobiny klasycznego, heavymetalowego ducha (a choćby w „The Wicked Red”) bardzo zgrabnie przebranego w deathmetalowe szaty. Kiedyś podobne zabiegi wykonywał szwedzki Dismember, a kolesiom z Bodyfarm wychodzi to wcale nie gorzej. Tulipany uważają zapewne, że najgorsza w muzyce jest monotonia, stąd też na ich nowym krążku znajdziemy prawdziwy Marrakesz harmonii w różnych szybkościach, ale nawet gdy  tempo mocno wyhamowuje, jak choćby w sadystycznie wręcz duszącymi powolnymi riffami „The Swamp”, nie sposób pomyśleć o nudzie a na najmniejsze ziewnięcie nie ma czasu. Wspomniałem już, że nie jest to granie odkrywcze, ale po co komu jakiekolwiek innowacje jeśli stary death metala kocha najbardziej. Tutaj wszystko mocno szarpie za szmaty i dostarcza mnóstwa radochy. Rasowy wokal i odpowiednio dociągnięte brzmienie powodują, że przyjmujemy kop za kopem, jak nie na twarz, to w brzuch albo nawet w jaja, bo w elegancję nikt się na tych nagraniach nie bawi, o czym świadczyć może choćby tytuł płyty. Nie ma ona co prawda szans by konkurować do czołówki albumów panującego nam roku, ale jednocześnie nie wyobrażam sobie, by jakikolwiek maniak śmierć metalu z lat dziewięćdziesiątych poczuł przy nim niedosyt. Bardzo solidny kop w dupę. Kolejny krążek Bodyfarm też na pewno sprawdzę, a przy najbliższej okazji (a takowa nadarzy się już w marcu) wybiorę się obejrzeć ich na żywca. Aha, jeszcze jedno. Wyjątkowo trafna do zawartości dźwiękowej okładka.

- jesusatan

Recenzja PRAWIA „Bogom i Przodkom”

 

PRAWIA

„Bogom i Przodkom”

Werewolf Promotion 2022

Zaskoczyli mnie małe co nieco Panowie Bracia z Prawii, nie ma co. Spodziewałem się wprawdzie usłyszeć tu folkowe dźwięki, ale jednak to, z czym spotkałem się na tym krążku poruszyło mnie w dość znacznym stopniu. Jak już poniekąd zdradziłem na początku „Bogom i Przodkom” to album, na którym niepodzielnie króluje muzyka ludowa. Usłyszymy tu zatem sporo instrumentów rytmicznych, dętych (głównie fletów) i strunowych z czasów, zanim polskie ziemie zalała judeo-chrześcijańska zaraza. Wokale są czyste, na swój sposób łagodne, ale zarazem niesamowicie emocjonalne. Odrobinę nieco bardziej współczesnych wibracji wpuszczają tu akustyczne partie gitary i dosyć odległe echa elementów nawiązujących do stylistyki Neoclassical/Ambient. Przez cały czas przewijają się tu melancholijne, w pewnym sensie tęskne melodie, choć grupa nie stroni także od mocniejszych, bardziej dosadnych, otoczonych mrokiem akordów. Muzyka, jaka płynie z tej płyty jest niesamowicie organiczna i przestrzenna. Emanuje atmosferą, obrzędowością i wierzeniami dawnych ludów słowiańskich. Jest to także bardzo sugestywna, nieomal hipnotyczna twórczość. Słuchając pierwszego, pełnego albumu Prawia miałem wrażenie, jakbym nieomal przebywał pośród płonących ognisk i chłonął te dźwięki na żywo całym sobą. Najbardziej jednak zaskoczyło mnie to, że zawartość tego krążka nie jest ukierunkowana typowo w stronę przepełnionych ciemnością, mizantropijnych emocji, choć oczywiście i takie tu występują. Ten materiał to wręcz apoteoza życia w zgodzie z naturą i jej prawami, które reprezentowane są przez ziemskie żywioły i zarazem gloryfikacja starych bogów, zawsze obecnych na tych terenach. Krążek kończy się utworem dedykowanym pamięci Genthar’a, żercy koszalińskiego i zaprawdę przepiękny to hołd złożony mu przez braci i siostry z gniazda rodzimej wiary. Nie jestem ekspertem w dziedzinie takich produkcji, więc nie będę się już wymądrzał, zresztą odnoszę wrażenie, że cokolwiek nie napisałbym o tym wydawnictwie, to i tak będzie to zbyt płytkie i pobieżne. Ten album to bowiem nie tylko muzyka, to także w pewnym stopniu doświadczenie duchowe. Tak więc „Sława Bogom, Sława Przodkom, Sława Nam”.

 

Hatzamoth

Recenzja Old Forest „Sutwyke”

 

Old Forest

„Sutwyke”

Soulseller Records 2023

Powstały w 1998 roku brytyjski Old Forest na koniec marca powróci ze swoim najnowszym, ósmym albumem. Swą nazwę zaczerpnęli z twórczości J. R. R. Tolkien’a, w której występował właśnie „Stary Las”, będący jedną z niewielu ocalałych pierwotnych kniei Śródziemia. Chyba od samego początku istnienia tego tercetu towarzyszy mu, unoszący się nad jego kompozycjami duch literatury fantasy, który przelany na nuty, raczy swoich fanów black metalem, o szczególnie epickim zabarwieniu. Tak też jest w przypadku „Sutwyke”, która jest naturalną kontynuacją dotychczasowej działalności muzycznej Londyńczyków. Dla wielbicieli bardziej zdecydowanie brzmiących black metalowych utworów, a nie znających jeszcze Old Forest, początek tej prawie pięćdziesięciominutowej płyty, będzie całkiem miły. Pierwszy „Faust Recants (Satan Cometh)” zapowiada bowiem całkiem ostrą jazdę. Niestety wraz z jego końcem wszystko się zmieni i będą oni musieli zatopić się w melodyjnych utworach, w których przeważają rozkoszne riffy wspomagane równie peryfrastycznymi klawiszami. Do tego nasi Anglicy, tak jak na wcześniejszych produkcjach, wplatają tu mnóstwo podniosłych zaśpiewów, które mieszając się z szatańskim warkotem, dają nam poczucie, że słuchamy jakiegoś specyficznego mariażu black i epic doom metalu. Co prawda w poszczególnych utworach poza tymi niezwykle uroczymi momentami, zdarzają się również i zadzierżyste fragmenty, ale to tylko odnoszę wrażenie, krótkie chwile. Na „Sutwyke” przeważają bajkowe akordy, które przy akompaniamencie różnorakiej barwy syntezatorów, malują nierzeczywisty świat pełen zalesionych wzgórz, pokrytych gęstą mgłą, przez którą ledwo co przebija słońce. Boję się pomyśleć, ale wydaje mi się, że w tej krainie nawet Nazgule z Morgothem na czele są nieszczęśliwie zakochani. Cóż, dobrze to wyprodukowany kawałek black metalu w totalnie dziwnym ujęciu, które jest dla mnie zupełnie niedopuszczalne. Wierzę jednak, iż delikatniejszym i wrażliwszym odbiorcom metalowego pogrywania się spodoba.

shub niggurath

Recenzja Tryglav „The Ritual”

 

Tryglav

„The Ritual”

Extreme Metal Music 2023

Ten jednoosobowy projekt powstał w 2018 roku na włoskiej ziemi, lecz jego założyciel Boris Behara z pochodzenia jest Chorwatem. Nie znając jego pierwszego albumu, a oglądając jego fotografie, na których wygląda naprawdę rasowo, spodziewałem się zajebiście mrocznej muzy. Kiedy już odpaliłem jego najnowszy krążek, który według notki dołączonej do materiałów promocyjnych, rodził się w strasznych bólach to niebywale się zawiodłem. To czym ima się Boris jest melodyjnym, aczkolwiek nie pozbawiony do końca zębów black metalem spod znaku Dark Funeral. W sumie to za bardzo nie ma o czym pisać. Wszystko to już kiedyś było. Niestety „The Ritual” zawiera w sobie trzydzieści dwie minuty do bólu mainstreamowego czarciego rzępolenia, które zostało zgrane do kości i nic ciekawego nie może sobą już zaproponować. Te siedem numerów reprezentuje wszystko to, czym black metal nigdy nie powinien się stać. Czyściutka produkcja, melodyjne riffy, romantyczne solówki, epicka atmosfera oraz trochę zaciekłych blastów. Z ciekawości zapoznałem się z pierwszą produkcją Tryglav w związku z czym mogę stwierdzić, żena domiar złego zmiana wokalisty i co za tym idzie jego delikatnie zalatujące metalcorem warknięcia, dodatkowo pogrążają ten materiał. Bardzo mi przykro, ale ten typ black metalu w moim mniemaniu, jak świat światem, nie będzie miał racji bytu, a wszelkie próby wprowadzenia go do świadomości jakiegokolwiek fana powinno być karane śmiercią. Właśnie takie akcje powinny być objęte ostatnio dość modnym pojęciem cancel culture. Nie wątpię jednak, iż wszelakim „metalowym” internautom, serfującym po youtube czy też spotify ten album się spodoba. Smacznego zatem.

shub niggurath

Recenzja MAGNATAR „Crushed”

 

MAGNATAR

„Crushed”

Seeing Red Records 2022

Z wyżynno-górzystych, obficie zalesionych obszarów stanu New Hampshire nadciągnął ze swym pierwszym, pełnym albumem kwartet Magnatar. Zameldował swoją obecność, po czym nieomal wyrządził mi krzywdę. Nie spodziewałem się bowiem, że muzyka zawarta na „Crushed” zrobi sobie żniwa w mych szarych komórkach i przejedzie się po nich, niczym kombajn Bizon po polu pszenicy. Całe szczęście, pozbierałem się po pierwszym szoku, choć nie było łatwo, więc mogę teraz przybliżyć Wam nieco zawartość tej płytki. Tak więc album ten wypełnia ciężki w chuj, gniotący konkretnie kościec Sludge/Doom Metal. Ciężkie dźwięki wydobywają ci panowie ze swych instrumentów, oj ciężkie. Mówiąc bardziej obrazowo, tłuste beczki poparte chropowatym, wywracającym wnętrzności basem przetaczają się po słuchaczu niczym buldożer z kopalni odkrywkowej, gęste, zaprawione mułem, kleiste, masywne riffy ciemiężą i zadają męki, a emocjonalne, płynnie zmieniające barwę i siłę wyrazu, chwilami wściekle rozedrgane wokale wgryzają się głęboko w psychikę odbiorcy. Nie to jednak czyni tę płytkę tak zaskakująco i skutecznie niszczącą. Jej głównymi walorami są wg mnie schizofreniczne miejscami zmiany tempa przeplatane z hałaśliwymi, przesterowanymi warstwami instrumentalnymi, chore, transowe, atonalne akordy o post-metalowym wydźwięku, czy wijące się, niepokojące pejzaże dźwiękowe, które uciekają często w medytacyjne około dronowe  tekstury. Wyśmienitą robotę na tym krążku robią także przeszywające, przemyślane partie solowe, których nie powstydziłaby się większość zespołów z kręgów progresywnych, doskonałe, organiczne harmonie wzbogacające tę produkcję o hipnotyzujące, psychodeliczne wibracje, jak i emanująca chłodem, nieco dziwna, introspektywna elektronika wychylająca się tu jakby zza pleców głównego nurtu. Muzyka, którą tworzy Magnatar jest także zdumiewająco spójna i jednorodna, mimo że kluczy pomiędzy minimalistycznym, atmosferycznym graniem, a ciężkim, miażdżącym szaleństwem,  przechodząc po drodze przez medytacyjno-refleksyjne, eklektyczne pasaże izolowanych elementów melodycznych. Pierwszy ich album jest obskurny, dziwnie zepsuty i nieporęcznie zagmatwany, a jednocześnie wredny, wgniatający w podłoże, zainfekowany ziarnami futuryzmu, bolesny i fascynująco destrukcyjny. Doskonała płytka. Polecam wszystkim, którzy mają czasami ochotę odpłynąć w odmienne, nierzadko przepełnione desperacją stany (nie)świadomości.

 

Hatzamoth

Recenzja książki “The Serpent and the Pentagram: The Official Chronicles of Necromantia”

 

“The Serpent and the Pentagram: The Official Chronicles of Necromantia”

Pagan Rec. 2023

W ostatnich latach można zauważyć prawdziwy wysyp biografii zasłużonych zespołów z gatunku thrash, death, doom czy black metal. Wiele z nich kształtowało nie tylko mój pogląd na muzykę ale i ogólnie moją osobowość. Bo nie potrafię zaprzeczyć, że największa pasja w życiu, która a czasem przeistoczyła się w prawdziwą miłość, często konkurującą nawet z życiem rodzinnym i niejednokrotnie doprowadzającą w nim do małych konfliktów, stała się z czasem czymś, co można bez kozery nazwać cechą charakteru. Jednym z zespołów, które miały olbrzymi wpływ na to, kim dziś jestem, jakiej muzyki słucham i, poniekąd, w co mimo upływających lat wierzę, była grecka Necromantia. Stąd też na oficjalną biografię zespołu, która to lada chwila ukaże się na rynku nakładem Pagan Records rzuciłem się niczym wyposzczony wilk na zbłąkaną, pląsającą pod lasem tłustą gąskę. Co zaznaczyć należy na samym początku, to fakt, że książka ta wydana jest absolutnie na wypasie. Ponad dwieście dwadzieścia stron pełnych nie tylko tekstu, ale i wszelkiego rodzaju okładek dosłownie wszystkich wydawnictw, w których The Magus, mózg zespołu,  maczał palce, jak i różnego rodzaju grafik, skanów wywiadów i innych smaczków. Do wersji limitowanej dołączana została także „siódemka” zawierająca dwie niepublikowane wcześniej kompozycje. Głównym daniem jest jednak słowo Greka, wypowiadane tutaj bezpośrednio, od serca, bez najmniejszej napinki i udawania kogoś, kim się nie jest. Bez pozowania na gwiazdę, bardziej z pozycji kumpla siedzącego obok was przy piwie, niż kolesia, który de facto miał olbrzymi wpływ na rozwój gatunku nazywanego greckim black metalem. Krok po kroku poznajemy meandry powstawania poszczególnych wydawnictw Necromantia, chwilami wtapiając się bardzo głęboko w ich genezę. The Magus przedstawia proces tworzenia kolejnych utworów  rozpoczynając jeszcze od etapu działalności pod szyldem Necromancy, poprzez całą, zakończoną ostatecznie działalność zespołu pod późniejszą, szerzej znaną nazwą. Ponadto wraca pamięcią do swoich początków i pierwszego spotkania z ciężką muzyką a przytaczane przez niego historie z lat szczenięcych łyka się jednym haustem, jednocześnie wspominając  swój etap istnienia w środowisku jako nastoletni metalowiec. Rzeczona biografia wsparta została też wypowiedziami ludzi, którzy współuczestniczyli z The Magusem w tworzeniu legendy a także jego pobocznych projektów oraz opiniami muzyków, na których Necromantia miała niezaprzeczalny wpływ. Powiem wam szczerze, że czytając “The Serpent and the Pentagram: The Official Chronicles of Necromantia” poczułem się z trzy dekady młodszy. Naszła mnie nieodparta chęć do odsłuchania dyskografii Necromantia w całości, począwszy od pierwszych jej wydawnictw. Ale co dla mnie najważniejsze, przeczytanie tej biografii dało mi możliwość poznania The Magusa bardziej jako człowieka niż tylko muzyka. Konstatując, “The Serpent and the Pentagram: The Official Chronicles of Necromantia” to kompendium wiedzy na temat zespołu, serwujące nie tylko znane fakty, które “fajnie sobie po latach odświeżyć”, ale i ciekawostki o których dotychczas pojęcia nie mieliście. Nie wiem, czy będzie polska wersja tej książki, ale dla tych którzy znają angielski na poziomie średnio zaawansowanym jest to zdecydowanie czytadełko do ogarnięcia. Świetna rzecz!

- jesusatan

 

 

środa, 22 lutego 2023

Dwugłos - Recenzja Crown Of Madness „Elemental Binding”

 

Crown Of Madness

„Elemental Binding” E.P.

Self-Release 2023

Jak wieść niesie ten powstały przed chwileczką kanadyjski projekt, założyły dwie osoby, które poznały się online, grając w World Of Warcraft. Dzisiaj, będąc już małżeństwem nagrywają sobie w domu muzykę. Niedawno nagrali już drugą epkę, która jest kontynuacją drogi jaką obrali na poprzedniej „The Void” i stanowi wyznacznik tego, czego można będzie się spodziewać po nadchodzącym albumie. Na najnowszej propozycji tego duetu dostajemy po raz kolejny dawkę całkiem mrocznego death metalu w dość technicznym ujęciu. Kawałki są przytłaczające i poprzez różnorodność nakładających się na siebie struktur, gęste jak lawa. Ilość użytych sposobów na szarpanie strun budzi podziw. Mamy tu wszystko czego dusza zapragnie. Łamane riffy, chorobliwie powykręcane akordy, psychodeliczne ścinki gitarowe, nienachalnie melodyjne solówki, a także dysonansowe zagrywki. Wszystko to bulgocze w jednym kotle. Co róż na jego powierzchnię wypływa, w danym momencie dominujący element. Pani odpowiedzialna za gitarę dba o słuchacza niczym strażniczka domowego ogniska i non stop raczy go nieustannie zmieniającymi się tempami i patentami na kostkowanie. Nudy tu nie uświadczycie. Harmonia miesza się z dysharmonią, chwytliwość z miażdżącymi dźwiękami, a całość doprawiona niezłymi growlami, które wydobywa z siebie gitarzystka. Mąż pomaga partnerce w utrzymaniu odpowiedniej rytmiki, punktując wiosła na elektrycznej perkusji. Jest duszno i ciężko, ale energicznie, trochę jak u Gorguts bądź Ulcerate. Umiejętności jak i chęci obydwojga twórców są niezaprzeczalne. Wydźwięk materiału zacny, jednak mam jeden problem. Otóż „Elemental Binding”, podobnie zresztą jak „The Void”, zalatuje trochę laboratorium. Ździebko to zbyt syntetyczne i to nie tylko z powodu sztucznych bębnów. Każda część składowa spasowana jest tutaj z zegarmistrzowską precyzją, jawiąc się jako idealny produkt, który jest pozbawiony duszy. Jak dla mnie mało w tym metalu entuzjazmu, a za dużo zwyczajnej manufaktury. Dla tych, co taki typ defa lubią, jak znalazł.

shub niggurath


Crown of Madness

„Elemental Binding”

Self-Release 2023

Idąc osiedlowym chodnikiem trzeba bardzo uważać, by nie trafić podeszwą w niespodziankę. Zwłaszcza teraz, kiedy wiosna odkryła głęboko chowane przez zimową koleżankę skarby. Podobnie należy mieć się na uwadze wrzucając do odtwarzacza mające ukazać się lada dzień nowości z poczekalni. Oto bowiem wdepłem w małą, ale jednak, srajde. Co prawda taką z zachodu, nie produkcji rodzimego Fafika, ale kupa jest kupa. A było tak… Patrzę, Crown of Madness, spoko nazwa. Dissonant death metal. No kurwa, teoretycznie coś dla mnie. To odpalam. I teraz wierzcie mi, materiał ten trwa zaledwie czternaście minut, bo to cztery kawałki o standardowym czasie, ale ledwo dotarłem do końca. Na drugim okrążeniu czułem z kolei prawdziwie fizyczny ból. Why? Bo choćby dlatego, że otwierający tę EP-kę „”Immortal Eyes” to żaden tam dysonansowy, ale melodyjny metal spad znaku późnego In Flames, z tak okręgowymi akordami, że można doznać mdłości. Z niepotrzebnie pojawiającymi się łamańcami udającymi techniczne umiejętności, oraz, o zgrozo, tragicznymi wokalami. Od razu mi tu czymś zaśmierdziało, więc jeszcze zerknąłem dla pewności… No tak, baba! Sorry, ale poza nielicznymi wyjątkami panie w growla nie umiom. Ta pani też nie. Jest posiadaczką bardzo przeciętnego żeńskiego gardła. Gdyby jeszcze grzeszyła jakąś specjalną urodą, to można by ten organ w jakiś inny sposób wykorzystać, ale w tym przypadku marne szanse. Może dlatego owa pani, wraz ze swoim chłoptasiem pomalowali się w smoliste łzy. Wracając jednak do muzyki… Kilka dysonansów faktycznie się tu pojawia, ale tak wtórnych i miałkich, że nie wiem czy śmiać się dalej, czy zapłakać. Oczywiście smolistymi łzami. Kanadole próbują troszku podglądać Ulcerate, jednak moja trzyletnia córka lepiej odwzorowuje Panoramę Racławicką niż Crown of Madness twórczość Nowozelandczyków. Słychać, że zwyczajnie momentami brakuje w tych utworach pomysłu, bo pojawiają się kwadratowe, szarpane akordy przeplatane pseudoszwedzkimi zagrywkami na poziomie elementarnym, wywołujące u mnie… Nie, zbyt delikatnie to ujmuję. Rzygać się od tego chce! Nudne to jest, bez wyrazu, nawet nie przeciętne, bo aby taki poziom osiągnąć, to jednak trzeba się nieco postarać, albo mieć kapkę talentu. Nie można się dojebać do brzmienia, bo jak na ligę okręgową jest OK. Nowocześnie, bez odrobiny gnoju (Ach, te striggerowane stopy!). Ujdzie i okładka, choć chuj wie co to ma być. Ale przynajmniej nie jest kolorowa. A może właśnie powinna być w kolorach tęczy, bardziej by pasowała. Kurwa, po co ja się rozpisuję i co ja tu jeszcze robię? Wypierdalać mnie z tym!

- jesusatan

Recenzja SORTILÈGE „Larmes de Héros”

 

SORTILÈGE

„Larmes de Héros” (Re-Issue)

Relics from the Crypt 2022

Wielu fachowców uważa, że Sortilège, był w swoim czasie (czyli w latach 80-tych) zdecydowanie najlepszym zespołem Heavy Metalowym z Francji. Nie umiem ocenić, czy faktycznie tak było, gdyż ówczesna scena francuska jest mi w zasadzie całkowicie obca, ale po przesłuchaniu wydanego w grudniu zeszłego roku wznowienia drugiej płyty żabojadów z pełną odpowiedzialnością mogę napisać, że płytkę tę wypełnia naprawdę bardzo dobre, klasyczne, Heavy Metalowe granie. „Larmes…”, to trwająca prawie 46 minut kolekcja 9 wałków, w których splatają się ze sobą mocne, soczyste, napędzające ten album beczki, wyraziście rzeźbiący bas o stosunkowo chropowatym wydźwięku, zadziorne, tradycyjne, stosunkowo proste, ale nadzwyczaj skuteczne riffy, przemyślane i oczywiście dopracowane odpowiednio partie solowe i doskonałe, pełne pasji wokale o zmiennej tonacji, jak i sporej gwałtowności. Wszyscy, którzy ponad wszystko ukochali sobie tradycyjny metal, przy tym wznowieniu nie raz popuszczą ze szczęścia z każdej dziurki po trochu, a i łezka im się w oku zapewne także nie raz zakręci. I nie ma się co dziwić, bowiem muzyka, która wypełnia ten krążek, to rasowy, szczery Heavy Metal o niemałej sile rażenia. Niewątpliwie dobrą robotę robią tu narowiste, zawadiackie, zapadające w pamięć struktury melodyczne, jak i charakterystyczny, surowy majestat, jakim przesiąknięta jest ta produkcja. Mocną stroną tej płytki, jest także wg mnie to, że wszystkie teksty śpiewane są w języku francuskim, co nadaje jej własnego charakteru i pewnej szorstkiej oryginalności. Skojarzenia z największymi w gatunku oczywiście podczas odsłuchu tego materiału się pojawiają, nie będę tu jednak przytaczał konkretnych nazw, gdyż nie to stanowi tu sedno sprawy. Tak więc powoli kończąc te wywody, perełką może bym tej płyty nie nazwał, ale to z pewnością album bardzo dobry, który zasługiwał na o wiele więcej, niż dane mu było osiągnąć. Zabrakło chyba wsparcia konkretnej, prężnej wytwórni, bo język raczej nie był tu barierą (zresztą ukazała się także wersja anglojęzyczna tego krążka zatytułowana „Hero’s Tears”). Podobno dużą atencją darzył muzykę Sortilège sam Chuck Schuldiner. Jest to całkiem możliwe, gdyż wielokrotnie zrobiono mu zdjęcie w koszulce francuskiej grupy, a poza tym warstwa gitarowa w kompozycjach paryskich muzyków jest zaiste wyborna. Bardzo dobrze się zatem stało, że dzięki powiązanej z Dying Victims Productions, Relics from the Crypt płytka ta po raz kolejny otrzymała nowe życie. Może po latach zyska choć część należnego jej splendoru.

 

Hatzamoth

wtorek, 21 lutego 2023

Recenzja Necrovation “Storm the Void / Starving Grave”

 

Necrovation

“Storm the Void / Starving Grave”

Blood Harvest 2023

Myślałem, że szwedzki Necrovation poszedł do piachu, gdyż od ponad dziesięciu lat nie dawał oznak życia. Ale widać panowie nie wyzionęli jeszcze ducha, mimo iż oddech złapali płytki. Stan pacjenta się najwyraźniej polepszył i już za chwileczkę będziemy mogli cieszyć się, małym co prawda, ale wiadomo że lepszy ryc nisz nic, poczęstunkiem z (tfu!) Kristianstad. Ja bym się kurwa przeprowadził… Ale na poważnie, jesusatan, na poważnie… Kto zna wcześniejsze wydawnictwa tego trio, ten wie, że w chuja tu nikt nie tnie. Muzyka Necrovation to metal śmierci. Czerpiący zarówno ze starej szkoły jak i wspierający się rozwiązaniami bardziej nowoczesnymi. Można powiedzieć, że zespół ten jest swojego rodzaju pomostem między czasami przeszłymi a teraźniejszością. Amalgamat ten wytopiony został jednak z należytą rozwagą i logiką. Jeśli bowiem chodzi o brzmienie, to panowie zdecydowanie unikają komputeryzacji czy nadmiernej obróbki. Materiał w ich odczuciu ma brzmieć surowo, jednocześnie czytelnie, a na pewno posiadać odpowiedni ciężar. I tak też jest. Realizator dźwięku lekko jedynie przejechał po całości zmiotką, celowo zapominając dokładnie poodkurzać w rogach i przy listwach. Natomiast same kompozycje Necrovation to, mówiąc banalnie, miód na uszy każdego maniaka death metalu. Mimo, iż to tylko niespełna dwanaście minut, zmian i przejść wszelkiego rodzaju znajdziemy tutaj pod dostatkiem. Panowie tasują ostro riffami, co rusz przechodząc z tempa średniego w szybsze, tudzież dość mocno wyhamowując, częstują jednocześnie czymś na kształt kawowej Soplicy z nutą chilli. Czyli jest melodyjnie, szybko do ucha ale jednocześnie z zębem i odpowiednią ostrością. Bogactwo środków zastosowanych przez Szwedów na „Storm the Void / Starving Grave” przy odrobinie szczęścia starczyłaby na skonstruowanie średniej długości „pełniaka”. Nacrovation po raz kolejny zaserwowali nam jednak death metal instant, samą esencję gatunku z chamskimi wzmacniaczami smaku dla lepszego efektu. Zajebiście cieszy mnie powrót w takim stylu, lepszego bym sobie nie wyobraził. Teraz poproszę duży album. I mam nadzieję, że Szwedzi już go mają przyszykowanego, a niniejsza EP-ka jest jedynie jego przystawką.

- jesusatan

Recenzja Mammoth Caravan „Ice Cold Oblivion”

 

Mammoth Caravan

„Ice Cold Oblivion” E.P.

Self-Release 2023

Jeśli lubicie Crowbar czy też Weedeater, to z pewnością polubicie Mammoth Caravan. Powstali niedawno, bo ich pierwsze demo oraz trzy single, ukazały się w ubiegłym 2022. W tym roku wydają już debiutancką epkę, na której znajduje się sześć kawałków przygnębiającego sludge metalu. Ci panowie z Arkansas w swym muzykowaniu nie spieszą się zbytnio. Jak na ten typ grania przystało dźwięki z głośników wylewają się w żółwim tempie. Chłopcy wygrywają miażdżące akordy, używając do tego gruzowatej gitary, dudniącego w uszach basu i perkusji o lekko kartonowych werblach. Ich sludge co prawda buja od czasu do czasu w stonerowym stylu, ale tych ozdobników nie jest tu za wiele. Dominuje gęsty jak ropa trędowatego doom doprawiony delikatnie corem. Nie jest jednak skocznie, a raczej tak po miejsku brudno. Wyobraźcie sobie te średniowieczne rynsztoki i spływający po bruku szlam. Wszechobecny smród, bezzębne kurwy, żebraków bez kończyn i pijanych, utytłanych we własnych szczynach żołnierzy. To właśnie sączy się z „Ice Cold Oblivion”, choć konceptualnie ten materiał jest o czymś zgoła innym, ale mniejsza z tym. Ciężkie riffy bez żadnych upstrzeń gniotą w miarowy sposób, struny co prawda zadrżą niekiedy, wydając z siebie chorobliwy pisk, lecz tylko po to, aby jeszcze bardzie zorać nam mózg. Dodająca wszystkiemu kilku ton sekcja rytmiczna męczy okrutnie niczym niestrawność po śledziach w śmietanie. Nie chciałbym być w skórze gardła wokalisty, gdyż wrzaski jakie z siebie on wydobywa są tak ohydne, że chwilami pojawiające się w jego wykonaniu growle są jak balsam dla uszu. Pierwsze cztery utwory mielą mózg bez pardonu. W dwóch ostatnich, jednak amerykanie spuszczają nieco z tonu, wplatając w nie trochę czystych wokaliz jak i typowych stonerowych przesterów, wprowadzając narkotyczny pierwiastek do tej produkcji. W sumie to żaden odkrywczy doom / sludge metal, ale za to kruszący w bezlitosny sposób kości kawał rzępolenia. Dla wielbicieli tego gatunku pychota, reszta się nawet nie obliże.

shub niggurath

poniedziałek, 20 lutego 2023

Recenzja Infernal Bizarre „Mroczne Dziedzictwo”

 

Infernal Bizarre

„Mroczne Dziedzictwo”

Via Nocturna 2022

Jeśli wierzyć w to, co ma do powiedzenia Metal Archives, to Infernal Bizarre datują swoje początki na rok dziewięćdziesiąty siódmy. Co prawda pierwsze nagrania rodziły się chyba w wielkich bólach i na świat przyszły dopiero osiem lat później, ale jak to się mówi, życie pisze scenariusze różne. Mniejsza z tym.  Dziś na warsztat wziąłem ostatni, drugi, album chłopaków, wydany w zeszłym roku i zatytułowany „Mroczne dziedzictwo”. Ktoś mi napomniał, że Infernal Bizarre obracają się w klimatach death/thrash. No to chyba im się coś lekko odmieniło, bo nowy materiał to stuprocentowy metal śmierci. Głównie w stylu amerykańskim, choć słychać, że łowiczanie nie ograniczają inspiracji jedynie do ślepego zapatrywania się w Wujka Sama. Wpływów w tej muzyce jest naprawdę sporo, ale jednocześnie nie jest to jedynie odwzorowywanie klasyków, mimo iż o oryginalność w death metalu i tak już dawno przestało chodzić. Tutaj słychać wyraźnie starą szkołę i trzeba przyznać, że zadanie domowe w wykonaniu Infernal Bizarre nie było spisywane na kolanie. Zespół całkiem pomysłowo łączy wspomnianą Amerykę z odłamem europejskim. Dla przykładu wystarczy posłuchać jednego tylko utworu „Apostata”, będącego dla mnie flagowym na tym krążku. Bez silenia się na Alfę i Omegę usłyszeć tu możemy głośne echa, w kolejności alfabetycznej: Incantation (charakterystyczne sprzężenia), Morbid Angel (solówka), Pestilence z okresy „Spheres” (linie gitar) oraz Vader (gary). Jeśli dodam, że w pozostałych kompozycjach jest równie kolorowo a panowie nie zapominają też o klimacie szwedzkim, to przyznacie, że jest to faktycznie urozmaicona mozaika. Infernal Bizarre mieszają w swoim blenderze składniki z odpowiednią rozwagą, nie opierając się jedynie na blastach, ale i nie przesadzając z partiami wolniejszymi. Te ostatnie dominują znacząco jedynie w ostatnim na albumie, przed „Outro”, „Ofiara”, szczerze mówiąc nie do końca mi tu pasującego. No ale tak sobie chłopcy wymyślili, to niech mają. Nie wspomnieć jednak jeszcze nie wypada o wokalach. Te ryczane są w języku polskim i stwierdzić muszę, że zachowując standardy gatunku, są naprawdę niegłupie i dalekie od grafomanii. A jest to o tyle istotne, że growl Kamila jest dość czytelny, więc śpiewanie farmazonów mogłoby mieć tu destrukcyjny wpływ na całość. Tak na szczęście nie jest. Poza tym materiał brzmi nieźle. Kilka drobiazgów można by poprawić, ale zawsze powtarzam, że jeśli coś ma być organiczne, to lepsze małe wpadki niż przeprodukowanie. Podsumowując, „Mrocznego Dziedzictwa” słucha się na pewno bez ziewania. Płyta jest równa i odpowiednio zróżnicowana, jednocześnie utrzymana w określonym nurcie. Do ekstraklasy może jeszcze trochę brakuje, ale zdecydowanie wiochy nie ma i do ludzi można z tym śmiało wychodzić. Albo inaczej – znam przynajmniej kilka nazw, które wybiły się szybciej i wyżej tylko dzięki sprawnemu wydawcy. Jeśli chcecie przekonać się, że w death metal można też po naszemu, to sprawdźcie sobie te nagrania.

- jesusatan

Recenzja LA SOMBRA DEL TEJO „Unto de Muerto”

 

LA SOMBRA DEL TEJO

„Unto de Muerto” (Demo)

Dawn of Murk 2022

Drugie demo jednoosobowego, hiszpańskiego horda La Sombra Del Tejo, to kolejny przypadek, gdzie forma bardzo mocno przerasta treść. To, jak wydane jest „Unto de Muerto”, zaprawdę robi nieliche wrażenie. Materiał ten dostępny jest bowiem w ponadwymiarowym, 4-panelowym Deluxe Digi wytłoczonym na ekskluzywnym, matowym papierze laminowanym, w którym znajduje się rodzaj koperty, chroniącej dysk cd, którą wykonano z błyszczącego, czarnego poliwęglanu. Oczywiście jest to edycja ściśle limitowana, a wykonano ją w liczbie 33 ręcznie numerowanych kopii. No i kurwa fajnie, tylko dlaczego zawarta tu muzyka nie dorównuje choćby w 50% oprawie tego wydawnictwa? Napisałem w 50%? No nie, trochę przesadziłem. Muzyka, którą tu usłyszymy, w swych najlepszych momentach dobija może do 40%, choć i ten wynik wydaje się nieco zawyżony. Zostawmy już jednak te procenty (prócz oczywiście chłodzących napojów 40%) i zmierzmy się z zawartymi tu dźwiękami (choć tak naprawdę mierzyć się nie bardzo jest z czym). Kolega z przedmieść Madrytu tworzy bowiem surowy, prosty Black Metal podlany pogańskimi mitami i folklorem półwyspu iberyjskiego. Raz nieco więcej tu jadowitych melodii, innym razem czuć mocniej  siarkę i diabelskie wyziewy. Dowiemy się przy tej okazji trochę o hiszpańskich czarownicach, czarnej magii, jak i poznamy nieco ludowych legend rodem ze śnieżnych szczytów Sierra de Guadarrama (dla niezorientowanych, to pasmo górskie we wschodniej części Gór Kastylijskich, w centrum Hiszpanii). Słychać tu pewne inspiracje wczesnym Ulver, czy Isengard, a w ostatnim wałku przebija nawet miejscami „Transylvanian Hunger”, ale powiedzmy sobie szczerze, to nie ta liga. Przynajmniej na razie. Jeżeli jednak lubicie surowy, koszerny Black Metal nawiązujący do pierwszej połowy lat 90-tych, to sprawdźcie Cień Cisu i jego „Unto de Muerto”. Nie oczekujcie jednak zbyt wiele.

 

Hatzamoth