KEVEL
„Mutatis Mutandis”
I, Voidhanger Records 2020
Nie da się ukryć, że Metal, chyba
jak żaden inny, muzyczny gatunek mocno ewoluował na przestrzeni lat. Wchłaniał
w swe przepastne struktury i asymilował się z innymi stylami, tworzył własne
podgatunki podążając w wielu, różnych kierunkach, które nierzadko były bardzo
odległe od jego klasycznego, bezkompromisowego rdzenia. Dzięki tej ewolucji
powstało wiele ciekawych zespołów, ale także, co normalne w takim procesie cała
masa gówna. Grecki ansambl Kevel, którego drugi album długogrający będę
próbował Wam przybliżyć tu w kilku słowach należy wg mnie zdecydowanie do tej
pierwszej kategorii i tworzy muzykę ciekawą, choć wcale niełatwą w odbiorze. O
ile pierwszy album Greków ukierunkowany był mocno w stronę mulistej,
zabagnionej, ciężkiej i zagęszczonej zawiesiny lokującej się na granicy
Sludge/Doom Metalu i progresywnych wycieczek, o tyle na drugiej ich produkcji
kompozycyjny kręgosłup został przesunięty zdecydowanie bardziej w stronę
eklektycznych, Post-Black Metalowych tekstur przyprawionych szczyptą psychodelicznych
zagrywek, rozbudowanymi fragmentami instrumentalnymi o kosmicznym z lekka,
eterycznym klimacie tworzonym przez umiejętnie i z umiarem dodaną miarkę
parapetu, nieodzowną porcją wyrafinowanych dysonansów i szalonych, potężnych, atonalnych akordów. „Mutatis Mutandis” to 50-minutowa
bestia płynnie i z gracją przemieszczająca się pomiędzy agresywnymi,
złowrogimi, Black Metalowymi strukturami, ociężałymi, grząskimi, mętnymi,
brejowatymi, brudnymi riffami w kwaśnej kąpieli i zwartym, niczym granitowa płyta
basem, a mocno niekiedy pokręconymi, inspirowanymi czasami nawet Jazz'em
rozwiązaniami rytmicznymi. Sporo tu kontrastów i wieloaspektowych ruchów, a
mimo to zespół stworzył z tego wydawałoby się sporego bałaganu niesamowicie
spójny, narkotyczny wręcz, wielowarstwowy amalgamat dźwięków, który oszałamia,
wciąga i hipnotyzuje. Dzieje się tu tyle, że trudno za pierwszym podejściem
wszystko to ogarnąć, a Kevel zazdrośnie strzeże swych tajemnic i nie od razu w
pełni docenimy egzotyczną panoramę dziwnych dzwonków, płaczących melodii,
zamaszystych klawiszy, nawiedzonych krzyków, czy palące zmysły wiosła. Tej
płycie trzeba naprawdę poświęcić sporo czasu i atencji, aby choć w pewnym
stopniu się z nią dogadać, byłoby bowiem profanacją, gdybyś drogi czytelniku
podczas poznawania „Mutatis…” robił palcówkę młodszej koleżance, bądź oralnie
zadowalał pulchną mamuśkę. No i oczywiście trzeba też mieć akurat ochotę na
takie, trochę jednak ekstrawaganckie granie. Rozważając jednak wszystkie za i
przeciw uważam, że warto zgłębić ten album, bo choć nie jestem wielkim fanem
takich hybrydowych dźwięków, to przyznaję się bez bicia, że przed tym wysoce
popapranym albumem chylę czoła. Dawno żaden album spoza głównego, metalowego
nurtu nie zrobił mi takiego mętliku pod pokrywą, jednym słowem, gdy z całą mocą
przemówiły do mnie te dźwięki, w chuj rozjebała mnie ta płyta. Nie będę jednak
jej nikomu na silę polecał, zapewniam jednak, że każdy, kto naprawdę będzie
chciał zgłębić jej zaklęte rewiry, dostanie oszałamiający gobelin utkany z wielobarwnych,
emocjonalnych, muzycznych struktur. Wyjebany album, bez dwóch zdań.
Hatzamoth
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz