sobota, 27 lutego 2021

Recenzja Evulse „Pustulant Spawn”

 

Evulse

„Pustulant  Spawn”

Godz Ov War 2021

 

Evulse swoim najnowszym wydawnictwem tyle samo mnie ucieszyli co z deka wkurwili. Po bardzo obiecującym demo „Call of the Void” miałem nadzieję, że kolejnym posunięciem zespołu będzie duży krążek. Zamiast tego Amerykanie częstują nas kolejną demówką, i to właśnie ten fakt spowodował moje niepocieszenie. Co prawda postęp jest, bo nowe jest odrobinę dłuższe niż stare, więc miejmy nadzieję, że w najbliższej przyszłości dane nam będzie uświadczyć przynajmniej minilonga. Co do samej muzyki, to powodów do narzekania mieć już nie można. Evulse podrasowali nieco leciutko kulejące wcześniej brzmienie, dzięki czemu ich muzyka ma jeszcze większą siłę przekazu. Kompozycje zamieszczone na „Pustulant Spawn” to zamorski metal śmierci w pełnej okazałości. W zasadzie znajdziemy tu wszystko, czego rogata dusza zapragnie. Kwintet z Oklahomy doskonale zadbał o to, by ich utwory nie były jednolite czy powtarzalne. W każdym z nich doświadczamy cielesnej chłosty i to bez różnicy, czy jest to szybki wpierdol, czy nieco wolniejsze znęcanie się nad ofiarą. Masywne akordy wbijają w ziemię a towarzyszące im, kojarzące się chwilami ze sceną fińską melodie doskonale się wzajemnie uzupełniają. Oczywiście nie są to żadne nowomodne wynalazki, bo wszystko tu śmierdzi starą szkołą i zagrane zostało tak, jak czynili to mistrzowie gatunku na początku lat dziewięćdziesiątych. W zasadzie to nie wiem, nad czym tu się rozpisywać. Każdy maniak starego death metalu, zwłaszcza tego z Florydy, łyknie ten materiał  jak pelikan kaczkę. Są cztery bardzo dobre kawałki, jest w końcu dojebane brzmienie, rasowy rzyg i wszechobecny nastrój umierania. Kurwa, takich rzeczy się nie słucha, takie rzeczy się wchłania całym sobą. Zdecydowanie dojebane demo, nic tylko kupować i napierdalać na pełną pizdę, by sąsiedzi wiedzieli, że Evulse przybył do miasta.

- jesusatan

Recenzja Necrostuprum "Infernal"

 

Necrostuprum

"Infernal"

Unpure Rec. 2019

Muzyczny minimalizm. Z czym wam się kojarzy? Wiem, że odpowiedzi padnie tu mnóstwo a każdy będzie miał swoją definicję tego terminu. Jakkolwiek byście jednak tego pojęcia nie postrzegali, każdy zapewne zgodzi się z jednym: w lo-fi trzeba umić, by nie wyjść na muzycznego impotenta, tudzież hipstera. I choćby dla przykładu, ostatnimi czasy taki Vengeance Sorcery według mnie w prostotę potrafił, ale już Dead Dogs Howl niekoniecznie. Dziś sprawdzamy, jak w podobnym klimacie odnajduje się dwuosobowy projekt o trudnej do wymówienia po pijaku nazwie Necrostuprum. Niewątpliwie ten polsko-fiński eksperyment, w którym paluchy maczał dość znany na krajowej scenie artysta-muzyk, należy do gatunku grania całkowicie podziemnego, skierowanego raczej do nielicznej garstki popaprańców. Przede wszystkim dlatego, że panowie tworzą muzykę opartą wyłącznie o sekcję rytmiczną i wokal. Żadnych gitar tu nie uświadczymy a syntezator pojawia się tylko chwilami w ilościach śladowych. Nie znajdziemy też melodyjnych czy chwytliwych patentów. Jedyne co Necrostuprum oferuje to totalny grób, gnicie i trudny do zniesienia odór cmentarnej ziemi. Powolnie i monotonnie plumkający bas, któremu towarzyszą równie mało skomplikowane perkusyjne rytmy, kolorowane prymitywnym, nieco zeschizowanym wokalem tworzą na tej kompilacji, będącej kompletną dokumentacją nagrań zespołu, klimat absolutnego rozkładu i pleśni. Necrostuprum jest niczym trupi jad, infekujący powoli i sukcesywnie każdego, kto się mu podda i poświęci chwilę na przegryzienie się przez niełatwą początkowo warstwę zewnętrzną. Bo może i faktycznie w pierwszej chwili te dziewięć utworów sprawia wrażenie wałkowania w kółko tego samego tematu, jednak ta monotonia z czasem niesamowicie głęboko wbija się w łeb i totalnie zniewala. Panowie bardzo mocno podpierają się w swojej twórczości sceną śródziemnomorską spod znaku Mortuary Drape czy Necromantia, ale też momentami kojarzą mi się z wczesnymi nagraniami Abruptum. Mów co chcesz chłopczyku czy dziewczynko, ale mnie ten niezaprzeczalnie spontaniczny, satanistyczny jamm-session przekonuje. Kocham takie wynaturzenia. Dla maniaków głębokiego podziemia pozycja obowiązkowa.

- jesusatan

piątek, 26 lutego 2021

Recenzja INFESTICIDE „Envenoming Wounds”

 

INFESTICIDE

„Envenoming Wounds”

Blood Harvest 2020

 

Ucieszyłem się, gdy w swej skrzynce zobaczyłem do zrecenzowania drugi album meksykańskiego Infesticide. Pierwotnie dziki, surowy Death Metal wykonywany przez zespoły z tego kraju zawsze bowiem robił mi dobrze i „Envenoming Wounds” nie jest tu wyjątkiem. Gdy odpaliłem tę płytkę, z głośników zaatakował mnie prawdziwy huragan brutalnych dźwięków. Old School Death Metal, jaki wykonuje ten zespół, to ja zawsze i wszędzie. Siarczyste beczki do spółki z rozrywającym basem napierdalają okrutnie, jadowite, korzenne, nieustępliwe riffy brutalnie wywracają wnętrzności, a demoniczne, bluźniercze growle przypominające barwą i sposobem artykulacji wczesnego Davida Vincenta roznoszą w pizdu, dopełniając dzieła zniszczenia. Morbid Angel z czasów „Abominations od Desolation”, czy „Altars of Madness” to zresztą na tym albumie wyraźnie słyszalna inspiracja, a powiedziałbym nawet, że to poddańcza miłość, gdyż wpływów bogów z Florydy znajdziemy tu od chuja i jeszcze trochę. W pewnej chwili sprawdziłem nawet, czy aby nic mi się nie pojebało i czy zamiast płytki Infesticide nie wrzuciłem do odtwarzacza jakiegoś wydawnictwa morbidów z początkowych lat ich kariery. Żeby było śmieszniej nic, a nic mi to nie przeszkadza, a wręcz przeciwnie, jestem urzeczony dźwiękami, jakie znalazły się na „Żrących Ranach” i podpisuję się pod nimi wszystkimi czterema kopytami, bowiem to trio z Meksyku mimo czerpania pełnymi garściami ze spuścizny Treya Azagthotha i spółki zachowało przy tym własną tożsamość ipazur charakterystyczny dla twórczości większości meksykańskich zespołów Śmierć Metalowych. Słychać na tej płytce także wyraźne wpływy grup południowoamerykańskich, więc panuje tu iście bluźnierczy, diabelski feeling. Wpierdol spuścił mi ten materiał okrutny, długo nie mogłem dojść do siebie po tych intensywnych 29 minutach, ale gdy już się pozbierałem…ponownie zaaplikowałem sobie ten cud miód, dziki, bestialski napierdol. Brzmienie tego materiału o analogowym posmaku jawi mi się jako połączenie Thrash Metalowych produkcji z późnych lat 80-tych z pierwotną siłą i brutalnością szorstkiego, nieco chaotycznego, mrocznego Death Metalu starej szkoły. Podkreśla to moc i okrucieństwo tych kompozycji, a zarazem sprawia, że słucha się tej płytki wręcz wybornie. Nikt tu oczywiście na nowo nie wymyśla prochu. „Envenoming…” to po prostu bardzo dobra płytka utrzymana w granicach Old School Death Metalu, która pokazuje kreatywność i zarazem spory potencjał meksykańskiej grupy. Dla fanów Morbid Angel, Sadistic Intent, czy Sarcofago pozycja obowiązkowa. W chuj dobra rzecz. Ja to kupuję.

 

Hatzamoth

Recenzje KRATORNAS „Pestilence”

 

KRATORNAS

„Pestilence” (Demo)

Independent 2020

 

Niebawem miną trzy dekady, odkąd Kratornas zaczął napierdalać ku chwale Rogatego. Bez kompromisów, bez litości, bez skrupułów. Tylko czysty, niszczący, Szatański wykurw. „Pestilence”, czyli ostatnie wydawnictwo tych dwóch szaleńców, wydane w lipcu zeszłego roku, to materiał, który tradycyjnie rozpierdala i nie bierze jeńców. Tylko trzy wałki i trochę powyżej 18 minut muzy, gdyż to demo, ale rozpierducha taka, że klękajcie narody. „Zaraza” to pokaz potęgi i bestialstwa. War/Black/Death Metal/Grindcore wykonywany przez zespół to prawdziwy huragan piekielnych dźwięków, po którego przejściu pozostają tylko zgliszcza i spalona ziemia. Nawiązania do mistrzów gatunku z Kanady oczywiście tu występują, i to jak dla mnie całkowicie zrozumiałe. Można także ten materiał luźno albo i trochę mocniej  powiązać z twórczością Black Witchery, Necroholocaust, Goat Semen, Bestial Warlust, Conqueror, czy Morbosidad, bowiem to te same dzikie, barbarzyńskie wibracje i ten sam bluźnierczy feeling. Kratornas spuszcza na nas wszystkie plagi egipskie uwolnione z zatęchłej, walącej rozkładem, zapleśniałej krypty, a te sieją śmierć i zniszczenie, raz za razem zadając miażdżący cios przy pomocy okrutnych, szalonych, napierdalających z niepohamowaną wściekłością bębnów, surowych, siarczystych, bezkompromisowo rozpruwających riffów i demonicznych, szyderczych, gwałtownych, przepełnionych jadem wokaliz. Chropowate, ziarniste, surowe brzmienie podsyca piekielny ogień czający się w tych kompozycjach i sprawia, że ten krótki materiał poniewiera niczym fala uderzeniowa po wybuchu nuklearnym. Bardzo konkretnie i bez pierdolenia Kratornas przypomniał o swoim istnieniu. Mam nadzieję, że niebawem duet ten dojebie kolejnym, pełnym albumem, który zrobi nam z dupy jesień średniowiecza. Czekam z utęsknieniem.

 

Hatzamoth

czwartek, 25 lutego 2021

Recenzja Nekkrofukk "Mysterious Rituals in the Abyss of Sabbath & Eternal Celebration of the Blakk Goat"

 

Nekkrofukk

"Mysterious Rituals in the Abyss of Sabbath & Eternal Celebration of the Blakk Goat"

Putrid Cult 2021

Nie ma chyba w tej chwili na kuli ziemskiej drugiego zespołu, na którego każde kolejne wydawnictwo czekam z tak obesranymi majtami. I za każdym razem gdy takowe się już pojawi zastanawiam się, czy jest w ogóle sens pisania peanów ku czci Nekrozjeba. Wiadomo przecież, że jest to projekt, który albo się kocha albo nienawidzi i najnowsza płyta takiego stanu rzeczy bynajmniej nie zmieni. Bo co, bo Lord Kaos znów nagrał to samo? No właśnie i tak, i nie. Bezdyskusyjnie po raz kolejny obrzygał wszystkich oddających cześć panu jedynemu w niebiosach i wysrał się na tych, którzy twierdzą, że muzyka Nekkrofukk to nudne gówno. Natomiast w swojej niszy stworzył mimo wszystko coś innego, nie odchodząc jednocześnie ani o krok od obrzydliwego stylu towarzyszącemu zespołowi od samego początku. Na "Mysterious Rituals in the Abyss of Sabbath..." technicznie nadal pozostajemy w erze kamienia łupanego. Wszystko, dosłownie wszystko, jest tu proste jak obsługa prącia. Tym razem Lord oddalił się jednak nieco od dotychczasowych, jakże oczywistych inspiracji i zaczerpnął głębiej do ciemnej jak dupa murzynki przeszłości. Zatem poza tradycyjnym Hellhammer czy Beherit znajdziemy tu przede wszystkim od chuja ciężkich, doomowych riffów black sabbathowego pochodzenia oraz patentów a'la AC/DC na mamucich sterydach. W innych partiach, choćby w polskojęzycznym "Śpiewając Psalmy Śmierci" jebie ostro bogami z Incantation, gdzie indziej z kolei wczesnym Samaelem. Oczywiście całość tradycyjnie mocno okraszona wszelkiego rodzaju dzwonami czy transylwańskimi klawiszami oraz rzygającym chyba z samej okrężnicy głosem. Tak zgrabnie ubrana w nekroszaty, że nawet cover XIII Stoleti zagrany na zakończenie brzmi jak utwór autorski. Warto jednak zaznaczyć, że nowy krążek jest jakby mniej przystępny i bezpośredni, a dotarcie do jego sedna zajmuje odrobinę więcej czasu niż choćby w przypadku poprzedniego, bardzo chwytliwego "Antikkrist Venomous Uteroplacental Injekktor of Goat Semen...". Jeśli już porównujemy "Mysterious Rituals..." do poprzedniczki, to nie sposób nie zauważyć, że nieco inne jest tutaj także brzmienie i tym razem niestety na minus. Brakuje mi nieco tego kurewskiego ciężaru, który nie tylko łamał kości, ale ścierał je na proch. Mimo to obcowanie z nowym albumem Nekkrofukk jest jak wsadzenie nosa w diabelski odbyt celem zaczerpnięcia głębokiego haustu pomiocich odchodów. Kult i chuj!

- jesusatan

Recenzja HOUKAGO GRIND TIME „Bakyunsified (Moe to the Gore)”

 

HOUKAGO GRIND TIME

„Bakyunsified (Moe to the Gore)”

Selfmadegod Records 2020

Ponownie zaglądamy do ogródka Selfmadegod Records. Ta niezmordowana wytwórnia wydała bowiem w swych barwach, pod koniec zeszłego roku cd zawierający pierwszy, pełny materiał projektu Houkago Grind Time. Dla niewtajemniczonych: za tą nazwą stoi nie kto inny, jak Andrew Lee, który odpowiada także za bardzo dobre płyty takich zespołów, jak Ripped to Shreds, Skullsmasher, czy Azath. Andrew ponownie zaprosił do współpracy kilku kolegów po fachu i przy ich wydatnej pomocy stworzył album, który jest swojego rodzaju gloryfikacją klasycznego Goregrind’a i tematyki Anime. Na kulturze Anime nie znam się ni w ząb, wiem jeno bardzo ogólnie, z czym to się je, zatem skupię się tylko i wyłącznie na warstwie muzycznej tego krążka. „Bakyunsified…” to 16 wałków tłustego, krwistego Goregrind’a opartego na klasyce gatunku. Króluje tu zatem gęsta sekcja poparta rwącym na strzępy basem, grube, mięsiste riffy, świdrujące solówki, które mogłyby przewiercić się przez żelbetonowe fundamenty budynków i ekstremalne wokale prezentujące całą paletę barw, od niskiego, przeflegmionego bulgotu, po wysokie wrzaski. Mielenie to na naprawdę wysokim poziomie, łączące w sobie zwięzłość wiosła z rytmicznymi wariacjami i rezonującymi pod czaszką, cudnie brutalnymi, wokalnymi rzygowinami. Każdy, kto uwielbia być okrutnie sponiewieranym, następnie ocuconym i ponownie, bezlitośnie zajebanym doceni dzikość i zarazem koncepcyjną czystość tej morderczej, zagęszczonej, zawiesistej Goregrind’owej zupy. Jak już na wstępie wspominałem dźwięki, jakie tu znajdziemy, oparte są na kanonach gatunku, więc nie jest to sprośna, anatomiczna, waląca kałem i flakami bezkształtna masa. Materiał ten jest odwołującą się do tradycji, surową masakrą w krwawym duchu wczesnego Carcass, Repulsion, czy General Surgery i legionów ich oddanych wyznawców na czele z Impaled, Exhumed, Septage, Regurgitate, czy PLF. Prócz srogiego jebnięcia jest tu zatem także miejsce na szybkie, chwytliwe, tarmoszące bezlitośnie wnętrznościami melodyjne akcenty i nieco bardziej techniczne harmonie riffów, które bliższe są brutalnemu Metalowi Śmierci. Można tu także wyczuć wibracje znane z płyt wczesnego Napalm Death, Agathocles, Mortician, Pig Destroyer, czy naszego DeadInfection, tyle że z mniej wyrazistą ścianą ziarnistego, chropowatego, mulistego basu, a ze zdecydowanie większym naciskiem na wiosła. Brzmi to zaskakująco dobrze, biorąc pod uwagę, z jakim gatunkiem mamy tu do czynienia. Jest oczywiście miażdżąco i okrutnie, ale z odpowiednią dozą śmierdzącego powietrza oraz wyśmienitym, chorobliwym klimatem. Fani wszelakiej ekstremy z pewnością docenią tę konkretną, 20-minutową porcję słodkawej, zmielonej dobroci, a pozostali mogą sobie w zasadzie odpuścić, gdyż to twórczość kierowana do bardzo konkretnego grona odbiorców. Mnie ten klasyczny, Goregrind’owy napierdol zrobił nadzwyczaj dobrze, zatem zrozumiałe jest, iż oczekuję na ciąg dalszy tej opowieści.

 

Hatzamoth

Recenzja TERRORDOME „Straight Outta Smogtown”

 

TERRORDOME

„Straight Outta Smogtown”

Selfmadegod Records 2021

Zacząłem się już mocno niepokoić ciszą z obozu Terrordome, gdyż jakby nie spojrzeć od wydania ostatniego, pełnego albumu tych szalonych maniaków minęło już 6 długich lat. Radość ma była zatem ogromna, gdy ujrzałem zapowiedź ich nowej płyty w barwach Selfmadegod Records. Nadszedł zatem ten dzień, gdy wreszcie mogłem odpalić tę długo wyczekiwaną przez mnie płytkę. Wciskam zatem play i praktycznie od samego początku dostaję łomot tak okrutny, że trudno mi pozbierać moje rozjebane w chuj szczątki z gleby. Będąc zdrowym na umyśle i wątrobie, stwierdzam, iż dawno nie słyszałem tak doskonałego, agresywnego, naładowanego złością, zadziornego, jadowitego, wyrywającego z buciorów, siarczystego Thrash Metalu. Ta płyta to pierdolone thrash’owe tornado, po którego przejściu nie zostaje kamień na kamieniu. Tu nie ma litości, to czysty i ojczysty, rasowy nakurw w czternastu odsłonach, od którego prostuje się okrężnica i pęka szkliwo na zębach. Beczki napierdalają bezlitośnie, serwując słuchaczowi przepyszne zmiany tempa i rytmiczne zawijasy, gruby bas niszczy obiekty, miażdżące, mięsiste riffy swą siłą potrafią skruszyć granit, a w warstwie wokalnej słychać taką złość i furię, że trudno to do końca opisać. Chcecie porównań? Proszę bardzo. Razor, Nuclear Assault, Cryptic Slaughter, wczesny Slayer, DRI, S.O.D., Municipal Waste. To oczywiście zespoły, które w tej chwili przyszły mi na myśl, a zapewne każdy z Was dorzuci tu jeszcze jakieś nazwy. Słychać także wyraźnie, że chłopaki inspirują się nie tylko Thrash Metalem, tak więc dźwięki tu zwarte skręcają momentami delikutaśnie w stronę Death Metalowych rewirów, czy też bardziej zapiaszczonych, ale oczywiście podkręconych do niesamowitych prędkości elementów charakterystycznych dla stylistyki Stoner, czy Southern, co sprawia, że „Straight…” to ekscytująca, intensywna i zarazem w chuj dynamiczna płytka. Ciężkie, tłuste, pełne, przestrzenne, ale i zarazem przepełnione zaostrzonymi, kaleczącymi głęboko opiłkami metalu brzmienie uwypukla wściekłość, jad i pierwotną brutalność wylewające się z tego krążka. I co tu kurwa dłużej gadać? „Prosto ze Smogtown” to wyjebany w kosmos Crossover/Thrash na pełnej kurwie, który przy każdym odsłuchu spuści Wam straszliwy wpierdol, bez pytania o zgodę. Jak dla mnie pozycja do obowiązkowego zakupu. Zróbcie sobie zatem zimowy prezent i zamówcie ten album w sklepie Selfmadegod. Weźcie przy tej okazji od razu koszulkę, po chuj macie dwa razy bulić za przesyłkę.

 

Hatzamoth

Recenzja Chainsword "Blightmarch"

Chainsword

"Blightmarch"

Godz Ov War 2021


Kurcze, gdybym pracował w Lidlu, to ostatni tydzień nazwałbym tygodniem brytyjskim. Najpierw Celestial Sanctuary, zaraz potem Death Kommander a teraz to. Chainsword to debiutant z Warszawy. Przynajmniej pod tą nazwą, gdyż panowie mają już za sobą pierwsze szlify w innych wcieleniach. Tym razem jednak zwarli poślady w pięcioosobowym zestawieniu pod nową nazwą. No i ruszyli ruszyli, jak to zwykł swego czasu mawiać Ryłkołak. Ruszyli tak, że przy otwierającym płytę "Ost Front 1943: Stalingrad" i następnym "Spinehammer" letko mi do kolan spadły galoty. Otrzymujemy tu bowiem prosto na twarz konkretnego bolt throwerowego i benedictionowego kopa z masywnymi riffami i mocno bujającą melodią. Początek krążka można bez przesady porównać do wyjścia spod taśmy w wykonaniu Golloba za najlepszych lat. Zresztą po pierwszym łuku wcale nie jest dużo gorzej, bo chłopaki bardzo zgrabnie mielą swoje. Przy takim "Exterminatus" można sobie z radości łeb ukręcić w niepohamowanym moshu. Dziesięć numerów na "Blightmarch" to, mówiąc z grubsza, wyspiarski death metal. I tylko... No właśnie, są tu masywne, miażdżące riffy, niezłe melodie i przede wszystkim motoryka, która nie pozostawia żadnych złudzeń co do podstawowych inspiracji zespołu. Jest solidny wokal, niezły groove, bardzo dobre partie solowe i wszystko w zasadzie jedzie po dobrych torach. Brakuje mi tylko kropki nad "i" w postaci brzmienia, które niestety nie jest takie, jak by sobie można wymarzyć. No bo jest różnica między nadepnięciem na stopę przez powiedzmy barana (już nawet wiem, kto w tej chwili doda "takiego jak ty!" haha!) a słonia, wiecie co mam na myśli. Nie ma tu tego dociążenia dzięki któremu w głowie  zostają nie tylko same akordy ale głęboki ślad po rozgnieceniu na miazgę istoty szarej. Pomijając jednak ten szczegół, do którego dopierdolić się musiałem, trzeba obiektywnie przyznać ze debiut kwintetu zyskał u mnie dodatkowe plusy za co innego. Mianowicie za to, że nie trzymają się stylu brytyjskiego jak małpa palmy i raz na jakiś czas przypominają sobie o innych odłamach deathmetalowego grania. Są tu przy tym wzloty i lekkie potknięcia, jednak całość bardzo zgrabnie się ze sobą łączy w masywny monolit. Słychać, że w chłopakach drzemie spory potencjał, co bardzo dobrze wróży na przyszłość, bo na następnym albumie może być jeszcze lepiej. A wtedy gacie mogą spaść do samych kostek. Dla kolekcjonerów krajowego (i nie tylko) śmierć metalu ten krążek to pozycja nieodzowna na półce. Liczę, iż po wyraźnie powiedzianym "A" zespołowi się następnym razem zdrowo, jeszcze głośniej odBeknie.

- jesusatan

 

środa, 24 lutego 2021

Recenzja Corpsehammer "Sign of the Corpsehammer"

 

Corpsehammer

"Sign of the Corpsehammer"

Unpure Rec. 2019

Świętokradztwo – Opętanie – Perwersja. Te trzy słowa wypowiedziane jednym tchem brzmią jak zaklęcie do portalu przenoszącego w inny wymiar. I faktycznie, tytuły trzech demówek szwedzko – chilijskiego projektu zamieszczonych na tej kompilacji są swoistą inkantacją, która natychmiast wysyła słuchacza w czasy, gdy metal to nie były rurki z kremem, gdy na scenie zamiast tysiąca rekwizytów muzykom wystarczyły skórzane kurtki i ćwieki, a dźwięki przez nich tworzone dalekie były przyjemnym dla uchom melodyjkom. Międzynarodowe komando spod znaku Corpsehammer serwuje nam trzydzieści siedem minut thrash / black / death metalowego szaleństwa w najprostszej i najbardziej wulgarnej postaci. Może i po spojrzeniu w metryczkę zespół wydaje się młody, ale duchem zakorzeniony jest głęboko w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia. Słychać tu wyraźne wpływy Bathory czy Hellhammer (ot, choćby w pierwszym pod ręką "Reino / Sangre del Diablo") czy nieco późniejsze, nawiązujące do skandynawskiej drugiej fali black metalu (żeby na przykład z lekka darkthronowy "Posesion"), przekute w własną interpretację, często w mocno podkręconym tempie. Mimo iż innowacji tu tyle, co prawdy w przemówieniach premiera, to ten materiał jest wyjątkowym przysmakiem dla każdego maniaka lat minionych. Minionych, lecz tętniących pozagrobowym życiem dzięki właśnie takim hordom jak Corpsehammer. Tu nie ma zabawy w półśrodki, tu się, panie, napierdala ze wszystkich sił a każda z następujących po sobie kompozycji wypływa szczerze z pompujących ciekłą stal serc tych kochających oldschool gentlemanów. Dodatkowej mocy nadaje tym nagraniom dość nietypowy wokal, balansujący gdzieś między bojowymi zawołaniami Bolzer a śpiewami Malokarpatan, wyrzygujący diabelskie liryki w języku hiszpańskim, brzmiący jak głos generała kierującego z wysokości wzgórza ruchami swoich wojsk. Oczywiście całość, jak na demówki przystało, pod względem brzmienia jebie garażem i surowizną a jednocześnie jest selektywna po staremu. "Sign of the Corpsehammer" kopie dupę aż miło. To prawdziwa uczta, którą chce się powtórzyć jak tylko się kończy. I jeszcze, i jeszcze, i jeszcze...

- jesusatan

Recenzja Goatscrote "We Shall Orgy Upon the Blood of Angels"

 

Goatscrote

"We Shall Orgy Upon the Blood of Angels"

Unpure Rec. 2020

Jestem przekonany, iż każdy kto spojrzy na widocznego powyżej żołnierza powie od razu, że zawartość tego krążka jest bardziej niż oczywista. Ot, kolejny klon Blasphemy, ewentualnie Revenge bla, bla, bla... Tym bardziej, jeśli będzie mu się chciało i sobie dodatkowo wygoogla, że Goatscrote pochodzą z Kanady, to już w ogóle wszystko staje się na tyle jasne, że nawet słuchać nie trzeba. No i kurwa bardzo dobrze, z tym, że nie do końca. Owszem, "We Shall Orgy Upon the Blood of Angels" osadzony jest bardzo mocno na wojennym gruncie i znajdziemy w nim wiele charakterystycznych dla gatunku elementów, choćby chaotycznych gitar, oklepanych sprzężeń i rzygających napalmem wynaturzeń werbalnych. Struktury większości utworów są banalnie proste. Nie jest to muzyka dla melomanów delektujących się głębią dźwięku przy kieliszeczku czerwonego wina, nie wymaga wysokiego IQ by zrozumieć, co autor miał na myśli. Rzecz w tym, że autor, poza rzeźbieniem w wojnie chwilami niepotrzebnie zaczyna kombinować. A to wrzuci numer brzmiący jak stonerowy cover Beherit, gdzie indziej ni z gruchy, ni z pietruchy pociśnie klawiszami albo dowali trzydzieści kilo przesteru na wokale. Zapewne duet stara się swoje dźwięki w ten sposób urozmaicić, lecz w tym niszowym gatunku przekombinować dość łatwo, zwłaszcza jeśli pomysły z kapci nie wyrywają. Słucham tych ośmiu kompozycji już któryś raz i jakoś nie do końca mi się to klei. Brakuje mi tu trochę pierdolnięcia z prawdziwego zdarzenia, zwłaszcza że megagarażowe brzmienie aż się o to prosi. Chętnie bym usłyszał więcej zrywów w stylu "Triumph of the Heretics", choćby zamiast przydługiej i nudnawej outrodukcji, niezbyt udanie wzorowanej chyba na twórczości G.G.F.H. Debiut Kanadoli trwa dwadzieścia pięć minut, i tak sobie myślę... Gdyby panowie mieli tu dorzucić z dziesięć minut ognia, to "szkoda", lecz jeśli miałoby tu być dziesięć minut niepotrzebnego poszukiwania, to "na szczęście", że właśnie tyle. Generalnie nie jest to krążek zły, jest natomiast niezbyt spójny, jakby Goatscrote do jednego wora wrzucili wszystkie pomysły, które im przyszły do głowy zamiast oddzielić ziarna od plew. No cóż, po takiej chujowej okładce i tytułach utworów liczyłem jednak na nieco więcej.

- jesusatan

wtorek, 23 lutego 2021

Recenzja ENTERRADOR „Visceral”

 

ENTERRADOR

„Visceral”

Independent 2021

 

Zawsze lubiłem penetrować meksykańskie podziemie, gdyż znajduje się tam sporo zespołów, które szczerze, z oddaniem i uporem maniaka napierdalają dziki, barbarzyński Black, czy Death Metal, choć wypłynąć na szersze wody bardzo często nie mają szans. Doskonałym przykładem na potwierdzenie postawionej na wstępie tej recki tezy jest Enterrador pochodzący, jak łatwo się domyślić, właśnie z Meksyku. Kwintet ten napierdala rzetelny Death Metal, na początku tego roku, własnymi siłami, jak na razie tylko w formie digital, wydali swój pierwszy, pełny album zatytułowany „Visceral”, ale choć życzę im wszystkiego najlepszego, ten materiał nie pozwoli im, póki co, wyjść poza przepastne granice undergroundu. Całkiem nieźle co prawda ten zespół, w skład którego wchodzi czterech panów i jedna pani wykonuje swoją pracę, szyjąc rzetelny, osadzony w starej szkole gatunku, solidnie kopiący po żebrach Metal Śmierci, jednak brakuje w tym materiale nieco spójności i konsekwencji. Solidnie gniotące elementy i brutalny wykurw mieszają się tu bowiem z bardziej melodyjnym graniem, które zdecydowanie tępi ostrze tego krążka, mocno obniża jego siłę uderzeniową i sprawia, że brak mu jednolitej wizji i pewnej koncepcyjnej czystości. Zawsze uważałem, że nie da się bez pewnych konsekwencji ssać kilku cyców, choć podobno pokorne cielęta tak potrafią. W Death Metalu jednak to się nie sprawdza i musisz się jasno określić, po której stronie barykady stoisz. Tego właśnie brakuje mi na tej płycie, czyli jasnej deklaracji, czy gramy mocno, ale melodyjnie, czy nakurwiamy brutalny Śmierć Metal czerpiący pełnymi garściami z chwalebnej przeszłości gatunku. Ja osobiście opowiadałbym się za opcją brutalnej śmierci, tym bardziej że gdy Enterrador uderza w te tony, to szyby w oknach drżą i tynk obsypuje się ze ścian. Mam zatem nadzieję, że na drugiej płycie meksykanie określą się konkretnie, co chcą grać i albo zakolegujemy się na dłużej, albo pożegnamy bez żalu i niedomówień.

 

Hatzamoth

Recenzja DARK ZODIAK „Ophiuchus”

 

DARK ZODIAK

„Ophiuchus”

Independent 2021

 

Niemiecki kwintet Dark Zodiak od dziesięciu lat błąka się po meandrach undergroundu, z pasją i oddaniem tworząc ukochane przez siebie dźwięki. Przez ten czas zespół prócz materiału demo nagrał trzy duże albumy, i to właśnie najnowsze, trzecie dziecko Dark Zodiak, które ukazało się pod koniec stycznia tego roku, postaram się Wam przybliżyć w tej recenzji. „Ophiuchus” to kapinkę ponad 48 minut solidnego, dynamicznego, zaprawionego okrucieństwem Thrash/Death Metalowego rzemiosła opartego na gatunkowych kanonach. Moc w zawartych tu wałkach drzemie spora, pierdnięcie także jest bardzo konkretne, a do umiejętności muzyków także nie można się przyczepić. Wszyscy mają swe instrumenty opanowane w stopniu przynajmniej dobrym, więc usłyszymy tu mocno bijącą, intensywną, dosyć zróżnicowaną sekcję popartą grubym, tłuściutkim basem, soczyste, zadziorne, momentami brutalnie patroszące riffy i miażdżące wokalizy Pani Schwarz. Trzeba uczciwie przyznać, że Simone ma w gardzieli niesamowitą parę, której z pewnością zazdrości jej niejeden frontman. Potrafi wydobyć z siebie agresywne, jadowite dźwięki, dowalić niskim, gardłowym growlem, czy też zajebać głęboko ryjącym w gnoju świniakiem. Srogo chłoszczą te dźwięki i potrafią konkretnie przyjebać, gdyż brzmi to wszystko mięsiście, tłusto i przestrzennie, a co najważniejsze nie uświadczysz tu sterylności i plastiku. Niestety grupa nie osiągnie zbyt wiele tą płytą, poza ugruntowaniem swej pozycji w podziemiu. W gruncie rzeczy dosyć przewidywalny to krążek i nieco męczący bułę, zwłaszcza pod koniec jego trwania. Poza tym nie wszystkie elementy płynnie się tu ze sobą wiążą i słychać momentami wyraźnie rozwarstwienia i zgrzyty w tych kompozycjach. Myślę, że Dark Zodiak musiałby się także konkretnie określić, co chce grać, gdyż praktycznie niemożliwym jest włożyć dziesięć chujów w ciasną odbytnicę. Moim skromnym zdaniem grupa powinna skupić się na klasycznym, korzennym Thrash Metalu z delikatnym tylko dotknięciem śmierci, gdyż wydaje mi się, po tym, co usłyszałem na „Ophiuchus”, że takie granie leży im najlepiej. Elementy Brutal Death Metalu, czy prosiaki charakterystyczne dla stylistyki Slamming wyrzuciłbym z ich twórczości, bo choć niewątpliwie robią wrażenie, to jednak w większości przypadków niepotrzebnie zaśmiecają tylko całkiem zgrabnie zbudowane struktury utworów. Na tę chwilę Dark Zodiak jawi mi się jako zespół, który można śmiało puścić na koncercie jako rozgrzewkę przed kimś większym, wiochy bowiem nie narobią, jednak oczekiwać, że tylko ich nazwa przyciągnie tłumy pod scenę byłoby już nadmiarem optymizmu. Życzę im jednak powodzenia, gdyż to bardzo solidne, kopiące niezgorzej, mocne granie, które po wyeliminowaniu kilku mankamentów może jeszcze w przyszłości przynieść sporo radochy słuchaczom, jak i samej grupie.

 

Hatzamoth

poniedziałek, 22 lutego 2021

Recenzja MIDNIGHT BETROTHED „Bewitched By Destiny’s Gaze”

 

MIDNIGHT BETROTHED

Bewitched By Destiny’s Gaze”

Northern Silence Productions 2021

Na początek krótkie wprowadzenie. Midnight Betrothed to one man band z Australii, a „Bewitched…” to materiał kompilacyjny zawierający dwa materiały demo tego zespołu, czyli „To Follow Your Spirit Into the Night” oraz „Indulgence In Eternity”. Oba te materiały zostały wcześniej wydane w formie Mc przez Atrocity Altar i podobno dawno już się wyprzedały. Ok, a teraz czas przedstawić muzykę tego projektu z kraju kangurów. W notkach promocyjnych z wytwórni znalazłem określenie tych dźwięków jako Sombre Romantic Black Metal i Neoclassical Necro Synth. Kurwa, powiem Wam, że czegoś takiego jeszcze nie przerabiałem, mimo że w szeroko pojętej muzyce metalowej i około metalowej siedzę już grubo ponad trzy dekady. No nic, zarzucam zatem tę płytkę i po niecałej minucie robi mi się miękko w galotach. Twórczość Midnight Betrothed opiera się bowiem na wysuniętym bardzo mocno do przodu parapecie stanowiącym kręgosłup każdej, zawartej tu kompozycji i uzupełniających go w tle, wycofanych w chuj, albo jeszcze dalej elementów Black Metalowych. Interesujące to, jak 88258 (liczba całkowicie przypadkowa, żeby nie było) odcinek telenoweli brazylijskiej. Wszechobecny klawisz ślizga się w obrębie minimalistycznych, przygnębiających, smutnych dźwięków, przeplatając ambientowe plamy z Neoklasycznymi zagrywkami i całą masą syntezatorowych, melancholijnych brzmień. Gdzieś tam z oddali dociera do nas surowe wiosło, które momentami bardziej wyczuwamy, niż słyszymy i udręczone krzyki, mogące świadczyć o głębokiej depresji autora. Brzmienie, jak i cała stylistyka garażowo/piwniczna z lekkim dotknięciem zimnej, cmentarnej krypty, więc jakaś tam atmosfera i emocje w tym są…tyle że ja tego w ogóle nie czuję. Prosty chłopak jestem, ze wsi pochodzę i nie dla mnie takie wysublimowane, romantyczne jak wiatry z tyłka klimaty. Przesłuchałem tę kompilację dwa razy, każdorazowo omal nie zasypiając pod koniec i więcej już nie chcę. Jest to ten rodzaj muzyki, którą trzeba posłuchać samemu i zdecydować, czy pasuje mi taka twórczość, czy też olewam ją ciepłym strumieniem moczu. Nie odradzam zatem kontaktu z Midnight Betrothed, ale też go nie polecam. Decyzja należy do Was. Dodam jeszcze tylko z kronikarskiego obowiązku, że pierwsze wydanie tego cd (skoro piszą o pierwszym wydaniu, to chyba planują już następne?) zostało wydane w kolekcjonerskim, 6-panelowym digipacku limitowanym do 500 szt. Premiera miała miejsce 12.02.2021 r.


Hatzamoth

Recenzja CAMERA OBSCURA TWO [CO2] „DÖD”

 

CAMERA OBSCURA TWO [CO2]

DÖD”

Selfmadegod Records 2021

Karol i jego Selfmadegod Records na początku Anno Bastardi 2021 wyłuskali dla nas kolejny, ciekawy projekt, który narodził się w czeluściach undergroundu. Mowa tu o włoskim ansamblu Camera Obscura Two [CO2], w skład którego wchodzą muzycy powiązani w różnym stopniu z Cripple Bastards, Schizo, Novembre i Hour of Penance. Gdy zobaczyłem w newsach zapowiedź ich pierwszego albumu, ciekaw byłem, co też stworzą ci doświadczeni muzycy, którzy w swych macierzystych zespołach grali jakby nie patrzeć nieco odmienną od siebie muzę. Moja ciekawość została zaspokojona, gdyż jestem już po kilku odsłuchach tego materiału, a jeżeli kogoś z Was, drodzy pożeracze ekstremalnej muzyki nadal intryguje, co też stworzyli Ci zacni panowie, to zapraszam do lektury poniższej recenzji. Bez zbędnego owijania w bawełnę śpieszę zatem donieść, iż „DÖD” to bardzo satysfakcjonujący, energetyczny i na swój sposób odświeżający kawałek ekstremalnej muzy. Mieszają się tu bowiem w jednym tyglu brutalne i gwałtowne dźwięki, które swe korzenie mają w kilku gatunkach. Spotkamy tu zatem elementy intensywnego Grindcore’a, korzennego Thrash Metalu, metalicznego, ziarnistego Hardcore/Punk’a, nieco Death Metalowych struktur, czy też patentów zaczerpniętych z soczystego Crust’a. Nie jest to jakaś totalna, nieczytelna masakra, podroby nie latają tu na wysokości lamperii, mimo to jednak moc i siła oddziaływania zawartych tu wałków jest naprawdę spora, a do tego płytka ta ma ukierunkowany bardziej na klasykę, swoisty drive i charakterystyczny surowy flow, a to sprawia, że materiał ten żre jak cholera. Wszystkie te bezkompromisowe dźwięki, choć nieraz leżące na odległych od siebie biegunach, zostały na tej płycie umiejętnie ze sobą połączone i stworzyły konglomerat, który sam w sobie jest nową, spójną i zwartą całością, choć każdy z elementów stworzonych do jego budowy zachował tu swą tożsamość. Ów gatunkowy indywidualizm udało się na tym albumie utrzymać także dzięki produkcji tego krążka. Brzmienie, mimo że mocne, przybrudzone i nasycone odrobiną rdzy jest zarazem dynamiczne, dosyć przestrzenne i organiczne, dzięki czemu każdy z instrumentów może się w tej gęstwinie bez problemu wypowiedzieć. Konkludując: pierwsza płyta miłośników pizzy i makaronów to solidnie kopiąca po dupie propozycja, a zarazem bardzo dobry crossover poprzez tradycyjne, klasyczne, pierwotnie bezkompromisowe dźwięki, który może spodobać się zarówno fanom Discharge, S.O.D., Bulldozer i Killing Joke, jak i Repulsion, czy Terrorizer. Fajna, warta choćby kilku przesłuchań płytka. Ja to kupuję z całym dobrodziejstwem inwentarza.


Hatzamoth

niedziela, 21 lutego 2021

Recenzja Cult Graves "Strange Customs"

 

Cult Graves

"Strange Customs"

Godz Ov War 2021

Alicję w Krainie Czarów buteleczka kusiła napisem "Wypij mnie!". Mnie moje zimne piwko w lodówce kusi bez specjalnych napisów. Natomiast każdego szanującego się maniaka gruzu i zgnilizny powinna skusić okładka i logo zdobiące kompilację Cult Graves. Znajdziemy na niej dwa materiały stanowiące dotychczasowy dorobek zespołu, "Demo'18" oraz EP-kę o widocznym powyżej tytule. Razem dziewięć kawałków dość popierdolonego death metalu. Takiego, który nie jednemu będzie przypominał pracującą na pełnych obrotach pralkę pełną cegieł i łożysk, albo wielki plac rozbiórki, na którym co chwilę coś się wali i zasypuje najbliższe okolice kilogramami pyłu. Faktycznie, muzyka Cult Graves jest momentami bardzo spontaniczna a nawet chaotyczna. Perka pędzi do przodu a gitary zdają się kompletnie ignorować wybijany przez nią rytm i wygrywać jakby w zupełnie innym kierunku. Mamy tu zarówno zmieniające się jak w kalejdoskopie połamane akordy jak i wielokrotne powtórzenia a techniczne popisy przeplatają się z tak prostymi patentami, że aż kutas boli. Słuchając tych dwóch krótkich sesji trzeba być czujnym jak ministrant przy wikarym, bo kompozycje Kalifornijczyków do najłatwiejszych nie należą. Teoretycznie jest to, jak wspomniałem wcześniej, gruz, ale zagrany nieco inaczej. Niby po staremu a jednocześnie pokazujący nieuczęszczana wcześniej ścieżkę. Zaskakująca ilość wrzuconych do tej betoniarki pomysłów, początkowo zdaje się niespecjalnie do siebie pasować po chwili jednak zaczyna kleić się w spójną masę, może niekoniecznie jednolitą, ale na pewno ciężką do rozbicia. Słuchając zawartości tego krążka mam nieustannie wrażenie, że został zarejestrowany podczas swoistego jammowania w sali prób, w sposób bardzo naturalny chwytając chwilę. To uczucie jeszcze bardziej potęguje głęboki growl, nieco w stylu Chrisa Barnsa, często bardziej rzężący i charczący niż wyśpiewujący coś konkretnego, pełniący raczej rolę dodatkowego instrumentu. Obie sesje nagraniowe Cult Graves dzieli okres mniej więcej dwóch lat, i słychać wyraźnie, że postęp jest a zespół się rozwija. Utwory z EP-ki są nieco bardziej okrzepnięte, co nie znaczy, że brakuje w nich dzikości i nieprzewidywalności stającej się pomału znakiem rozpoznawczym Amerykanów. Bardzo jestem ciekaw jak ten stan chorobowy się rozwinie, bo "Strange Customs" prezentuje zespół jako wielce interesujący i przede wszystkim mający własny pomysł na granie.

- jesusatan

sobota, 20 lutego 2021

Recenzja Furia "W Śnialni"

 

Furia

"W Śnialni"

Pagan Rec. 2021

Odkąd księżyc milczał luty minęło już kilka dobrych lat i zapewne na następne posunięcie Nihila czekali wszyscy, nawet ci bardziej ortodoksyjni fani black metalu. Chociaż oni to akurat może mniej, bo im Furia już od dłuższego czasu bardziej kojarzy się z głosem Krystyny Czubówny niż ostrymi, fiordowymi riffami. Tak, Furia przeszła długą drogę, zboczyła z tradycyjnej ścieżki i przyzwyczaiła do eksperymentów i odkrywania nieznanego. Dlatego w przypadku Ślązaków "Oczekuj nieoczekiwanego" jest prawdziwie hasłem przewodnim. Małą podpowiedzią do tego, czym jest najnowszy materiał zespołu mogły być gościnne występy zespołu na "Weselu" Jana Klaty. Najwyraźniej Nihil poczuł miętę do teatru, bo trwająca pół godziny EP-ka bardziej nadaje się do wizualizacji niż jedynie prezentacji dźwiękowej. Choć nie da się ukryć, że i pod tą postacią ma ogromną siłę ekspresji. "W Śnialni" to eksperyment muzyczny, nieco w stylu "Guido", tym razem zarejestrowany w Pracowni malarskiej Urszuli Broll i Andrzeja Urbanowicza w Katowicach. Przedsięwzięcie to uświetnili gościnnym występem aktorzy związani między innymi z Narodowym Starym Teatrem w Krakowie oraz orkiestra górnicza. Samej muzyki "właściwej" jest tu prawdę mówiąc tyle, co kot napłakał, za to sporo zapachu scenicznych desek i rzeczy, które trzeba sobie wyobrazić. A płyta tą wyobraźnię niezaprzeczalnie pobudza, wręcz do niej zmusza, jak niewidomego. Opisywanie po kolei tego, co następuje byłoby zatem jak polecenie komuś bardzo dobrej książki z jednoczesnym wyjawieniem zaskakującego zakończenia. Powiem jedynie, że mając oko otwarte na otwarte oko znajduję nową propozycję Furii bardzo ciekawą i intrygującą, choć zdaję sobie sprawę, iż będą też tacy, którzy kręcąc nosem nie dosłuchają nawet "W Śnialni" do końca. Z doświadczenia natomiast wiem, że ten materiał bardzo dobrze sprawdza się na żywo, tworząc taki trans, że zanika rzeczywistość. Zdecydowanie nie jest to materiał z gatunku oczywistych, a słuchając go wymagane jest całkowite skupienie i samotność. Wówczas faktycznie można poczuć, czy wręcz doświadczyć tego muzycznego dramatu w pełni. Czegoś takiego jeszcze nigdy nie słyszałem. Ode mnie oklaski na stojąco!

- jesusatan

piątek, 19 lutego 2021

Recenzja HÅN „Breathing the Void”

 

HÅN

„Breathing the Void”

Northern Silence Productions 2021

 

Kolejny, ciepły jeszcze materiał, jaki ostatnio ukazał się pod skrzydłami Northern Silence Productions, to drugi, długogrający krążek szwajcarskiego Hån. Cóż można o nim powiedzieć? Prawdę powiedziawszy, nie za wiele. „Breathing the Void” to bardzo rzetelny, ale jednak II ligowy album, który na pewno dobrze wpisuje się w politykę wydawniczą firmy, a wypełnia go, jak zapewne się już domyślacie, Black Metal, tym razem czerpiący pełnymi garściami ze skandynawskiej szkoły gatunku lat 90-tych. Sporo tu melodyjnych akcentów, surowe, zimne wiosła rzeźbią solidne, jadowite riffy, bębny poparte wyrazistym basem niezgorzej kopią po dupie, a rasowy, bluźnierczy scream unosi się nad warstwą instrumentalną. Jest w tych dźwiękach odpowiednia dawka chłodu, mroku i czarciego majestatu, a wszystko to podsyca surowe, chropowate, klasyczne dla czarciego grania brzmienie. Niestety ta płytka mnie nie przekonuje, jest bardzo przewidywalna, miałka, na dłuższą metę nudnawa, a momentami zalatuje wręcz amatorką. Niekiedy odnoszę wrażenie (może mylne, ale jednak), że muzycy nie bardzo wiedzieli co zrobić, więc klepnęli szybko na kolanie kilka nie do końca przemyślanych wypełniaczy, aby wybrnąć z sytuacji. Coś takiego jednak rzadko działa i tym razem też nie zadziałało. Zbyt duża panuje w tej chwili na scenie Black Metal konkurencja, aby to miało szansę przejść. „Oddychanie Pustką” ma także i swoje dobre, siarczyste, wściekłe fragmenty mogące kojarzyć się z Horna, Baptism, czy Sargeist, z których sączy się ciemność, jednak mankamenty tej płyty, o których wspominałem wyżej skutecznie obniżają jej wartość jako całości. Oczywiście to tylko moje zdanie i nie muszę mieć racji. Kto ma zatem ochotę i przede wszystkim czas, aby posłuchać sobie przeciętnego albumu Black Metalowego z zaplecza ekstraklasy, niech zapozna się z „Breathing the Void”, może odnajdzie ma tej płycie więcej niż ja?

 

Hatzamoth

środa, 17 lutego 2021

Recenzja Engulfed "Vengeance of the Fallen"

 

Engulfed

"Vengeance of the Fallen"

Me Saco un Ojo Rec. / Dark Descent Rec. 2020

Nie tak dawno Engulfed wypuścili w świat swój debiutancki krążek, ale jak spoglądam w kalendarz, to jakby nie liczyć wychodzi, że to już minęły trzy lata. Czyli zdecydowanie czas na kolejny ruch. Nowy materiał Turków to niestety nie kolejny duży album, lecz jedynie cztery nowe utwory. Oczywiście w samej muzyce nic się za bardzo nie zmieniło, bo przecież Engulfed to nie Furia, by zaskakiwać i odkrywać nieznane. Jeżeli komuś pasowały dotychczasowe piosenki zespołu, to nową EP-kę może łykać w ciemno, z dożywotnią gwarancją jakości. Otrzyma bowiem dwadzieścia pięć minut klasycznego death metalu na najwyższym poziomie. Można bez kozery powiedzieć, że zespół z Istambułu z każdym kolejnym wydawnictwem pomału, acz wyraźnie się rozwija, pozostając równocześnie zamkniętym w śmierć metalowych ramach. Bo niby nadal słyszymy w tej muzyce wyraźne wpływy Incantation i Immolation, tu i tam zawieruszą się fińskie melodie, ale mimo faktu, że to wszystko było już setki razy grane, to muzyka Engulfed jest niebywale świeża i po prostu zajebiście dobra. Słychać, choćby po co raz to lepszych partiach solowych, że muzycy nie spędzają prób na żłopaniu browara i pierdoleniu o dupach, tylko systematycznie szlifują warsztat. Czuć tu prawdziwą pasję i oddanie death metalowej ideologii. Kompozycje na tej EP-ce są wzorowo wyważone i urozmaicone a jej brzmienie jest niemal encyklopedycznym przykładem na to, jak dobrze powinien brzmieć ten gatunek metalu. I tylko szkoda, że ten materiał jest tak krótki, choć jak to się zwykło mówić – lepszy niedosyt niż przejedzenie. Po wysłuchaniu "Zemsty Upadłych" już niecierpliwie czekam na kolejny duży album, bo ten kawałek śmierci jest kolejnym dowodem, że na Engulfed można polegać... Jak na Zawiszy.

- jesusatan

Recenzja KHAR SULDE „The Black Banners Of Cosmic War”

 

KHAR SULDE

„The Black Banners Of Cosmic War”

Crown and Throne Ltd. 2020

 

Pierwszy album amerykańskiego Khar Sulde (zwrot zaczerpnięty z języka mongolskiego oznaczający czarny sztandar wojenny lub w innym tłumaczeniu czarny herb) to płyta, która powstała, aby przeanalizować koncepcję wojny i duchowy związek pomiędzy brutalnym konfliktem zbrojnym a ludzkimi postawami. Rozważa ten temat to trio zza wielkiej kałuży dogłębnie i z oddaniem, tworząc przy tej okazji złowieszczy, surowy, jadowity Raw Black Metal, który bez dwóch zdań sieje totalne spustoszenie. Trzeba przyznać, że bezwzględna to płyta. Nie uświadczysz tu panie żadnego parapetu, pseudo intelektualnych wynurzeń, niedopowiedzeń, czy klimatycznego srania po krzakach. „Czarne Sztandary Kosmicznej Wojny” to chropowaty, barbarzyński, przesycony kultem Wojny wykurw pełnymi garściami czerpiący z II fali czarciego grania, złożony z siarczyście napierdalającej sekcji i zimnych, mizantropijnych, pierwotnie surowych riffów. Warstwę instrumentalną uzupełnia ponury, okrutny, nawiedzony scream idealnie komponujący się z tą czarną surowizną. Większość zawartego tu materiału to siarczyste napierdalanie na pełnej piździe, ale nawet te wolniejsze, transowe z lekka partie o większym ciężarze gatunkowym nacechowane są bezlitosną agresją i szalonym, obłąkanym, nieludzkim bestialstwem. Produkcja oczywiście z gatunku lo-fi, więc o klarownych, głębokich dźwiękach można zapomnieć. Sound tej produkcji jest wulgarny, ziarnisty, duszny, klaustrofobiczny i wali na milę morską zatęchłą, zimną, piwniczną izbą. Przewijają się tu echa pierwszych produkcji Mayhem, czy Dark Throne, więc słucha się tego dobrze, lecz płytka ta nie zagości raczej w mojej kolekcji. Podoba mi się jednak koncepcyjna czystość tego krążka i szanuję szczerość i oddanie muzyków oraz bezkompromisowe podejście do tematu. Komu zatem bliskie jest nasączone śmiercią i bólem, klasyczne Black Metalowe napierdalanie, ten debiut Khar Sulde może łykać w ciemno, nie zawiedzie się.

 

Hatzamoth

wtorek, 16 lutego 2021

Recenzja EVOKE „Seeds of Death”

 

EVOKE

Seeds of Death”

Pulverised Records 2020

Norweski Evoke to zespół powiązany w pewien luźny sposób z maniakami z Deathhammer, gdyż wokalista i gitarzysta grupy, Kato Marchant wspomagał szaleńców z Młota Śmierci w występach na żywo i co oczywiście zrozumiałe, w po koncertowych libacjach z fanami. No i już zapewne po tym wstępie domyślacie się, co będzie można znaleźć na pierwszym, pełnym materiale Evoke? Jeżeli postawiliście na zadziorny, jadowity, odpowiednio nasączony wściekłością i oddechem Diabła, oparty na klasycznych wzorcach z lat 80-tych Black/Thrash/Speed Metal to trafiliście w punkt, taka bowiem muzyka znajduje się na tym albumie. Bębny podparte chropowatym, barbarzyńskim basem biją tu z pierwotną siłą, roznosząc w pizdu wszystko, co wejdzie im w drogę, surowe, agresywne, dynamiczne, siarczyste riffy chłoszczą bezlitośnie, na przemian z szalonymi, piłującymi solówkami, a bluźniercze, maniakalne wokale ze sporym pogłosem wychwalają Rogatego i dzieła jego. „Seeds of Death” to płytka, na której łączą się inspiracje bestialskim, południowoamerykańskim napierdalaniem charakterystycznym dla Sarcofago, Vulcano, czy pierwszych wydawnictw Sepultura z wpływami Venom, Possessed, Razor i wczesnych produkcji Sodom i Kreator, ale i pierwiastki korzennego Evil Heavy Metalu także przebijają się przez muzyczną zawartość tego krążka. Jazda jest tu zatem konkretna, choć Evoke w żaden sposób nie pisze na nowo historii metalu, tylko raczej bardzo dobrze ją odtwarza, ale że robi to z szacunkiem, szczerością i oddaniem, toteż wyniki ich pracy są wysoce zadowalające. Płytka jest sroga, równa, zwięzła i konkretnie kopie po ryju nie czekając na pozwolenie. 33 minuty przelatują, jak z bicza strzelił, i choć przez ten czas słuchacz dostaje niezgorszy wpierdol, to jednak trudno nie delektować się tymi klasycznymi na wskroś, szatańskimi wymiocinami z uśmiechem zadowolenia na twarzy. Brzmienie, podobnie jak muzyka jest tradycyjnie surowe, kąśliwe, przesycone rdzą i ostrymi opiłkami metalu. Diabelnie dobra płytka, choć przeznaczona zdecydowanie dla zwolenników klasycznego, czarciego grania z lat 80-tych. Szatan słuchając „Nasion Śmierci” z pewnością radośnie tupałby kopytami.


Hatzamoth

Recenzja Sars "thRough Reality"

 

Sars

"thRough Reality"

Independent 2021

Są na świecie rzeczy, które człowiek chciałby zobaczyć choć raz. Jak to się mówi pięknie i poetycko, zobaczyć i umrzeć. Jednocześnie są też i takie, które usłyszeć raz to i tak o raz za dużo. Jak to się mówi niepoetycko, można się zrzygać. Ja nie wiem kurwa, za co oni nas tak nienawidzą w tym całym Rzeszowie, że podsyłają nam do recenzji same kloce. Po genialnym, przynajmniej w opinii samego twórcy, który płakał nam w rękaw dobry miesiąc, Helucynogenie oraz nawet strawnym, choć zjebanym na własne życzenie Pandrador, dziś pytanie o recenzję śle Sars. Na szczęście jest to tylko EP-ka, bo dłuższego materiału bym zapewne nie zdzierżył. Panowie grają muzykę będącą wypadkową między death metalem a slugde z bardzo modernistycznym brzmieniem. Coś a'la połączenie Crowbar i Soulfly z growlem w tonacjach dwóch. Sporo tu rytmów do radosnego podskakiwania, ale tak okurwakropnie oklepanych i nic nie wnoszących do samych kompozycji, że chyba tylko Cavalera potrafił na podobnym motywie zbudować z siedem różnych piosenek. Do towarzystwa mamy mocno irytujące, nowoczesne, niby futurystyczne zagrywki gitarowe w stylu (i na poziomie) Thy Disease, pasujące mi do całości jak świni siodło. Brzmienie? Komputer. Zero organiczności, głębi, siły... A przecież przy takiej muzyce jaką starają się uprawiać chłopaki Sarsy to jebana podstawa, o ile ma to zażreć. Nie mniej jednak samo brzmienie płyty nie czyni, tylko muzyka. A ta, żeby się zbytnio nie pastwić, jest po prostu w chuj słaba i powtarzalna. Nie powiem, że bez pomysłu, bo ten może i jest, jednak jak dla mnie nie do końca przekonywujący. Nie wszystko się bowiem ze sobą zazębia i kret, choćby chciał, to żyrafy nie pokryje. Spotkałem w życiu tak wiele osób ze zjebanym gustem muzycznym, że jestem przekonany, iż Sars znajdą garstkę fanów, oczywiście poza znajomymi i rodziną. Światowej, a nawet regionalnej kariery im jednak nie wróżę. Nie dlatego, że jest to nie do końca moje granie. Po prostu nie wyczuwam w tej muzyce jakiegokolwiek potencjału twórczego. Takich grajków jest na pęczki za każdym rogiem. I to by było na tyle.

- jesusatan

poniedziałek, 15 lutego 2021

Recenzja NOCTAMBULIST „Noctambulist I: Elegieen”

 

NOCTAMBULIST

Noctambulist I: Elegieen”

Northern Silence Productions 2021

Ofensywy wydawniczej Northern Silecne ciąg dalszy. Niebawem, a dokładnie 12.02.2021 swą premierę w barwach tej wytwórni będzie miał bowiem debiutancki długograj pochodzącego z Holandii zespołu Noctambulist. „Noctambulist I …”, bo o nim mowa to amalgamat klimatycznego grania, w którym główną rolę odgrywa zimny, atmosferyczny Post-Black Metal, pomiędzy którego strukturami usłyszymy także elementy Cold Wave, Sheogaze/Blackgaze, delikatny dotyk lżejszych Post-Rockowych zagrywek, oraz nieco struktur skierowanych w stronę Post-Punka. Wiecie zapewne, gdyż podkreślałem to już nie raz, że niespecjalnie bawią mnie takie hybrydy, często podchodzę do nich, jak pies do jeża, jednak w przypadku tej produkcji nie jest źle, tzn. fanem Noctambulist może nie zostanę, ale płytka ta nie wywołała u mnie odruchów wymiotnych, żuchwa nie odpadła mi od ziewania (choć niektóre wałki wystawiły mnie na ciężką próbę) i posłuchałem jej ze sporą dozą umiarkowanej przyjemności. Pomiędzy eterycznymi, przepełnionymi smutkiem, melancholijnymi pasażami występują tu bowiem także stosunkowo ciężkie gitary, mocno bijące bębny, oraz szorstkie, agresywne wokalizy o dużym ładunku emocjonalnym. Cała ta płytka charakteryzuje się zresztą tym, że zbudowana jest w zasadzie na kontrastujących ze sobą, leżących nierzadko na przeciwległych, kompozycyjnych biegunach elementów. Ociężałe, melodyjne tekstury wioseł podparte gniotącą niezgorzej sekcją zestawiono tu ze stonowanymi, delikatniejszymi, niepokojącymi do pewnego stopnia, pesymistycznymi dźwiękami o hipnotyzującym charakterze, co zaowocowało całkiem zgrabnym kawałkiem atmosferycznej muzy. Trzeba przyznać uczciwie, że ładnie to wszystko ze sobą współgra i wzajemnie się przenika, tworząc zwartą, przygnębiającą delikatnie, zmuszającą do refleksji całość. Słychać, że panowie wiedzą, do czego służą ich instrumenty, więc pod względem technicznym przyczepić się nie ma do czego. Brzmi to oczywiście dobrze, selektywnie i organicznie, wpuszczono tu jednak także odrobinę nieco bardziej mglistych, przesiąkniętych dymkiem dźwięków, dzięki czemu produkcja ta nie wali nachalnie plastikiem. W swojej kategorii to niewątpliwie bardzo dobry, ciekawy album i wszyscy miłośnicy popularnej aktualnie, około metalowej, atmosferycznej muzyki mogą już składać na niego zamówienia. Ja przesłuchałem go kilka razy, bawiłem się dobrze i wystarczy. Zachwytów nad „Noctambulist I: Elegieen” ode mnie jednak nie oczekujcie.


Hatzamoth

Recenzja SUICIDE CIRCLE „Demo MMXX”

 

SUICIDE CIRCLE

Demo MMXX”

Osmose Productions 2020

Jeżeli moi drodzy macie zjebany nastrój, wszystko Was wkurwia, nic Wam nie idzie tak, jak powinno i chcecie jeszcze dodatkowo upodlić się muzyką, to zeszłoroczne demo Suicide Circle nadaje się do tego idealnie, gdyż dźwięki tworzone przez ten francuski duet ociekają wręcz grobem, chorobą, smutkiem, samobójczą depresją i duchowym nihilizmem, a zagęszczona, miazmatyczna, przygnębiająca, złowieszcza atmosfera tego materiału przytłacza i poraża, ale zarazem fascynuje i wciąga w swe piekielne odmęty. Jak się zapewne już domyślacie mamy tu do czynienia z mizantropijnym Black Metalem o zdecydowanie żyletkowym charakterze, który zwłaszcza u słabszych psychicznie jednostek może powodować chęć sięgnięcia po ostre narzędzia, bądź szare mydło. Cztery wałki, jakie tu napotkamy, utrzymane są w większości w średnich tempach z okazjonalnymi, siarczystymi przyspieszeniami. Beczki (choć puszczone z trupa i nieco cofnięte) wspomagane grubym basem młócą ciężko i gniotą konkretnie, surowe, chropowate, jadowite, zimne riffy o atonalnym posmaku tną głęboko, pozostawiając obficie krwawiące rany, a obłąkane, ponure, apokaliptyczne wokale dopełniają dzieła zniszczenia. Doprawdy sugestywny to ochłap czarnej surowizny, który poniewiera okrutnie. Nie ma się zresztą czemu dziwić, wszak hordę tę tworzą jegomoście związani z Mutiilation, Hell Militia, Morguiliath i Dharnurgh, a oni już wiedzą jak przeorać zwoje mózgowe słuchacza i trzeba przyznać, że robią to zawodowo. Mimo że panowie nie zrobili w zasadzie nic nowego, a oparli się raczej na kanonach gatunku, jakie wykrystalizowały się na przełomie wieków, to każdy z zawartych tu wałków jest gloryfikacją śmierci, upadku i zniszczenia, a przekaz podprogowy, jaki zawierają, potrafi zdołować niepostrzeżenie i bezlitośnie posłać na dno największego nawet wesołka. Produkcja, podobnie jak zawarta tu muzyka jest pierwotnie surowa, ziarnista, niemal minimalistyczna, jednak do twórczości Suicide Circle pasuje jak ulał. Wszystkim, którym przy płytach Silencer, Xasthur, Leviathan, czy Sapthuran twardnieją sutki, przy odsłuchu „Demo MMXX” kutas wybije zęby, a sperma zaleje oczy. Podoba mi się to demo. Ciekawym, co panowie spłodzą na swym pierwszym, pełnym albumie, który już niebawem będzie miał swoją premierę, oczywiście pod skrzydłami Osmose Productions? Na pewno sprawdzę.


Hatzamoth