środa, 31 marca 2021

Recenzja PLAGUE WEAVER „Ascendant Blasphemy”

 

PLAGUE WEAVER

„Ascendant Blasphemy”

Independent 2021

Plague Weaver to projekt założony w 2018 roku przez naszego rodaka, który osiadł w kraju klonowego liścia. Solowy projekt szybko stał się duetem, a początek tego roku przyniósł nam pierwszą płytę długogrającą rzeczonej grupy. Zanim jednak Ontario w Kanadzie stało się jego drugim domem, Thornaka RM, bo o nim mowa, udzielał się na ojczystej ziemi w tak zacnych aktach jak Damnation, Azarath, czy Mastabach. Muzyka, jaka znalazła się na „Ascendant…” to co prawda nieco inne dźwięki, niż te, które znamy z twórczości wymienionych w poprzednim zdaniu hord, jednak uważam, że zdecydowanie warto się z nią zapoznać. Album ten zawiera bowiem granie, które lokuje się na przecięciu Doom i Black Metalu, a zbudowane jest na jadowitych, cierpkich, ale zarazem charakterystycznie mrocznych, hedonistycznych, krętych, wciągających riffach znanych choćby z twórczości Rotting Christ, czy Varathron, ciężkiej, nieustępliwej, gniotącej konkretnie sekcji mogącej wywoływać skojarzenia z Tryptikon/Celtic Frost, harmonicznych przewodnikach, opresyjnych strukturach melodycznych w stylu wczesnego Samael, czy Alastis i wielowarstwowych, demonicznych, bluźnierczych wokalach. Swoje niezaprzeczalne piętno odcisnęła na tej produkcji także chropowata, zimna skandynawska II fala czarciego grania na czele z Dark Throne i Mayhem. Klimat tej płyty jest doprawdy obskurny, klaustrofobiczny, wisielczy, oślizgły i brzydki, a złowieszcza, nieprzyjemna, pleśniejąca mikstura dźwięków wylewająca się z tego krążka przytłacza i zarazem hipnotyzuje swego rodzaju diaboliczną elegancją. Jest zimno, ponuro i nienawistnie pod każdym względem. Sporo także dzieje się, jeżeli chodzi o tempa i odcienie cmentarnych nastrojów. Powolne, żałobne linie gitary wsparte miażdżącymi, pulsującymi rytmami i grobowymi growlami płynnie przechodzą w surowe wybuchy czarnej agresji z mnóstwem szybkich riffów i okrutnie napierdalającą sekcją. Zespół wykorzystuje także odrobinę nieco bardziej eterycznych, delikatniejszych, atmosferycznych elementów (delikatne dotknięcie fortepianu, spokojniejsze tekstury gitary i basu, czy ciut orientalno-wschodnie smaczki), aby przełamać skrajny, agresywny, bezkompromisowy charakter większości dźwięków, jakie znalazły się na tym materiale. Niewątpliwą zaletą tej płytki jest także jej zwarta forma. Poszczególne kompozycje są spójne, a ich przekaz konkretny, więc „Ascendant Blasphemy” nie jest monstrualnie rozwleczoną, rozdętą, nadmuchaną, nudną kobyłą pustą w środku i przetacza się po słuchaczu z siłą i gracją gotującej się smoły. Napotkamy tu także trochę nieco bardziej melodyjnych akcentów, ale jawią się one jeno jako szepty i echa we wrzącym wirze muzyki Plague Weaver. Nie jest to oczywiście materiał doskonały. Hipnotyczna, gęsta, mroczna aura unosząca się nad tymi dźwiękami może się niekiedy wydawać nieco monotonna, ale przede wszystkim chciałbym usłyszeć ten materiał z perkusistą z krwi i kości, bo choć Pan Yamacha jest bardzo dobrze ustawiony i dopasowany brzmieniowo, to jednak z żywym pałkerem siła i moc tych kompozycji byłaby nieporównywalnie większa. Nie przeszkadzają mi jednak te dwa, drobne szczegóły i tak, czy siusiak uważam, że „Ascendant…” to bardzo smaczny kawałek gotowanego na wolnym ogniu Black/Doom Metalu, z którym warto się zakolegować.

 

 

Hatzamoth

Recenzja SEMINAL DEPRAVATION „When Reality Becomes Barbarity”

 

SEMINAL DEPRAVATION

„When Reality Becomes Barbarity” (Ep)

Lord of the Sick Recordings 2021

 

Ten międzynarodowy ansambl powołany został do rozsiewania Brutal Death Metalowej choroby w 2020 roku i składa się z muzyków, którzy nakurwiają bestialskie dźwięki w Chile, Kolumbii i Meksyku. Po roku pracy ci popaprańcy nagrali swój pierwszy materiał, złożony z czterech rzetelnie miażdżących wałków, którym zaopiekowała się Lord of The Sick Recordings. Panowie wiedzą, jak tworzyć takie dźwięki, więc napierdol jest tu niezgorszy, a każdy znajdujący się tu utwór bezlitośnie wypruwa wnętrzności. „Kiedy Rzeczywistość staje się Barbarzyństwem” to niespełna 9 minut rozrywających barbarzyńsko riffów, okrutnie nakurwiających beczek i ryjących nisko, brutalnych growli. Bezkompromisowa jazda na pełnej piździe przeplata się tu z gniotącymi w chuj, masakrującymi elementami charakterystycznymi dla stylistyki Slaming, które zwiększają ciężar tych kompozycji i podkręcają chory, obsceniczny feeling wypełniający ten materiał. Chłopaki nie od wczoraj praktykują brutalny nakurw, więc warsztat techniczny jest na odpowiednio wysokim poziomie i fani zagęszczonego, zwyrodniałego Metalu Śmierci z pewnością ciepło przyjmą tę produkcję. Osobiście uważam, że to solidna i dobrze rokująca na przyszłość rzeźnia, jednak póki co trochę jej brakuje. Przede wszystkim brakuje mi tu basu, który wywlekałby flaki przez odbyt zapewniając jednocześnie tym piosenkom głębszy groove, tak więc znalezienie basisty to dla tej grupy zadanie numer jeden. Zadanie numer dwa to zapewnić nowym wałkom zdecydowanie lepsze brzmienie, gdyż sound „When Reality…” jest co prawda dziki i pierwotnie surowy, jednak zdecydowanie zbyt płaski, a ta muza potrzebuje krwi, ciepłych, parujących jeszcze wnętrzności i tłustych podrobów. Nie od razu jednak pierwsze zwłoki rozrywa się perfekcyjnie i bez upierdolenia się posoką, tak więc chłopaki mają u mnie kredyt zaufania i mam nadzieję, że kolejna produkcja pokaże już pełnię możliwości tej trójki popierdoleńców, gdyż słychać, że potencjał w nich jest, muszą tylko to i owo dopracować. Czekam zatem na kolejny materiał Seminal Depravation, który ma nadzieję potwierdzi moje słowa i rozjebie mnie po całości niczym rozrzutnik gnój po polu.

 

Hatzamoth

wtorek, 30 marca 2021

Recenzja JORD „Sol”

 

JORD

„Sol”

Northern Silence Productions 2021

Gdy zespól, a w zasadzie jednoosobowy projekt nazywa się Jord, co na nasze przekłada się jako Ziemia, swój debiutancki album tytułuje „Sol”, czyli „Słońce”, płyta wychodzi w barwach Northern Silence Productions, to z dużą dozą prawdopodobieństwa jesteśmy w stanie wyobrazić sobie muzykę, którą tworzy grupa, zanim jeszcze ją usłyszymy i w sporej części przypadków owe wyobrażenia niewiele miną się z prawdą. Ja obstawiałem, że krążek ten będzie zawierał klimatyczny Black Metal powiązany z siłami natury i w zasadzie mój strzał był trafny. Muzyka, którą na tym krążku przedstawił nam Jörgen Ström, czyli jegomość odpowiedzialny w całości za Jord, to bowiem atmosferyczne dźwięki zakorzenione bardzo głęboko w tradycyjnym, skandynawskim, melancholijnym, Czarcim Metalu, nawiązujące do relacji człowieka z Matką Ziemią, przyozdobione elementami zaczerpniętymi ze stylistyki Blackgaze, Post-Black Metal i bardziej ulotnymi, eterycznymi, Rockowymi teksturami o delikatnie progresywnych ciągotkach. Kręgosłup tej twórczości stanowią jednak zimne, surowe, melancholijne, nasycone melodią riffy o narracyjnym charakterze, równa sekcja i szorstkie, stosunkowo agresywne wokale, więc wspomniane powyżej dodatki nie wpływają negatywnie na charakter tej muzyki, a podkreślają jedynie jej nieco zamglony, tęskny, nierzadko mroczny klimat. Płytka utrzymana jest w większości w miarowych, umiarkowanych tempach z okazjonalnymi przyspieszeniami, jednak siarczystej kanonady blastów tu Panie nie uświadczysz. Cały krążek, wraz z jego atmosferą buduje tu wiosło i doskonale wywiązuje się ze swojego zadania. Czarujące, wciągające, z lekka hipnotyczne gitarowe melodie oparte na tradycyjnych riffach, wspomagane w kilku momentach dźwiękami fortepianu, przepełnione północnym chłodem harmonie, czy falujące partie czystej gitary z marzycielskimi nutami prowadzącymi, to elementy, które na tym albumie wszystkich klimaciarzy niewątpliwie chwycą za serducho i narządy w galotach. Niektóre wątki z tej produkcji przywodzą na myśl twórczość Katatonia, jest w tym także coś z feelingu Autumnblaze, czy Agalloch, więc całkiem przyjemnie słucha się tego materiału, można się przy tych wibracjach troszkę zadumać, odpłynąć na łono natury i przy okazji nieco odprężyć i zrelaksować. Brzmienie, w jakie ubrano zawartość tego krążka, jest odpowiednio przestrzenne i organiczne, jest tu jednak także przyzwoita dawka chropowatego chłodu i swoistej mizantropii, więc absolutnie nie jest to muza biesiadna do setki i kotleta. Dla mnie jednak to dźwięki trochę zbyt stonowane i amorficzne. Przydałby się tu solidniejszy kopniak i większe zagęszczenie mroku, gdyż po dwóch, góra trzech odsłuchach ta płytka zaczyna być w moich uszach nieco zbyt monotonna. Wszyscy miłośnicy atmosferycznego Black Metalu powinni jednak zainteresować się debiutem Jord, gdyż jest to dobry, klimatyczny krążek, który najprawdopodobniej będzie skrojony w sam raz pod Wasze gusta.

 

Hatzamoth

Recenzja Forhist „Forhist”

 

Forhist

„Forhist”

Debemur Morti Productions 2021

 

Debemur Morti Productions to jeden z tych labeli, które jak już coś wydaje to jest to przynajmniej na piątkę z minusem. W samej wytwórni wydawany jest chociażby Archgoat, Behexen, nasza polska Arkona czy zespoły NaasaAlcameth’aAkhlys i Aoratos. Ale to nie o nich będzie dziś mowa a o nowym francuskim one-man bandzie Forhist.

Na wstępie zaznaczę, że wyżej wymieniony zespół para się atmospheric black metalem z lekkimi naleciałościami post black metalu .Jeśli jesteś osobą, która nie dzierży takich tematów to sugerowałbym odpuścić podejście pod ten album… no ale dobra, do rzeczy!

Muzyka Forhist jest dość melodyjna, tu i ówdzie wejdzie jakiś mroczny klimat czy nawet podniosły, czyli to co zwykle dostajemy w atmospheric black metalu. Mamy tu wyższe blackmetalowe skrzeki, czyste wokale, gitary mające raczej czytelny sound ( mimo dość konkretnej dawki pogłosu).Perkusja robi tu raczej za tło niż wiedzie prym. Tu i ówdzie pojawiają się także klawisze (no bo jakże nie kurwa inaczej , w końcu to atmo bm).

Forhist z tego co słyszę lubi obcować z naturą- podczas kilkukrotnego przesłuchania albumu miałem wrażenie jakbym znajdował się w górzystym rejonie pełnym wodospadów i lasów. Sample w postaci odgłosów wydawanych przez ptaki, burzę, padający deszcz czy szum wiatru z pewnością dodają uroku temu albumowi. Płyta jak dla mnie jest dość dobra, ma kilka konkretniejszych zwrotów akcji. Wyżej wymienione sample w szczególności oddziałują na wyobraźnię słuchacza dzięki czemu wydawnictwo ma w sobie „to coś”.

Teraz to co mnie kłuje: jak dla mnie album jest trochę za długi- mam tu na myśli niektóre fragmenty w utworach, które są zbyt wiele razy powtarzane. Ja rozumiem, że te wszystkie atmo, post blacki bazują na tej powtarzalności motywów w utworach ale tu jakoś po prostu mnie to momentami nudzi. Przyznam, że na te kilka odsłuchów raz zdarzyło mi się usnąć przy tym albumie i to nie dlatego, że muzyka zadziałała na mnie kojąco. Całość po prostu ciągnęła się jak flaki z olejem.

Mimo, że nie jestem specjalnie entuzjastą tego typu grania to jestem pewien, że dla fanów tych wszystkich atmo/post blacków ten album będzie jedną z top pozycji bieżącego roku. Gdybym miał wystawić ocenę to byłaby to trójka z plusem łamane na cztery minus.

                                                                                                                      -Selvhat-

poniedziałek, 29 marca 2021

Recenzja INTESTINAL SECRETION „Intestinal Secretion”

 

INTESTINAL SECRETION

„Intestinal Secretion” (Ep)

Independent 2021

 

Kolejny raz zapraszam Was w przepastne otchłanie amerykańskiego undergroundu, tam bowiem taplając się w szaleństwie, zgniliźnie i dewiacjach wszelakiego asortymentu tworzy Intestinal Secretion, a wierzcie mi twórczość to chora, perwersyjna, wynaturzona i w chuj brutalna, czego najlepszym dowodem jest wydana 15 lutego tego roku 3-utworowa Ep’ka rzeczonego zespołu. Jak zapewne już się domyślacie, na „Intestinal Secretion” napotkamy Brutal Death Metal oparty w zasadzie o kanony gatunku, czyli miażdżące beczki, które wspomaga wydatnie rozrywający wpizdu bas, tłuste, ciężkie, patroszące bestialsko riffy oraz niskie guturale i wokalne wymioty w najlepszym guście. Całość uzupełniają bardzo dobrze dobrane i zastosowane sample obrazujące przednio okrutne dewiacje i mordercze fantazje. Materiał ten, to tylko niecałe 6 minut muzy, nad czym szczerze boleję, ale wierzcie mi, w tym czasie to trio zza wielkiej kałuży poniewiera niemiłosiernie i gniecie tak, że klękajcie narody, a do tego wszelkiej maści choroby, patologia i zezwierzęcenie wylewają się z tych wałków dosłownie wiadrami, i mimo że w zasadzie muza, którą tu znajdziemy, tworzona jest na stosunkowo prostych patentach, to paskudny, przesiąknięty aromatem płynów ustrojowych, chorobliwy klimat tych kompozycji poraża i uzależnia zarazem. Słucham tego wydawnictwa już n-ty raz i kurwa nie mogę przestać. Cały czas ciągnie mnie do tych popierdolonych niewąsko, transowych na swój przewrotny sposób, maniakalnie zwyrodniałych dźwięków. Przecudnej urody, brutalny łomot, który jak na razie ukazał się jedynie w formie digital.  Mam nadzieję, że w niedalekiej przyszłości Wydzieliną Jelitową zaopiekuje się jakaś uznana wytwórnia i kolejny ich materiał ukaże się już na jakimś fizycznym nośniku (najlepiej cd), czego wszystkim maniakom obsesyjnie bestialskiej, kurewsko brutalnej muzy, podobnie jak sobie życzę z całego, mojego, jebanego serduszka.

 

Hatzamoth

Recenzja INFERNALIZER „The Ugly Truth”

 INFERNALIZER

„The Ugly Truth”

Rockshots Records 2021

Infernalizer zrodził się w głowie Claudio Ravinale, który piastował posadę gardłowego w Melo-Death Metalowym zespole Disarmonia Mundi. Zapragnął On dać upust swoim fascynacjom klasycznymi zespołami lat 80-tych spod znaku Hard & Heavy oraz bardziej ponurym, gotyckim klimatom reprezentowanym choćby przez The Sisters of Mercy. Jak zapragnął, tak też uczynił, a efektem jego postanowienia jest pierwszy album długogrający, który 26.02.2021 miał swą premierę w barwach Rockshots Records. „The Ugly Truth” to 10 wałków przystępnego, łatwego w odbiorze grania, które z pewnością znajdzie całe legiony zwolenników pośród fanów szeroko pojętego Gotyckiego Metalu. Zaznaczam od razu, że to zupełnie nie moje klimaty, tzn. liznąłem trochę takiego grania podczas największej prosperity tego gatunku i są płyty, które uważam za dobre, jednak ten materiał nie zaliczy się do tej grupy. Zbyt miękkie to i ugłaskane, a i klimat, który tu panuje, także na łopatki mnie nie powalił. Nie mogę jednak powiedzieć, że to totalne gówno, gdyż usłyszałem tu trochę dobrego grania opartego na klasycznych, melodyjnych riffach, zimnych harmoniach, dobrych partiach solowych i równej sekcji, które pełnymi garściami czerpie z Heavy Metalowej spuścizny i przywodzi na myśl produkcje Danzig, czy Alice Cooper. Te tradycyjne patenty polano obficie gotyckim sosem, więc słuchając „The Ugly Truth”, do głowy przychodzą takie nazwy, jak wspomniane tu już The Sisters of Mercy, Type o Negative, Fields of the Nephilim, czy The 69 Eyes. Momentami kompozycje te posiadają także surowy, punkowy szlif, co sprawia, że nabierają bardziej szorstkiego charakteru, a i nieco rozwiązań znanych z płyt Nine Inch Nails także tu napotkamy. Rolę przewodnią, prócz bardzo mocno zaakcentowanego parapetu pełni tu jednak zdecydowanie wokal. Te dwie składowe, czyli klawisze i praca gardłowego, który wydobywa z siebie mroczne, ziarniste śpiewy, sporadyczne krzyki i warknięcia oraz złowieszcze słowo mówione odpowiadają praktycznie w całości za ponure wibracje tego krążka. Jak dla mnie jest to jednak mrok dla grzecznych, ładnie uczesanych nastolatków, którzy podczas słuchania tej płyty dostaną solidnych, pąsowych wypieków, rozemocjonowani pójdą podotykać  się trochę pod prysznicem, a później wyhaczą całusa od mamy i udadzą się grzecznie spać. Pomijając już jednak moje, czysto subiektywne gusta, utwory na tej płycie wydają się niekiedy niedokończone. Urywają się czasami, chuj wie dlaczego, a chwilami aż prosi się, aby pociągnąć to nieco dalej, bądź połączyć z następnym wałkiem. Od strony czysto technicznej do niczego przyczepić się nie można, panowie mają bardzo dobry warsztat i wiedzą, jak używać swych instrumentów, aby osiągnąć zamierzony cel. Brzmienie odpowiednie do takiego grania. Jest przestrzeń dla tworzenia atmosfery, trochę kurzu i piwnicznej wilgoci i delikatny kopniak, aby zaróżowić pośladki, ale nie zrobić nikomu krzywdy. Jak na kogoś, kto nie gustuje w takim graniu, to całkiem sporo napisałem o tej płycie, pora zatem podsumować te wypociny i kończyć tę nierówną walkę. „Brzydka Prawda” to jak dla mnie album zbyt ładny i akuratny, ale wszyscy fani klasycznie zorientowanego, przyswajanego bezproblemowo, melodyjnego, gotyckiego grania powinni się nim zainteresować, gdyż może on przynieść im kilka radosnych chwil.

 

Hatzamoth

niedziela, 28 marca 2021

Recenzja Abjection „Malignant Deviation”

 

Abjection

„Malignant Deviation”

Godz Ov War 2021

 

Abjection to nowy twór na scenie, o którym zbyt wiele nie wiadomo. I bardzo dobrze, bo przynajmniej profesor jesusatan nie będzie się sugerował nazwiskiem kandydata, tylko na spokojnie wysłucha, co ów ma do zaoferowania. No i bez zbędnego pierdolenia – Kanadyjczycy debiutują bardzo solidnym kawałkiem śmierć metalowej zawieruchy. Zespół umiejętnie miesza klimaty zarówno ze starej jak i nowszej szkoły. Na „Malignant Deviation” znajdziemy smaki Ameryki oraz te bliższe naszemu kontynentowi. Zresztą już od początku brzmienie każe spojrzeć w stronę Finlandii, a gdy tylko sprawdzimy kto jest za nie odpowiedzialny, to wszystko staje się prostsze. Abjection barwi swoją muzykę sporą dawką mrocznego klimatu, kompozycje są odpowiednio wyważone a aranżacje ciekawe i niebanalne. Nie brakuje w nich ani solidnego jebnięcia ani odpowiedniej dawki melodii, często bardzo silnie przykuwającej uwagę. Materiał utrzymany jest w średnio-szybkim tempie, bez niepotrzebnego rozpędzania się do prędkości światła ani gwałtownego hamowania. Świetnie brzmi pomrukujący w tle bas nadający utworom odpowiedniej głębi. Ponadprzeciętne są także partie solowe, słychać że zespół, mimo iż młody, ma warsztat opanowany na najwyższym poziomie i potrafi zrobić z tego użytek. Szkoda, że ten materiał jest taki krótki, bo słucha się go wyśmienicie, mimo iż panowie żadnych nowych ścieżek nie przecierają i w zasadzie niczym nie zaskakują. Bardzo dobre otwarcie w wykonaniu Abjection, wyczuwam w tym zespole spory potencjał, który przy odpowiednim wkładzie może już niedługo zaowocować nie lada niespodzianką. Póki co egzamin wstępny zdali u mnie bez najmniejszego potknięcia.

- jesusatan

Recenzja Witchfuck „Black Blood Baptism”

 

Witchfuck

„Black Blood Baptism”

Godz Ov War 2021

Mimo iż Witchfuck jest zespołem z dość krótkim stażem, jego nazwa obiła mi się o uszy przynajmniej kilkukrotnie w ostatnim czasie. Jako że były to zazwyczaj opinie sprzeczne, z wielkim zainteresowaniem sięgnąłem po świeżutki, jeszcze pachnący farbą drukarską debiut owych gentlemanów, by przekonać się, czy zespół ten wart jest czegoś więcej niż funta kłaków. Chłopaki grają polski black metal w dość podobny sposób jak robiono to nad Wisłą na początku lat dziewięćdziesiątych. Zatem mimo iż silnie inspirowany scena skandynawską, to jednak charakterystycznie nasz. I to absolutnie nie dlatego, że część utworów zaśpiewana została w rodzimym języku, nie do końca też z powodu nieco drażniącego angielskiego w polskim wydaniu. Kto dorastał we wspomnianym okresie, ten zapewne wyczuje tu wyraźne wibracje towarzyszące wczesnym nagraniom Behemoth czy Damnation. Witchfuck grają dość prosto, podkreślając bezpośredniość swojego przekazu thrashowymi a chwilami wręcz punkowymi elementami. Nikt nie bawi się tu w filozofowanie czy przesadne kombinacje. Utwory potrafią z kolei mocno sponiewierać i są chwilami mocno chwytliwe. Słychać, że zespół czuje co gra i gra co czuje. Z drugiej jednak strony mam silne wrażenie jakby płyta była robiona na szybko i w niektórych fragmentach trafiło się parę zapchajdziur. Gdyby było tu więcej takich solidnych ciosów jak choćby zajeżdżający odrobinę Zyklon B tytułowy „Black Blood Baptism” czy „Sulfur Goat”, to faktycznie można by bić brawo. Czegoś mi tu jednak brakuje, mimo iż smakuję tej silnie siarkowej zupy po raz kolejny. Może nieco większej zadziorności, może wyraźniejszych śladów własnej tożsamości… Bo ze strony technicznej nie ma się do czego przyczepić. Muzycy na instrumentach się znają, brzmienie jak na ten rodzaj grania tez jest jak najbardziej poprawne. Nie jest to jednak nic wybitnego, ot solidna pozycja w katalogu Bogów Wojny. Sprawdzić jak najbardziej można, bo czas spędzony z Witchfuck absolutnie nie będzie stracony. Wątpię jednak, by chciało mi się do tego krążka zbyt często wracać.

- jesusatan

sobota, 27 marca 2021

Recenzja TERMINAL CARNAGE „The Sickening Rebirth”

 

TERMINAL CARNAGE

„The Sickening Rebirth”

Great Dane Records 2021

W przypadku debiutanckiej płyty niemieckiego duetu Terminal Carnage nie ma się w zasadzie co specjalnie rozpisywać. Panowie rzeźbią bowiem równy, rzetelny, konkretny, osadzony w klasycznej szkole gatunku Death Metal, który oddani maniacy śmierci zaakceptują bez większych problemów, natomiast wszyscy oponenci takiego grania wyjebią w pizdu po wysłuchaniu kilku wałków z tego albumu. „The Sickening Rebirth” to bowiem bardzo solidny i dobrze skonstruowany materiał, jednak powiedzmy sobie szczerze, Terminal Carnage tym krążkiem wyżej chuja nie podskoczy. Słucha się go bezproblemowo i dosyć przyjemnie, sekcja grzmoci ciężko, riffy są tradycyjnie tłuste, zawiesiste i mają swoją moc oraz kanoniczną wręcz dla tego gatunku melodykę, a wokalista operuje konkretnym growlingiem, urozmaicając go okazjonalnymi, nawiedzonymi szeptami. Muzyka znajdująca się na tej produkcji utrzymana jest w większości przypadków w równych, marszowych, bądź wolnych, miażdżących tempach skierowanych momentami w stronę melodyjnego, ociężałego, zagęszczonego Doom Metalu, co wychodzi tej płytce zdecydowanie na zdrowie, bowiem gdy panowie nieco przyspieszą, to budowla ta się rozjeżdża i nie smakuje już tak dobrze. Brzmienie jest soczyste, pełne i przestrzenne, więc słucha się tej płytki przyjemnie i bez większych problemów, czy też niepotrzebnych zgrzytów. Jest w tym coś z Bolt Thrower, Benediction, SixFeet Under, Obituary, czy Jungle Rot, jeżeli chodzi o kręgosłup tych kompozycji, natomiast w miejscach, gdzie Old School Death Metal spotyka się z Doom Metalem słychać pewne echa Paradise Lost, Novembers Doom, czy Saturnus. Nie ma co się jednak oszukiwać, ta płytka nie da rady wbić się na dłużej w umysły fanów, może poza wąską grupą, podobnych do mnie, najbardziej zboczonych maniaków starej szkoły, ale mam wrażenie, że muzycy Terminal Carnage doskonale zdają sobie z tego sprawę i właśnie do tych oddanych wyznawców śmiertelnej klasyki kierują swoją twórczość. I niech tak zostanie, bowiem sezonowi Death Metalowcy nam niepotrzebni, a zaprawieni w bojach, oddani Śmierć Metalowi zboczeńcy z pewnością oddadzą tej płycie należny jej szacunek.

 

Hatzamoth

 

MURA

“Doom Invocations And Narcotic Rituals”

Caligari Records (2021)

Oto z krainy hranolem i bramborem płynącej dostajemy od MURA dwuutworowy materiał sygnowany logiem Caligari Records. „Doom Invocations And Narcotic Rituals” to niespełna dwadzieścia minut zblackowanego death/doomu, tak bardzo modnego w ostatnich latach. I choć zazwyczaj Caligari Records ma smykałkę do wykopywania ponadprzeciętnych artystów, tak w przypadku Czechów mam wrażenie, że mamy do czynienia z solidną poprawnością. Pomimo, że wydawca sugeruje, że jest to granie w stylu Antediluvian, Encoffination i Grave Upheaval, to fani w/w formacji mogą czuć niedosyt. „Doom Invocations...’ raczej daleko jest do gruzowiska i jaskiniego charakteru Grave Upheaval czy Encoffination. Pepikom bliżej jest do nowszych dokonań Temple Nightside, gdzie muzyka choć surowa jest bardziej czytelna, kompozycje bardziej przejrzyste, a samo tempo, choć wolne, to dalekie jest od funeralnego. Nawet pod kątem brzmienia trudno mi powiedzieć, aby ten materiał jakoś specjalnie „miażdżył”. Nie jest to do końca moje granie, ale w zasadzie nie słyszę tutaj niczego czego bym nie słyszał u Temple Nightside. Jedyny fragment, który wzbudził moje większe zainteresowanie to zakończenie „Chambers Of Decay” gdzie muzycy trochę uciekają w hałas i kakofonie. Debiutancka propozycja naszych południowych sąsiadów nie ziębi mnie ani nie grzeje, w swojej kategorii wagowej można ich uznać za solidnych epigonów a fani surowego, mistycznego death/doom powinni być zadowoleni.

Harlequin

piątek, 26 marca 2021

Recenzja UNIVERSALLY ESTRANGED “Reared Up In Spectral Predation”

 

UNIVERSALLY ESTRANGED

“Reared Up In Spectral Predation”

Blood Harvest 2021

Blood Harvest ostatnimi laty ma naprawdę smykałkę do wychwytywania interesujących debiutantów, by wspomnieć tu tylko Faceless Burial, Cryptic Shift, czy jeden z najlepszych krążków z death metalem ostatnich lat – Contaminated. Po zajawce zapodanej na bandcampowym profilu wytwórni liczyłem po cichu, że tajemniczy twór zwany Univesally Estranged dołączy do tego grona. Po zapoznaniu się z całością debiutanckiego „Reared Up In Spectral Predation” nadal zachodzę w głowę i zastanawiam się co o tym krążku do końca myśleć. Ale po kolei. O kapeli wiadomo tyle, ze jest z Teksasu. Chuj wie kto tam gra, jak wygląda, ilu ich tam jest, czy nagrywali coś wcześniej, czy gra tam mama kolegi i żona sąsiada, czy może jakieś duże nazwisko pragnie zachować anonimowość. Fociszcze na bandcampowym profilu grupy sugeruje mi, że jest to projekt jednoosobowy, ale nigdzie nie znalazłem informacji co i jak. Przechodząc do rzeczy – Universally Estranged dostarcza słuchaczowi porcję kosmicznego sci-fi death metalu, tak modnego w ostatnich latach. Na całe szczęście nie mamy tu ani kserokopii ani brzydszego brata żadnego ze znanych mi „nowszych” zespołów. Skojarzenia z Blood Incantaton, Warp Chamber, Mithras, Nocturnus, Chthe’ilist czy Cosmic Atrophy sprowadzają się tu tylko do muzycznej niszy. Wykorzystanie już środków wyrazu jest sporo odmienne. „Reared Up...” jest trochę jak okładka go zdobiąca – oczojebnie bogata, pełna barokowego przepychu, a zarazem z kiczowata i trącąca duchem lat ubiegłych. Muzycznie jest bardzo gęsto, ale i nieuchwytnie, kompozycje w wielu miejscach są tak wykręcone, że nie wiadomo co za chwilę usłyszymy i czego się spodziewać. Zwraca uwagę wykorzystanie klawiszy, które pojawiają się tu często i gęsto podkręcając tą psychodeliczno-kosmiczną aurę. Pokuszę się o stwierdzenie, że jest to najbardziej „kosmicznie” brzmiący death metal spośród wymienionych wcześniej kapel. W tym lesie dziwactw znajdziemy też trochę zwolnień jak i dysonansów spod znaku Gorguts. W tych momentach Universally Estranged brzmi dla mnie najbardziej konkretnie i najbardziej przekonywująco, a ich bezkształtne błądzenie w kosmosie raz po raz znajduje jakąś przystań na oddech i punkt to rozejrzenia się w około. Pomimo wysokich aspiracji znalazłem kilka powodów, które skutecznie blokują mnie przed zachwytami. Zacznijmy od tego, że mam nieodparte wrażenie obcowania z automatem perkusyjnym, z garami, które są zaprogramowane. Brak w tym szaleństwa, tył jest sztywny jak kręgosłup u T-800, zbyt dosłowny, zbyt oczywisty, bez tego „swingu”, który dynamizowałby muzykę. Z tego też powodu ów „kosmos” musi być nadrabiany paradą udziwnionych riffów, klawiszowych przeszkadzajek i pewnym nieprzyjemnym przeprodukowaniem, które chyba ma za zadanie maskować mankamenty i robić „niedopowiedziane”. Efekt jest taki, że dźwięk się często zlewa, jest wytłumiony, jakby nagrywany za grubą szybą lub za ścianą wody. Nie pomaga też okrutnie niski, ale słaby growl, jakby gościa odłączono od respiratora. Niezbyt atrakcyjnie wypadają bardziej bezpośrednie fragmenty, które uwydatniają miałkie, pozbawione głębi brzmienie perkusji, oraz zbyt selektywne, pozbawione brudu i mięcha, przypominające szatkownicę riffy. Na szczęście jest ich mało. W końcu same kompozycje – imponuje rozmach, imponuje strona „techniczna”, ale często mam wrażenie, że zmierzają one donikąd, że po ich zakończeniu niespecjalnie wiele zostaje w głowie. Podoba mi się to, że „Reared Up...” nie stara się powielać tego co już jest na rynku, podoba mi się koncept, pomysł, mniej natomiast podoba mi się wykonanie. Nie wiem na ile jest to trudna i płyta i czy liczba dotychczasowych odsłuchów była wystarczająca, aby odkryć głębię tej płyty, czy po prostu trochę mamy tu do czynienia z przerostem formy i szaloną muzyczną szarżą, w której gubi się to i owo. Nie wiem. Ale posłuchać zdecydowanie warto.

 

                                                          

 

                                                                                                                      Harlequin

Recenzja Nekromantheon "The Visions of Trismegistos"

Nekromantheon

"The Visions of Trismegistos"

Indie Rec. 2021

Kiedy byłem jeszcze małym gnojem, sąsiad z działki obok naszej miał psa, którego wszyscy się baliśmy. Nie wiem jakiej był rasy, pamiętam jedynie, że właściciel wołał na niego Nekromantheon. Pewnego dnia wybraliśmy się naszą bandą do wspomnianego sąsiada na pachtę. Kiedy już byliśmy pod krzakiem agrestu, Nekromantheon wyskoczył niespodziewanie zza altanki i ujadając rzucił się w naszym kierunku. Zalało mnie wówczas "Divinity of Death" – zaskoczenie, przerażenie, paniczny strach. Przez następną chwilę, gdy pies był coraz bliżej a ja uciekając co sił czułem na plecach jego oddech, zacząłem godzić się z faktem, żę będzie bolało a w głowie pulsował mi "Rise, Vulcan Spectre". Jednak gdy Nekromantheon mnie dopadł nastąpiło coś, czego się nie spodziewałem. Bydlę stanęło przede mną, patrzyło prosto w uczy głośno szczekając, lecz nie rzucało się do ataku. Taki właśnie jest "The Visions of Trismegistos", album na który kazano nam czekać niemal dekadę. Norwedzy nadal grają thrash metal na najwyższym poziomie, pełen niebanalnych i agresywnych riffów, wyśmienitych solówek, nie odkrywczy a jednocześnie brzmiący świeżo i niepowtarzalnie. Jedyny w swoim rodzaju, pozwalający rozpoznać autorów po jednej nutce. Thrash metal, który każdego maniaka gatunku przyprawi o przyspieszone tętno i mrowienie w kroczu. I niby wszystko jest na swoim miejscu, jednak zespół w najważniejszej chwili, którą jest zasada trzeciej płyty zachowuje się... odrobinę zachowawczo. Nie żebym zaraz twierdził, że jest to album słaby, czy choćby przeciętny. On nadal trzyma odpowiedni poziom, z czasem przegryza się i zaczyna wkręcać niczym korkociąg. Rzecz w tym, że trochę brakuje mi na nim takiego wściekłego pierdolnięcia do którego zespół zdążył mnie przyzwyczaić, takiego postawienia kropki nad "i". Nie wiem, może zbytnio się zgrzałem na powrót zespołu, może oczekiwałem za wiele a może po prostu w niektórych przez dziewięć lat odrobinę, ale jednak, ostygła krew. Mimo to "The Visions of Trismegistos" to i tak bardzo dobra płyta, która kasuje przynajmniej dziewięćdziesiąt procent dzisiejszej thrashowej konkurencji. Zatem jeansowe katany włóż i do obowiązkowego odsłuchu przystąp!

- jesusatan


czwartek, 25 marca 2021

Recenzja KÕDU „UnustaKõik”

 

KÕDU

„Unusta Kõik”

Nigredo Records 2021

 

Kto zna przynajmniej kilka zespołów metalowych z Estonii, ręka w górę? Lasu rąk jakoś nie widzę i wcale się nie dziwię, gdyż jak także w tej chwili nie mogę odnaleźć w pamięci jakiejś konkretnej nazwy. Skoro takim pytaniem rozpocząłem moje wypociny, to zapewne domyślacie się już, że zespół Kõdu, za którego pierwszy album długogrający teraz się zabieram, pochodzi właśnie z Estonii. Notki prasowe, które otrzymałem, mówią, że płytka ta zawiera Black Metal kultywujący tradycje II fali gatunku i będący zarazem wyrazem hołdu dla kultury, historii, mitologii i unikalnej filozofii tego kraju. W lirykach grupa wykorzystuje natomiast estońskie wiersze z XIX i XX wieku, które podkreślają szczególny związek człowieka z naturą. To tyle, jeżeli chodzi o materiały promocyjne. Po zapoznaniu się z nimi spodziewałem się zatem, że na „Unusta Kõik znajdę typowo leśny Black Metal, co mogłaby także sugerować okładka tego albumu, a tymczasem to całkiem konkretne, dobre, czarcie granie, które momentami naprawdę może się podobać. Rzeczywiście, materiał ten jest głęboko zakorzeniony w skandynawskiej II fali, sporo tu jadowitych, zimnych, surowych, stosunkowo melodyjnych riffów, sekcja rytmiczna nie stroni od siarczystego dojebania do pieca, a rasowy, mroczny scream wieńczy dzieło zniszczenia. Krzywdzącym dla tego albumu byłoby jednak stwierdzenie, że to typowa, czarna napierdalanka, bo choć oczywiście i takie elementy tu występują (i bardzo kurwa dobrze!), to krążek ten zawiera także zdecydowanie mocniej rozbudowane struktury, w których beczki zapuszczają się w bardziej skomplikowane, niemal Jazzowe granie, wspomagający je, grzmiący bas kręci także bardziej zapętlone dźwięki, a powykręcane, chore, wibrujące, dysonansowe, atonalne akordy o rytualnym zabarwieniu przygniatają do gleby. Usłyszymy tu także nieco parapetu, ale użyty jest on raczej oszczędnie, więc jakoś specjalnie nie przeszkadza, wnosząc w tę agresywną jazdę nieco monumentalnej ciemności. „Zapomnieć Wszystko” posiada także klimat charakterystyczny dla hord z bloku wschodniego. Nieco melancholijny, lekko przygnębiający, ale zarazem dumny i przepełniony mocą. Brzmi to wszystko całkiem do szyku, produkcja jest mocna, ciężka i chropowata, ale jest w niej sporo przestrzeni i selektywności, więc słucha się tej płytki bezproblemowo, a zawarte tu wałki potrafią niewąsko przeorać słuchacza. Nie powiem, że to rewelacja, bo zespołowi przewróciłoby się w dupie, ale to album naprawdę bardzo solidny, dosyć ciekawy i dobrze rokujący na przyszłość, a dla fanów czarnej polewki będzie to zapewne krążek więcej, niż bardzo dobry i pozycja do obowiązkowego zakupu. Komu zatem bliskie jest Black Metalowe szaleństwo, ten może już szykować dutki i składać w Nigredo Records zamówienia na tę płytkę, której premiera miała miejsce 21.03.2021r.

 

Hatzamoth

Recenzja INCINERATE „Sacrilegivm”

 

INCINERATE

„Sacrilegivm”

Comatose Music 2020

 

Cofniemy się teraz troszkę w czasie do zeszłego roku, bowiem w październiku 2020 ukazał się czwarty, długogrający album amerykańskiego Incinerate, a płyta to iście miażdżąca, więc nie mogłem podarować sobie skrobnięcia o niej kilku słów. Nie ukrywam, że kapela ta zdecydowanym ruchem ręki należy do moich faworytów, jeżeli chodzi o scenę US Brutal Death Metal, na każde kolejne ich wydawnictwo czekam ze sporą niecierpliwością, gdyż na przestrzeni lat jeszcze tak naprawdę nigdy mnie nie zawiedli. Nie inaczej jest i tym razem. „Sacrilegivm” to 11 brutalnych, okrutnych, technicznych, Śmierć Metalowych rozdziałów, które niszczą bezlitośnie. Niesamowicie precyzyjne, nierzadko srodze pokręcone beczki sieją totalne spustoszenie, mocno zaakcentowany, wyrazisty bas rozrywa w pizdu, kręcąc przy tym także solidnie wywijasy, potężne, grube, bestialsko intensywne riffy o sporej złożoności poniewierają niczym pierdolony huragan, a niektóre, ocierające się o wirtuozeria partie solowe i hipnotyzujące harmonie na pełnej piździe, sprawiają, że topiący się mózg wypływa uszami. Gdy dodamy do tego wściekłe, zróżnicowane, złowieszcze, bluźniercze growle, otrzymamy doskonały album łączący w sobie najlepsze tradycje Old School Death Metalu z silnie wyczuwalnym klimatem lat 90-tych (Malevolent Creation, Cannibal Corpse) z bardziej technicznym podejściemdo śmiertelnej materii (Suffocation, Cryptopsy, Deeds of Flesh). Krążek ten jest doskonale wyważony. Idealnie wręcz asymiluje w sobie brutalność, kompozycyjne łamańce i pewną, nienachalną melodykę poszczególnych wałków,  pozostając jednocześnie w granicach, które definiują tradycję i szacunek dla spuścizny gatunku. Ze względu na szalejącą pandemię i różne lokalizacje poszczególnych członków zespołu, album ten został nagrany i wyprodukowany w kilku różnych studiach, a następnie zmiksowany i poddany masteringowi przez Juana Urteage z Trident Studios. Mimo tego sound tej produkcji jest zwarty, dynamiczny, mocno zagęszczony, lekko klaustrofobiczny i wywracający wnętrzności, a jednocześnie selektywny, wysoce organiczny i posiadający niesamowity groove. Wyśmienicie miażdżący, potężny album. Jedna z najlepszych płyt z Metalem Śmierci made in USA, jaka ukazała się w 2020 roku. Dla wszystkich Death Metalowych maniaków „Sacrilegivm” to bez dwóch zdań pozycja do obowiązkowego zakupu.

Hatzamoth

środa, 24 marca 2021

Recenzja Malformity “Monumental Ruin”

 

Malformity

“Monumental Ruin”

Unspeakable Axe Records 2021

I oto kolejny trup wypadł z szafy. I to po 30 latach, bo na tyle lat datuje się pochodzący ze stanu Georgia Malformity. Grupa po drodze zaliczyła prawie dwudziestoletni niebyt, ale o to za sprawą Unspeakable Axe Records światło dzienne ma szansę ujrzeć debiutancki pełniak „Monumental Ruin” zawierający 9 premierowych kawałków, dwa starsze oraz dwa pochodzące z wydanej w 2018 roku Epki „The Raptorous Unraveling”. Blisko godzina spędzona z tym materiałem przynosi porcję solidnego, klasycznego do bólu metalu śmierci zagranego w średnio-szybkim tempie. Ani to słaba zła, ani jakoś szczególnie dobra. Muzycy szafują wyświechtanymi schematami rozsądnie dozując tempo i atrakcyjność kompozycji. Wszystko nienagannie płynie od motywu A do motywu  bez większej toporności, ale też i bez specjalnego błysku, który sprawiłby, że „Monumental Ruin” jest czymś więcej niż tylko „kolejnym powrotem”. Słucha się tego bez skrzywienia, ale też i bez specjalnej ekscytacji. Ot, kolejny amerykański death metal (podbarwiany bolt throwerowym riffowaniem) opakowany w przyzwoite, nie popadające w nowoczesność brzmienie, któremu trochę brakuje oldschoolowego brudu i stosownego ciężaru. Niespecjalnie jest się do czego doczepić, ale też nie ma za co specjalnie chwalić. Bo nawet jeśli kompozycje tutaj potrafią być rozbudowane, to przeważnie są podane w taki sposób, że nie wraca się na to szczególnej uwagi. Jeśli ktoś ma za dużo pieniędzy lub zbiera wszystko co w gatunku wychodzi ten śmiało może kupować, ale dla mnie propozycja Malformity to zdecydowanie za mało, aby do niej wrócić ponownie.

 

 

                                                                                                          Harlequin

wtorek, 23 marca 2021

Recenzja GRALE „Agitacion”

 

GRALE

„Agitacion” (Ep)

Independent 2021

Grale, to kanadyjski ansambl złożony z członków Olde, Indian Handcrafts, Cross Dog, Sacrifice, Revocation i Gargoyl, który powstał na początku pandemii, jako luźna odskocznia od zastanej rzeczywistości. Jak to często bywa, coś, co powstało niejako dla zabawy,  przekształciło się z czasem w regularny zespół, który w tym roku nagrał swą debiutancką Ep’kę. „Agitacion” to pięć energetycznych wałków, które ogólnie można by określić mianem Melodic Death/Thrash, ale byłoby to trochę krzywdzące, bowiem wpływy, jakie możemy tu usłyszeć, rozciągają się od klasycznego Heavy pokroju Judas Priest i Saxon, po opasłe, ciężkie granie, jakiego przedstawicielem jest choćby Conan, czy High on Fire. Ciekawa, trzeba przyznać i energetyczna to mieszanka, w której jadowite, chropowate riffy, zadziorne wokale i napierdalające konkretnie beczki wspomagane wyrazistym basem przenikają się i świetnie asymilują z gitarowymi harmoniami, zmiennymi strukturami melodycznymi, psychodelicznym, kwaśnym, w chuj ciężkim graniem z pogranicza Stoner/Doom, dopracowanymi partiami solowymi i zabłoconymi teksturami. Główny nacisk położono tu na wiosła. To one w zasadzie kształtują ten materiał, niezależnie od tego, czy mamy do czynienia z bezpośrednim strzałem w krocze w stylu „Meth Aggressor”, bardziej wielowątkowym i złożonym „Terror Control”, czy posiadającym przygniatający groove, psychoaktywnym „The Blade”. Nastrój poszczególnych utworów także w zasadzie dyktują riffy, podobnie jak wszelkie zmiany melodyczne i siłę oddziaływania tych dźwięków. Świetną robotę robi tu także wokalista. Jego charakterystyczny głos idealnie wręcz pasuje i łączy się z warstwą gitarową, zapewniając odpowiednią równowagę i fajną, nieco duszną i przydymioną atmosferę całości. Choć to nie do końca moje klimaty, to muszę przyznać, że bardzo dobrze bawiłem się przy muzyce Grale. Brzmi to soczyście i tłusto, chłopaki potrafią konkretnie dokopać, mocarnie przygnieść do gleby, jak i dmuchnąć w twarz halucynogennym, odświeżającym dymkiem, od którego poprawia się samopoczucie, a winda nastrojów szybuje zdecydowanie do góry. Niezależnie od tego, jaka będzie przyszłość tego projektu, „Agitacion” to fajny, intensywny i na swój sposób odświeżający kopniak w cztery litery.

 

Hatzamoth

Recenzja BLACK MOLD „The Inheritance of Evil”

 

BLACK MOLD

„The Inheritance of Evil”

Helldprod Records 2020

Portugalska horda Black Mold, o której wiadomo tyle, że istnieje, choć i to nie jest do końca takie pewne, powraca niczym zły szeląg, torturując tym razem narządy słuchu potencjalnych ofiar swym pierwszym albumem długogrającym, który w listopadzie zeszłego roku został wydany jako Mc w limitowanej ilości 100 szt. oczywiście przez Helldprod Records (a jakże by mogło być inaczej?). Cóż można powiedzieć o tej trwającej niespełna 27 minut produkcji? Czarna Pleśń kontynuuje na niej drogę rozpoczętą na swych materiałach demo, czyli prezentuje cienki jak dupa węża Black Metal oparty w głównej mierze na surowych, Punkowych strukturach. Proste jak konstrukcja cepa, a momentami wręcz prostackie, chropowate riffy, tępo łupiąca sekcja rytmiczna i równie przewidywalne i słabawe, co muzyka, niechlujne wynurzenia wokalne. Muzyka, jaka się tu znajduje, mocno zapatrzona jest w surowiznę z lat 80-tych i początku 90-tych, tyle że tamte produkcje miały swój niezapomniany, charakterystyczny feeling i moc, czego na „The Inheritance…” nie znajdziemy w najmniejszym nawet stopniu. Żeby nie było totalnej wiochy, dorzucono tu odrobinę jadowitych schematów Thrash Metalowych niemal żywcem zerżniętych z twórczości wczesnego Sodom, czy Kreator.Od biedy można tego posłuchać, ale trzeba być już po kilku głębszych, bo tak całkowicie na trzeźwo, to ni chuja. W tekstach mrok, ciemność, Okultyzm i Nihilizm, jeżeli jednak ta muzyka miałaby mnie przekonać do zgłębiania okultystycznych tajemnic wszechświata, to raczej powędrowałbym w objęcia Rodziny Radia Maryja. Produkcyjnie jak zwykle garaż, a w zasadzie, to chyba drewniana szopa, ale do tego aspektu akurat się zbytnio nie będę czepiał, bo to jedyne, słuszne brzmienie dla tak zbudowanego materiału. Czas zatem to wszystko podsumować. „The Inheritance of Evil” to kolejne słabawe wydawnictwo zespołu z Portugalii, choć i tak chyba najlepsze z dotychczasowych, który nie potrafi, bądź nie chce nagrać nic lepszego. Mam wrażenie, że za jakiś czas, przy okazji następnej ich produkcji będzie można napisać praktycznie to samo, gdyż postęp Black Mold w tworzeniu muzyki będzie tak wielki, że praktycznie niezauważalny. Tak, czy siusiak szkoda na to dzieło czasu, prądu i nerwów.

 

 

Hatzamoth

poniedziałek, 22 marca 2021

Recenzja Goatcraft "Spheres Below"

 

Goatcraft

"Spheres Below"

In League With Satan / Hexencave Prod. 2020

Słowacki metal... Jak się zastanowić, pierwsze co mi przychodzi na myśl, to Malokarpatan. Potem długo długo nic i propozycje z Slovak Metal Army, które są tak żenująco słabe, że ostatnio zacząłem je kasować ze skrzynki bez słuchania. Aż tu nagle, niczym Osiłek zza krzaka wyskakuje Goatcraft. Ich wcześniejsza EP-ka nie zrobiła na mnie jakiegoś piorunującego wrażenia, choć z drugiej strony nic jej nie brakowało, zatem do "Spheres Below" podchodziłem z dużą rezerwą. Dlatego bardzo się cieszę, że zespół mocno popracował nad debiutem, bo progres jest wyraźnie słyszalny. Nowy materiał to czterdzieści pięć minut rasowego black metalu z całym dobrodziejstwem inwentarza, czytaj: wyraźnymi wpływami zespołów, które inspirowały wcześniej drugą falę tego nurtu w Skandynawii. Zatem w utworach naszych południowych sąsiadów usłyszymy nie tylko inspiracje wczesnym Mayhem, choć fragmentów kojarzących się z tymi konkretnymi Norwegami jest tu sporo i są cholernie kąśliwe. Gdyby się uprzeć, to taki "The Beast of Hell" mógłby spokojnie uchodzić za odrzut z "Deathcrush", wibracje bardzo podobne. Echa klasyki spod znaku Kreator czy Bathory pojawiają się równie często, ot dla przykładu w bardzo dobrym "Horrendous Light". Niektóre ze wspomnianych zapożyczeń są bardzo wyraźne, jednak Goatcraft zapewne nie miał zamiaru na nowo wynajdować prochu, lecz nagrać album, który byłby esencją gatunku. Trzeba przyznać, że zamysł ten znakomicie się Słowakom udał. Sporo się w ich utworach dzieje i nie ma mowy o monotonii. Panowie doskonale wiedzą jak dawkować agresję i gdzie zwolnić czy podkoloryzować nieco delikatnym klawiszem by wpuścić do kompozycji nieco powietrza. A to się przydaje, bo brzmienie na "Spheres Below" mocno zalatuje piwniczną pleśnią i świadomym prymitywizmem, najgłośniej przejawiającym się w chałupniczych partiach perkusji. Jednak monotonnie tłukące bębny i głośno dzwoniące blachy doskonale współgrają na zasadzie kontrastu z bardzo nordyckimi gitarami i czystymi jak łza, mocno bathorowymi solówkami. Całość uzupełnia wokal, bardziej z pogranicza death metalu niż czarciego skrzeczenia, i oto kostka wzywająca piekło zostaje ułożona. Bardzo udana płyta wyszła Słowakom, aż sam jestem zaskoczony. Niby niepozorna, a pełna fragmentów chwytających mocno niczym haki wyskakujące ze wspomnianej przed chwilą układanki. Zatem z nieczystym sumieniem polecam "Spheres Below", bo takich płyt słucha się z wielką przyjemnością.

- jesusatan

niedziela, 21 marca 2021

Recenzja Ireful „The Walls of Madness”

 

Ireful

„The Walls of Madness”

Defense Rec. / Mythrone Prom. 2021

Oglądaliście może “Goście, Goście”, klasyczną komedię z Jeanem Reno? Rycerze ze średniowiecza przenoszą się w czasy współczesne i wynikają z tego niezłe jaja. Dlaczego pytam? Bo oto właśnie słucham EP-ki, niby nagranej przed chwilą a brzmiącej, jakby włoski kwartet odpowiedzialny za jej powstanie tak samo jak filmowi bohaterowie przeniósł się w czasie. Może nie aż tak daleko, ale przynajmniej o kilka dekad. „The Walls of Madness” to pięć kawałków i dwadzieścia trzy minuty starego, zajebistego thrash metalu, kopiącego w dupę z taką siłą, że puszczają zwieracze. Wyobraźcie sobie Metallice z okresu „Kill’em All” z wokalem przypominającym chwilami Jeffa Bacerrę. Brzmi nieźle, co? I takie faktycznie jest. Chłopaki z Sycylii grają z nieudawaną pasją, aż się chce wyskoczyć z kapci i zapierdalać po pokoju. W każdym wałku rządzą porywające riffy przy których łeb sam się kręci na karku jak na karuzeli. Dodatkowo podbite naprawdę doskonałymi, staroszkolnymi partiami perkusyjnymi, niby prostymi ale nie banalnymi, niczym nagranymi przez Urlika, oczywiście zanim on sam jeszcze zapomniał jak to się robi. Porównań do wczesnej Metalliki nie da się uniknąć, one się pojawiają na każdym kroku. Także gitary przypominają ekipę Hetfielda i to zarówno pod względem brzmienia jak i wygrywanych harmonii. „The Walls of Madness” słucha się z ogromnym bananem na ryju, bo jest różnica próbować grać pod starą szkołę a naprawdę być retro w każdym dźwięku. Tu nie ma żadnej pozerki, jest jedynie prawdziwy hołd dla najlepszego thrash metalu z lat osiemdziesiątych. Łapcie koniecznie tez krążek z Defense / Mythrone, bo to zaprawdę pozycja godna uwagi. Mam nadzieję, że duży album już niedługo, bo takiego grania we wspomnianym stylu mi od dawna cholernie brakuje.

- jesusatan

sobota, 20 marca 2021

Recenzja SINIRA „The Everlorn”

 

SINIRA

The Everlorn”

Northern Silence Productions 2021

Na samym początku coś sobie wyjaśnijmy. Pierwszy album jednoosobowego Sinira zza wielkiej kałuży to nic odkrywczego, czy też oryginalnego. Muzyka, która się tu znajduje to możliwie jak najwierniejsze odzwierciedlenie gustów i inspiracji niejakiego Knella, który w całości odpowiada za ten band. Jegomość ten zakochany jest głęboko w melodyjnym, skandynawskim Black Metalu lat 90-tych i to właśnie takie dźwięki usłyszymy na tym albumie. Sekcja rytmiczna napierdala zatem równo i mocno, ale nie stroni także od bardziej technicznych zagrywek, czy też rasowo gniotących zwolnień, zimne, jadowite riffy poparte bardzo dobrymi partiami solowymi rzeźbią mroczne, wciągające melodie i zarazem kreują w całości lodowatą, posępną, mglistą, majestatyczną, bluźnierczą z lekka atmosferę, jaka unosi się nad tym krążkiem. Wokale zarówno swą barwą, jak i sposobem artykulacji przypominają natomiast nieświętej pamięci Jona Nödtveidt’a. Uciekają one co prawda momentami w nieco bardziej szorstkie i chropowate strony, ale dzięki temu są ciekawsze i bardziej urozmaicone oraz, co zrozumiałe, doskonale wpisują się w warstwę muzyczną i klimat tej płytki. Znalazło się tu także miejsce na kilka krótkich, gustownych fragmentów akustycznych uzupełniających główną treść tej produkcji. Wpływy Dissection, Vinterland, Unanimated, Sacramentum, czy Dawn są tu bardzo mocno słyszalne, ale zarazem wszystkie klocki, z których składa się ten krążek, zostały poukładane w taki sposób, że muzyka Sinira zachowała własną tożsamość i charakterystyczny szlif. Ta płytka pokazuje także, że klasyczny w swej formie, jadowity, melodyjny Black Metal wciąż może być atrakcyjny dla słuchacza, o ile zostanie odpowiednio przyrządzony i podany. Wszystkie, brzmieniowe kanony charakterystyczne dla tego stylu zostały tu także zachowane, więc materiał ten wchodzi bezproblemowo i przyjemnie łaskocze narządy słuchu, choć na następnym materiale zespołu życzyłbym sobie już bębniarza z krwi i kości. Projekt ten podąża utartymi już dawno temu ścieżkami, ale robi to z wyczuciem i doskonałym zrozumieniem gatunku, a co najważniejsze z pasją i oddaniem, więc „The Everlorn” jest cholernie nośnym materiałem, mimo że zawarte tu wałki, a co za tym idzie i cała płyta do najkrótszych nie należą. Wiele zespołów próbowało zbliżyć się do tego, co osiągnęły wymienione w tej recenzji, skandynawskie grupy, ale niewielu się to udało. Sinira zalicza się wg mnie do tej części, która udanie kontynuuje chlubne tradycje takiego grania sprzed bez mała trzech dekad. Kurna, jest coś w tej lodowatej tonacji i szybujących melodiach, a to potem na mnie przełazi i ni chuja nie chce się odpierdolić. Chuj, niech se łazi. Fajny albumik.


Hatzamoth