czwartek, 11 marca 2021

Recenzja KEVEL „Mutatis Mutandis”

 

KEVEL

„Mutatis Mutandis”

I, Voidhanger Records 2020

 

Nie da się ukryć, że Metal, chyba jak żaden inny, muzyczny gatunek mocno ewoluował na przestrzeni lat. Wchłaniał w swe przepastne struktury i asymilował się z innymi stylami, tworzył własne podgatunki podążając w wielu, różnych kierunkach, które nierzadko były bardzo odległe od jego klasycznego, bezkompromisowego rdzenia. Dzięki tej ewolucji powstało wiele ciekawych zespołów, ale także, co normalne w takim procesie cała masa gówna. Grecki ansambl Kevel, którego drugi album długogrający będę próbował Wam przybliżyć tu w kilku słowach należy wg mnie zdecydowanie do tej pierwszej kategorii i tworzy muzykę ciekawą, choć wcale niełatwą w odbiorze. O ile pierwszy album Greków ukierunkowany był mocno w stronę mulistej, zabagnionej, ciężkiej i zagęszczonej zawiesiny lokującej się na granicy Sludge/Doom Metalu i progresywnych wycieczek, o tyle na drugiej ich produkcji kompozycyjny kręgosłup został przesunięty zdecydowanie bardziej w stronę eklektycznych, Post-Black Metalowych tekstur przyprawionych szczyptą psychodelicznych zagrywek, rozbudowanymi fragmentami instrumentalnymi o kosmicznym z lekka, eterycznym klimacie tworzonym przez umiejętnie i z umiarem dodaną miarkę parapetu, nieodzowną porcją wyrafinowanych dysonansów i szalonych, potężnych, atonalnych  akordów. „Mutatis Mutandis” to 50-minutowa bestia płynnie i z gracją przemieszczająca się pomiędzy agresywnymi, złowrogimi, Black Metalowymi strukturami, ociężałymi, grząskimi, mętnymi, brejowatymi, brudnymi riffami w kwaśnej kąpieli i zwartym, niczym granitowa płyta basem, a mocno niekiedy pokręconymi, inspirowanymi czasami nawet Jazz'em rozwiązaniami rytmicznymi. Sporo tu kontrastów i wieloaspektowych ruchów, a mimo to zespół stworzył z tego wydawałoby się sporego bałaganu niesamowicie spójny, narkotyczny wręcz, wielowarstwowy amalgamat dźwięków, który oszałamia, wciąga i hipnotyzuje. Dzieje się tu tyle, że trudno za pierwszym podejściem wszystko to ogarnąć, a Kevel zazdrośnie strzeże swych tajemnic i nie od razu w pełni docenimy egzotyczną panoramę dziwnych dzwonków, płaczących melodii, zamaszystych klawiszy, nawiedzonych krzyków, czy palące zmysły wiosła. Tej płycie trzeba naprawdę poświęcić sporo czasu i atencji, aby choć w pewnym stopniu się z nią dogadać, byłoby bowiem profanacją, gdybyś drogi czytelniku podczas poznawania „Mutatis…” robił palcówkę młodszej koleżance, bądź oralnie zadowalał pulchną mamuśkę. No i oczywiście trzeba też mieć akurat ochotę na takie, trochę jednak ekstrawaganckie granie. Rozważając jednak wszystkie za i przeciw uważam, że warto zgłębić ten album, bo choć nie jestem wielkim fanem takich hybrydowych dźwięków, to przyznaję się bez bicia, że przed tym wysoce popapranym albumem chylę czoła. Dawno żaden album spoza głównego, metalowego nurtu nie zrobił mi takiego mętliku pod pokrywą, jednym słowem, gdy z całą mocą przemówiły do mnie te dźwięki, w chuj rozjebała mnie ta płyta. Nie będę jednak jej nikomu na silę polecał, zapewniam jednak, że każdy, kto naprawdę będzie chciał zgłębić jej zaklęte rewiry, dostanie oszałamiający gobelin utkany z wielobarwnych, emocjonalnych, muzycznych struktur. Wyjebany album, bez dwóch zdań.

 

Hatzamoth

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz