wtorek, 30 listopada 2021

Recenzja Hell's Coronation „Silver Knife Mysticism”

 

Hell's Coronation

„Silver Knife Mysticism”

Godz Ov War / Black Death Prod. / Under the Sign of Garazel 2021/22

Panujący nam rok dwudziesty pierwszy pomału chyli się ku upadkowi. Jednak zanim jeszcze wszyscy pójdziemy opijać nadejście nowego, pojawia się okazja by ten stary raz jeszcze pochwalić, przynajmniej pod względem muzycznym. Okazja tym razem z rodzaju pomniejszych, w postaci „Silver Knife Mysticism”. Hell’s Coronation to duet, który nie rozpieszcza dużymi wydawnictwami, lecz wypuszcza swoja truciznę w niewielkich acz dość regularnych dawkach. Zatem na taśmie (wersja CD i winyl dostępne będą na wiosnę) otrzymujemy trzy utwory trwające łącznie niecałe dwadzieścia minut. Jeżeli ktoś jeszcze do dziś żyje w nieświadomości, to Hell’s Coronation powinien kojarzyć jako spadkobiercy twórczości Samael z okresu „Worship Him” / „Blood Ritual”. I powiem wam, że mimo iż za każdym razem wiem dokładnie czego się po ich muzyce spodziewać, to ta i tak chwyta mnie za serducho z taką siłą, że zapomina ono bić. Nie zaprzeczę, duża w tym zasługa osobistego sentymentu do nagrań Szwajcarów i niezmiernie się cieszę, że jest ktoś, kto potrafi dziś tak udanie odtworzyć klimat jaki budowali bracia Vorphalack i Xytraguptor zanim jeszcze stali się jedynie Vo i Xy i zaczęli grać techno. „Silver Knife Mysticism” to black metal czarny jak węgiel, oparty na niezbyt pospiesznych, masywnych akordach systematycznie podsycanych rytualnym klawiszowym tłem. Jest tu sporo harmonii, które powoli wkręcają się w głowę  omamiając i otaczając grubą kotarą mroku, jest niesamowity nastrój. Wywołujący dreszcze, niepokojący i tajemniczy, infekującym kazaniem Diabła do szpiku kości. Gdańszczanie są w swojej twórczości niesamowicie konsekwentni i nawet nie myślą o wprowadzaniu do swoich utworów zbędnych eksperymentów. Ma być prosto, po staremu i dla Szatana. I dlatego ja to po raz kolejny kupuję i nie przyjmuję do wiadomości, że ktokolwiek poczuł się tym materiałem rozczarowany. Bo Hell’s Coronation to już pewna marka i klasa sama w sobie

- jesusatan

Recenzja MALIGNANT ALTAR “Realms Of Exquisite Morbidity”

 

MALIGNANT ALTAR

“Realms Of Exquisite Morbidity”

Dark Descent Records (2021)

Nie wierzę, że kto śledzi deathmetalowe podziemie, ten nie czekał na debiutancki pełniak teksańskiego Malignant Altar. Nie dość, że demo „Retribution Of Jealous Gods” wysadzało z kapci,  to i same nazwiska tutaj grają – Dobber Beverly (Infernal Dominion, Insect Warfare, War Master, Viral Load), Beau Beasley (Insect Warfare, Hatred Surge), Joshua Bokemeyer (Church Of Disgust) czy Mat V. Aleman (War Master). Panowie z niejednego pieca chleb jedli i nie jeden gatunek muzyczny uprawiali, co znajduje odzwierciedlenie na „Realms Of Exuisite Morbidity”. Początek mojej znajomości z tym krążkiem nie był łatwy. Udostępniony utwór promujący wydawał się nieco zachowawczy, a i pierwsze odsłuchy nie wywoływały we mnie oczekiwanych, ekstatycznych spustów. Nie, że panowie grają słabo czy coś, ale brakowało mi w tym kropki nad „i”, czegoś co by dowodziło, że Malignant Altar jest rzeczywiście nową siłą, a przede wszystkim nową jakością na rynku. Po kilkunastu odsłuchach wciąż nie znajduje w muzyce Malignant Altar pierwiastka wyjątkowości, ale niezaprzeczalnie jest to dobry, a nawet bardzo dobry album, przesiąknięty death metalem do szpiku kości. Zadziwia ogromna lekkość z jaką muzycy wygrywają swoje partie, dzięki czemu „Realms...” jawi się jako jedno z bardziej dziarskich, zwiewnych, dalekich od toporności wydawnictw tym nurcie na przestrzeni ostatnich kilku lat. Wyraźnie słychać, że to pokolenie muzyków wychowane jest nie na współczesnych trendach, dlatego może też w muzyce Malignant Altar – pomimo że wpasowującej się we współczesną modę – tak dużo odniesień do metalu śmierci sprzed ponad dwudziestu lat. Ze świecą tu szukać blastowania, gulgulaków, gitarowych ścian dźwięku, z których z trudnością wyłuskać jakiś klasyczny riff. Zachwyca masywne, bardzo tłuste brzmienie i rasowy growling gdzieś z pogranicza Davida Vincenta i Steve’a Tuckera. W ogóle dużo tu odniesień do twórczości Morbid Angel (zwłaszcza w tym wolniejszym wcieleniu) czy d Baphomet/Banished. Niestety łyżką dziegciu w tym morzu pochwał są same kompozycje, które bardziej przypominają wynik wyrachowanej kalkulacji niż żywiołowego, młodzieńczego animuszu. Brakuje tu niestety urozmaiceń, a i niejednokrotnie wkrada się nachalna schematyczność. Jako przykład przytoczę fakt, że w połowie zamieszczonych tu kompozycji pojawia się charakterystyczne zwolnienie a wręcz wyciszenie, po którym wkracza rzężący bas, a reszta kolegów próbuje rozgnieść słuchacza niczym walec. Fajny zabieg, ale jak zbyt często powtarzany, może robić się nudny. Zabrakło pomysłów? Miejscami tego typu myśl przechodzi mi przez głowę. Solówki także nie należą do szczególnie interesujących i w moim odczuciu są na tym wydawnictwie totalnie zbyteczne. Pomimo wspomnianych wad „Realms...” spełnia swoje zadanie wzorowo – gniecie, miażdży, wybrzmienia, przemyca sporą dozę deathmetalowej szlachetności, odnajduje się we współczesnych trendach będąc jednocześnie tak bardzo daleko od nich. Nie jest to płyta, która zasługuje na stawianie pomników, ale jest w tym bardzo dużo muzycznej jakości, która cieszy i sprawia, że chce się tego materiału słuchać. Bez odkrywania Ameryki, bez silenia się na bycie czymś przełomowym – po prostu Death metal przez wielkie D.

 

                                                                                                                      Harlequin

poniedziałek, 29 listopada 2021

Recenzja Krolok „Funeral Winds & Crimson Sky”

 

Krolok

„Funeral Winds & Crimson Sky”

Osmose Prod. 2021

Tego zespołu żadnemu maniakowi sceny blackmetalowej przedstawiać raczej nie trzeba. Wydany cztery lata temu debiutancki „Flying Above Ancient Ruins” (że pomniejszych wydawnictw nie wspomnę) narobił sporego zamieszania, dlatego też nowego krążka zespołu wielu już nie mogło się doczekać. No i oto jest. Nie wiem jak wy, ale ja już na sam widok doskonałej okładki wiedziałem, że będzie dobrze. I jest. Powiem nawet, że jest jeszcze lepiej niż dotychczas, mimo iż Słowacy absolutnie nie wprowadzili do swojej twórczości żadnych znaczących zmian stylistycznych.  Mamy tu zatem do czynienia z najwyższej klasy czarcim graniem z epoki drugiej fali. Krolok przesiąknięci są do szpiku kości wpływami zarówno północnymi jak i śródziemnomorskimi, które to udanie łączą z inspiracjami czesko – węgierskimi, i chyba nie trzeba w tym momencie przywoływać żadnych nazw po imieniu. W tej muzyce czuć też ducha klasycznego heavy i speed metalu, który w blackmetalowej pelerynie zdobionej klawiszowymi ornamentami brzmi zaprawdę mrocznie i tajemniczo. Nie brak na tej płycie skocznych, wpadających w ucho akordów ale i płynących niczym norweski potok lodowatych melodii. Szybsze, choć dalekie od galopu, fragmenty przeplatane są nastrojowymi zwolnieniami sprawiającymi, że kompozycje są urozmaicone i ciekawe. Wszystko tu jest dokładnie wyważone i dawkowane w idealnych proporcjach. Chwilami można odnieść wrażenie, że „Funeral Winds & Crimson Sky” jest zaginionym materiałem sprzed trzydziestu lat i duża w tym też zasługa dość surowego, staroszkolnego brzmienia. Oczywiście dodatkowego smaku dodaje muzyce nieco schowany demoniczny głos opowiadający swoje historie w iście nawiedzonym tonie. Słuchając tych sześciu utworów po prostu nie sposób nie machać zaciśniętą pięścią, jak sam Fenriz uczył. Jeśli zatem zastanawiacie się, czy Krolok utrzymał wysoką formę, to porzućcie wszelkie wątpliwości i sięgajcie śmiało po „Funeral Winds & Crimson Sky”. Tak się, kurwa, powinno grać atmosferyczny black metal czerpiąc pełnymi garściami z klasyki a jednocześnie zachowując własne oblicze. Świetna płyta!

- jesusatan

niedziela, 28 listopada 2021

Recenzja Gold Spire „Gold Spire”

 

Gold Spire

„Gold Spire”

Chaos Rec. 2021

Jak wielki wpływ na ocenę muzyki ma aktualny nastrój chyba nie trzeba nikogo przekonywać. Dobrze jest się zatem niekiedy w swoich przekonaniach upewnić. Dla mnie najlepszym tego przykładem z ostatnich tygodni jest debiutancki album Gold Spire. Po pierwszym podejściu rzuciłem tym w kąt i byłem przekonany, że więcej nie wrócę. Traf jednak chciał, że jakimś cudem odpaliłem materiał Szwedów ponownie. I bardzo się z tego faktu cieszę, gdyż… utwierdziłem się, że nie wszystko, co się awangardą zowie musi być od razu intrygujące i wywoływać „ochy” i „achy”. Nawet jeśli teoretycznie, zgodnie z promocyjną zapowiedzią, panowie mieszają death i doom z nietypowym instrumentarium w postaci saksofonu. Co, pewnie korci skojarzeniami pod tytułem „Dawn of Dreams”, nie? Jasne. Takie przygody już były i nikt temu nie przeczy. Rzecz w tym, że rodacy Dana Łabędzia stosują wspomniany dodatek przesadnie często i słuchając „Gold Spire” mam chwilami wrażenie, że w kółko leci ten sam kawałek. Nawet jeśli początkowo wspomniany instrument stanowił faktycznie jakieś tam urozmaicenie dla niezbyt żwawych rytmów, to po kolejnym otwarciu nie sposób zaprzeczyć, że tu najzwyczajniej wieje nudą. Bo gdyby go wyrzucić, to okaże się, że muzyka Gold Spire jest naga. Pozbawiona ciekawych aranżacji, chwytających za szmaty riffów czy gniotących trzewia zwolnień. Jest po prostu nijaka. Została przykładnie wyprodukowana by brzmiała dość nowocześnie, nawet i ciężko, została okraszona całkiem niezłym, choć absolutnie nie wybijającym się ponad przeciętny poziom wokalem i… tyle. Jak bym tego nie słuchał, dochodzę do wniosku, że jest to bezbarwne, rozcieńczone, wodniste i chuja warte. Ponadto mają chłopaki troszkę kojarzącą się z Protectorowym „A Shedding of Skin” okładkę, co jeszcze bardziej działa na ich niekorzyść, gdyż wstępnie daje nadzieję na coś dobrego, lecz po zapoznaniu się z zawartością obrazek ten pasuje niczym pięść do nosa. Nie, no nic mnie tu nie porywa i jestem pewny, że trzeciego podejścia do „Gold Spire” już nie będzie. Szkoda czasu. Ale jak jesteście bardzo ciekawi, to sprawdzić oczywiście nie zaszkodzi, bo może to ja się nie znam.

- jesusatan

sobota, 27 listopada 2021

Recenzja Extreme Cold Winter „World Exit”

 

Extreme Cold Winter

„World Exit”

Hammerheart Rec. 2021

Mówią wam coś takie nazwy jak Beyond Belief, Beast of Revelation, Severe Torture, Centurian czy Officium Triste? Jeśli tak, to spieszę donieść, iż panowie zaangażowani we wspomniane zespoły połączyli właśnie siły i wydalili z siebie debiutancki krążek tworu o nazwie Extreme Cold Winter. Powiem szczerze, że zwłaszcza po zeszłorocznym rozczarowaniu płytą Beast of Revelation oczekiwań wobec tego materiału zbyt wielkich nie miałem. A jednak okazało się, że „World Exit” to rzecz zaprawdę niezgorsza. Na płycie znajdziemy siedem utworów trwających łącznie koło pięćdziesięciu minut, natomiast muzycznie dryfujemy w klimaty doom/death metalowe. Już od pierwszych chwil bardzo wyraźnie słychać inspiracje wczesnym My Dying Bride i to zarówno w ciężkich akordach co i przeciekającej przez nie nutki melancholii. Nie jest to na pewno dosłowne kopiowanie, bo poza Brytolami w kompozycjach tych słychać też wymieniony wcześniej Beyond Belief oraz kapkę innych wyspiarzy z Paradise Lost (oczywiście z bardzo wczesnego okresu). Te składniki zostały ze sobą tak zgrabnie wymieszane, że nawet ubrane w nieco już przybrudzone i postrzępione szaty nadal sprawiają wrażenie atrakcyjnych. Kompozycji Extreme Cold Winter po prostu aż chce się słuchać, bowiem co chwilę odzywa się w nas jak nie nutka nostalgii to chęć przytulenia się do kokietującej nas martwej aury i smutnej ciemności. Tak, muzyka Holendrów jest smutna, ale w bardzo pozytywnym tego słowa znaczeniu. Nie ma tu na przykład przepitolonych fragmentów klawiszowych. Instrument ten stanowi coś w rodzaju czarnego welonu opadającego na płynące z głośników dźwięki i jest użyty w sposób bardzo rozważny. Wspomniany smutek ma tu za zadanie przytłoczyć swoim ciężarem a nie sprawić, że się porzygamy. W jego towarzystwie masywne riffy zyskują jeszcze bardziej na sile i mocno dogniatają do samej gleby. No i na koniec muszę wspomnieć o bardzo dobrych wokalach. Pim wyrzyguje teksty chyba z samego żołądka, i mimo iż w raczej jednolitej tonacji, to jego bardzo czytelny ryk jest tutaj doskonałym dodatkiem do muzyki.   Muszę przyznać, że już dość dawno nie słyszałem tak ciekawej i zróżnicowanej, dalekiej od nudy płyty w starym death/domowym stylu. Zazwyczaj kończę odsłuch nowości z tego gatunku po dwóch, góra trzech utworach. „World Exit” poleciało pięć razy z rzędu i gdyby nie późna pora, to pewnie kręciło by się dalej. Zaskakująco dobry album który powinien zainteresować każdego fana przede wszystkim starej brytyjskiej szkoły.

- jesusatan

Recenzja SIELUNVIHOLLINEN „Teloituskäsky”

 

SIELUNVIHOLLINEN

„Teloituskäsky”

Hammer of Hate Records 2021

Czwarty, pełny album Fińskiego projektu Sielunvihollinen, którym niepodzielnie włada znany także z gry w Barathrum, Wintermoon, czy Norrhem Ruttokieli, to materiał, który jest wręcz kanonicznym przykładem zimnego, surowego, jadowitego, przepełnionego melancholijnymi melodiami Black Metalu made in Suomi. Ciemność i mizantropia sączą się z tych dźwięków, a jednocześnie krążek ten jest zaskakująco chwytliwy i można go niemal nucić przy goleniu, co dla jednych będzie wadą, dla innych zaletą tego materiału. Żadnych ekstrawagancji na „Teloituskäsky” człowieku nie uświadczysz. Wszystko zbudowane jest tu na sprawdzonym już wielokrotnie w ogniu walki, klasycznym, czarcim korzeniu, a więc beczki napierdalają konkretnie, nierzadko zahaczając o patenty rodem z diabelskiego Thrash Metalu, wspomaga je zawiesisty, chropowaty, barbarzyński bas, zadziorne, melodyjne, kąsające boleśnie riffy odpowiedzialne za melancholijny feeling tej płyty sieją zarazem nieliche zniszczenie, a całość uzupełnia rasowy, bluźnierczy, agresywny scream. Większość wałków zawartych na tej płycie posiada klasycznie śpiewne, wręcz Heavy Metalowe wykończenie, więc materiał ten żre zawodowo, a po kilku głębszych te diabelnie nośne dźwięki powodują maniakalne zarzucanie grzywą i dzikie, szalone, czarcie pląsy. Brzmienie jest siarczyste, dosadne, cierpkie i zajadłe, ale sporo w nim przestrzeni i organicznego charakteru, więc materiał ten poniewiera okrutnie, a przy tym odsłuch nie nastręcza najmniejszych problemów i sprawia masę perwersyjnej przyjemności. Ta płytka to naprawdę dobry, zimny, siarczysty, fiński Black Metal, który fani Horna, Goatmoon, Sarastus, Musta Surma, Satanic Warmaster, czy Sacrificium Carmen łykną bez mrugnięcia okiem, niczym pelikany i poproszą o więcej. Ja także wyśmienicie bawiłem się przy tej płycie i choć nie wydam na nią swych ciężko zarobionych srebrników, to na pewno będę śledził dalsze poczynania Sielunvihollinen, gdyż to zajebiste, autentyczne, szczere i tworzone z oddaniem napierdalanie ku chwale Szatana. Czekam zatem na kolejne, demoniczne, bluźniercze wymioty z Helsinek, a tymczasem idę raz jeszcze zatańczyć w towarzystwie „Teloituskäsky”, aby umilić sobie oczekiwanie.

 

Hatzamoth

piątek, 26 listopada 2021

Recenzja Snaum "Selfmadeself"

 

Snaum

"Selfmadeself"

Independent 2021

Mówi się, że reklama dźwignią handlu. Coś w tym chyba jest, bowiem promówka debiutanckiego materiału Snaum leżała sobie u mnie na dysku już jakiś czas i pewnie gdyby nie dość natrętne bombardowanie mnie całkiem intrygującą okładką w mediach społecznościowych poleżałaby sobie jeszcze kto wie jak długo. Postanowiłem jednak "odhaczyć" zespół i, jak to już niejednokrotnie bywało, zabawiłem przy tych dźwiękach na dłużej. Panowie ze stolicy grają z lekka eksperymentalny black metal. Nie że zaraz wymyślają proch na nowo, bo ich awangarda ogranicza się do wrzucania w czarny kocioł inspiracji, które towarzyszyły nowej fali gatunku już od dawna. Mam tu na myśli przede wszystkim niesamowicie nastrojowe noise'owo ambientowe tła, nadające muzyce nieprzeciętnego klimatu i zalewające uszy czarna mazią. Zaskoczyło mnie jednak co innego, a mianowicie  pojawiające się choćby w "Colossus" elementy posthardcorowe. Momentalnie skojarzyły mi się z ostatnią płytą Plebeian Grandstand , którą to podniecałem się tutaj dosłownie kilka tygodni temu. To dodanie skoczności i charakterystycznego rytmu potęguje w tym przypadku siłę przekazu i absolutnie nie nasuwa bezpośrednich porównań do kapel w krótkich spodenkach i czapeczkach z daszkiem. Zresztą tego tupu fragmentów nie ma zbyt wielu, bo główny nacisk położono na niespieszne budowanie klimatu i napięcia. Zespół bardzo umiejętnie wprowadza do swoich utworów różnego rodzaju urozmaicacze i stara się, by każdy z nich był inny a jednocześnie stanowił element konceptu. "Breathe" na przykład dla odmiany mocno kojarzy mi się z Furiowym księżycem, niby jest dość minimalistyczny ale wciąga jak czarna dziura i wywołuje nieziemski nastrój. Jeśli podoba wam się to, co z black metalem robi rodzimy Thaw, to wskazane jest, byście także tym pięciu kompozycjom dali szansę. Słychać, że Snaum maja pomysł na granie i, co mnie przekonuje najbardziej, nie czuję tu żadnej napinki czy silenia się na wymuszoną awangardę. Kolejne dźwięki bardzo zgrabnie się zazębiają tworząc materiał urozmaicony, ciekawy i przede wszystkim mocno uzależniający. Osoba odpowiedzialna za kręcenia gałkami podczas rejestracji "Selfmadeself" też najwyraźniej dokładnie wiedziała co czyni, bo brzmienie jest tu pełne i przestrzenne. Jedyne co mi nie do końca leży, to barwa głosu wokalisty, ale po kilku odsłuchach nawet ten element przestaje drażnić. Kurcze, świetnie to płynie i naprawdę szkoda, że nikt nie zdecydował się na wydanie tej EP-ki w fizycznej formie. Ode mnie wielkie brawa dla chłopaków i czekam na więcej.

- jesusatan

Recenzja SPELLFORGER „Upholders of Evil”

 

SPELLFORGER

„Upholders of Evil” (Ep)

Personal Records 2021

Patrząc na logo i front cover tegorocznej Ep’ki indonezyjskiego SpellForger spodziewałem się raczej usłyszeć tu muzę utrzymaną w klimatach Power/Heavy Metalowych, a tymczasem chłopaki zrobili mi psikusa i dojebali prosto w ryj rasowym, korzennym, wyrywającym z buciorów Thrash/Speed/Black Metalem zatopionym głęboko w latach 80-tych. Od samego początku rżną panowie, aż miło i nie pierdolą się w tańcu, więc sześć wałków, jakie znajduje się na „Upholders…” potrafi spuścić słuchaczowi solidny łomot. Surowe beczki sieją cudowny, klasyczny rozpierdol, gruby, chropowaty bas wywraca wnętrzności, jadowite, ziarniste, ząbkowane riffy, będące wręcz uwielbieniem dla klasycznego metalu sprzed czterech dekad rozrywają w piździec, piłujące solówki o tradycyjnej, Heavy Metalowej melodyce tną ciało aż do kości, a szorstkie, bluźniercze wokale na prawo i lewo plują żółcią i żrącym kwasem. Słychać wyraźne inspiracje dźwiękami, jakie znalazły się na „Haunting the Chapel” wiadomo kogo, ale wczesne produkcje Dark Angel, Sarcofago, Possessed, czy Sepultura także odcisnęły na zespole swoje piętno. Podobnie, jak zawarta tu muzyka, tak i brzmienie jest siarczyste, bezkompromisowe, barbarzyńskie i pierwotnie surowe, wiec każdy z tych sześciu wałków wykurw ma okrutny i poniewiera bezlitośnie. Oryginalności w twórczości SpellForger tyle, co alkoholu w zielonej herbacie, ale czuć w tej muzie szczerość i pasję, oraz emanuje z niej czyste, nieskażone, autentyczne, pradawne zło. W chuj niszczący materiał, który zbeształ mnie straszliwie. Żałuję tylko, że ta produkcja trwa jedynie nieco ponad 21 minut, no ale w końcu jakąś jedną wadę, to ona może mieć. Czekam zatem z niecierpliwością na kolejny, diabelski  rozpierdol z obozu SpellForger. Mam nadzieję, że tym razem będzie to już pełny album i że podobnie, jak „Upholders of Evil” rozjebie mnie niczym rozrzutnik gnój po polu. Jak dla mnie płytka do obowiązkowego zakupu.

 

Hatzamoth

środa, 24 listopada 2021

Recenzja SYLVAN AWE „Transcend”

 

SYLVAN AWE

„Transcend”

Northern Silence Productions 2021

Końcówka października tego roku (a konkretnie 29 jego dzień), to czas, gdy za pośrednictwem Northern Silence Productions swój drugi album przedstawił światu australijski projekt Sylvan Awe. Nic wielkiego co prawda z tego nie wynika, gdyż gdyby ta płyta się nie ukazała, świat nadal by istniał i byłby miejscem tak samo pojebanym, jak zwykle. „Transcend” bowiem dupy nie urywa i nie wychyla się ponad rzetelną, Black Metalową przeciętność, ubarwioną nieco mniej oczywistymi zagrywkami (przynajmniej jak dla mnie). Muzyka, jaką tu słyszymy, zbudowana jest w oparciu o klasyczne korzenie gatunku, czyli konkretnie bijące beczki, zimne, chropowate riffy o sporej melodyjności i rasowy scream. Ten na wskroś klasyczny rdzeń kompozycji wzbogaca się, w zależności od potrzeb, klimatycznymi elementami, Post-Black Metalowymi strukturami z wykorzystaniem atonalnych akordów, atmosferycznymi, lżejszymi, łatwiej przyswajalnymi pasażami uciekającymi momentami w stronę muzyki progresywnej, gustownymi liniami delikatnie kosmicznego parapetu, czy też melancholijnymi, chłodnymi partiami tworzonymi przy pomocy rzeźbiącego melodyjnie wiosła. Napotkamy tu również odrobinę rozwiązań motorycznych zahaczających delikatnie o folk i niemal plemienne rytmy. Wszystko to dobrze współgra ze sobą, płytka stanowi jedną, spójną całość, więc dobrze się jej słucha, lecz dźwięki te nie zapadają jakoś specjalnie głęboko w pamięć i szybko ulatują spod pokrywki. Brzmienie ma odpowiednią ilość przestrzeni, aby każdy instrument swobodnie się wyrażał, jest zarazem dosyć surowe i ma w sobie sporą porcję jadu, jednak o jakichś  ekstremalnych doznaniach nie ma tu mowy. No i tak to właśnie jest z tym albumem, za dobry to krążek, aby nazwać go słabym, a jednocześnie trochę za słaby, aby nazwać go dobrym. Jest po prostu zwyczajnie przeciętny, a to wg mnie opcja najgorsza z możliwych, gdyż wydawnictwa przeciętne najszybciej lądują na śmietniku metalowej historii i nikt nie zawraca sobie nimi dupy. Znajdą się z pewnością zwolennicy tego krążka, którzy za te słowa powiesiliby mnie zapewne na suchej gałęzi i wypatroszyli ku przestrodze, jednak takie jest moje zdanie i nic go nie zmieni. Nie przekonuje mnie drugi długograj Sylvan Awe. Może przy okazji trzeciego podejścia sytuacja ulegnie poprawie? Przekonamy się o tym (albo i nie) za jakiś czas.

 

Hatzamoth

poniedziałek, 22 listopada 2021

Recenzja EMPTINESS „Vide”

 

EMPTINESS

„Vide”

Season of Mist 2021

Belgijski Emptiness to kamanda, która na swych pierwszych trzech albumach rzeźbiła bardzo dobry, zimny, jadowity, ale niepozbawiony melodii Black/Death Metal, w którym słychać było delikatne inspiracje Dissection, czy Unanimated. Naprawdę fajne to było granie, sączyła się z niego ciemność, mizantropia i negatywne emocje i lubiłem je sobie zarzucić od czasu do czasu. Od swej czwartej, wydanej w 2014 roku płyty zespół zaczął zmieniać swą muzykę, coraz bardziej odchodząc od swych korzeni. Od tego czasu każda, kolejna produkcja Emptiness była coraz bardziej pojechana, a to, co usłyszałem na wydanej w tym roku przez Season of Mist, szóstej, pełnej płycie belgijskiego kwartetu, to już jak dla mnie totalny, niepojęty momentami kosmos. Grania opartego na konwencjonalnie pojętej sekcji rytmicznej i wiosłach praktycznie na tej płycie nie ma. Wszystko kręci się na tym albumie wokół psychodelicznej elektroniki, żałobnych, przepełnionych bólem szeptów i zniekształconych przez różnorakie efekty wokali oraz abstrakcyjnych, efemerycznych, bardziej pasujących do meandrującego, kwaśnego Jazzu lub dystopijnego oszpeconego popu muzycznych tekstur. Dźwiękowe pejzaże, jakie maluje tu zespół, są jednak tak jałowe, oszczędne w wyrazie, przygnębiające, obrazujące stadium rozpaczliwej, nędznej samotności, przerażającego zagubienia i psychicznego wyczerpania, a zarazem tak hipnotyzujące, że słuchanie „Vide” może się dla mniej odpornych lub słabo przystosowanych jednostek zakończyć próbami przerysowania sobie nadgarstków ostrymi narzędziami, lub szarym mydłem, bądź chęcią sprawdzenia swej wagi i wytrzymałości sznura umocowanego na odpowiednio wysokiej gałęzi. Muza zawarta na tej płycie jest niczym wędrująca mgła. Przelewa się, lawiruje, pojawia i znika, a przy tym jest tak wyobcowana, klaustrofobiczna i odurzająca, że może spowodować naprawdę spore uszczerbki na mentalnym zdrowiu słuchającego. Można odnieść wrażenie, że te dźwięki wręcz nas prześladują, wgryzając się uparcie i metodycznie w ośrodkowy układ nerwowy, wlewając weń gęste, smoliste macki mrocznej materii. Aby stworzyć taki album trzeba mieć prócz wyśmienitego warsztatu technicznego także niebywałą wyobraźnię, aby samemu nie zgubić się i nie zeżreć własnego ogona w tym gąszczu przenikających się nawzajem, posępnych, niepokojących, wisielczych wibracji. Niewiele albumów ostatnimi czasy wywołało u mnie tyle sprzecznych emocji i pozostawiło mnie w zasadzie w stanie zawieszenia. Sporo rzeczy na tej płycie mi się podoba i niesamowicie ryje mi mózgownicę i mniej więcej tyle samo patentów do mnie w ogóle nie trafia, wywołując frustrację, bądź znużenie. Darujcie zatem, ale nie ocenię jednoznacznie tej produkcji, gdyż nie potrafię stwierdzić, czy to muzyka ocierająca się o geniusz, czy nieudany, eksperymentalny babol. Faktem niezaprzeczalnym jest natomiast to, że występuje tu pewien dualizm, gdyż przygnębiająca, zimna i depresyjna to twórczość, która zawiera zarazem zaskakująco dużo ciepła i kojących swoistą monotonią elementów. Nie jest to także materiał, który możemy słuchać podczas jazdy samochodem, czy niezobowiązującego dymanka. Tej płycie trzeba poświęcić odpowiedni czas i należytą atencję, słuchanie jej po łebkach mija się z celem. Jeżeli macie zatem ochotę zanurzyć się w nietuzinkowe, emanujące bólem egzystencji, rozmyte, mętne, dwuznaczne dźwięki, to polecam zapoznać się z „Vide”. Druzgocąca, choć nie do końca zrozumiała jak dla mnie płyta i pewnie dlatego nie raz powrócę jeszcze do tego materiału.

 

Hatzamoth

niedziela, 21 listopada 2021

Recenzja THRONE „Pestilent Dawn”

 

THRONE

„Pestilent Dawn”

Redefining Darkness Records 2021

Debiutancki album długogrający pochodzącego zza wielkiej kałuży, a konkretnie ze stanu  Michigan młodzieżowego kwartetu Throne to całkiem konkretna Death/Black Metalowa jazda na pełnej piździe. Chłopaki napierdalają, ile sił, wychodzi im to całkiem zgrabnie, a jeżeli chodzi o ich muzę, to pewnymi punktami odniesienia mogą być tutaj Belphegor, Hate, Myrkskog, Hour of Penance, czy Behemoth, ale z racji ich pochodzenia znajdziemy tu także bardzo delikatne nawiązania do Suffocation i HateEternal. W większości przypadków twórczość Throne opiera się na szybkich, niszczących, okrutnych beczkach, miażdżących, łamiących kręgosłup liniach basu, precyzyjnych, brutalnych, rozdzierających trzewia riffach popartych tnącymi do kości solówkami i jadowitych, złowieszczych, bluźnierczych wokalach. Pomimo całej swej bezkompromisowości, płytka ta posiada dosyć dużo bardziej melodyjnych akcentów, lecz nie obniżają one jej siły uderzeniowej, a agresja i nienawiść wręcz wylewają się z tego krążka. Prócz rasowego nakurwiania ku chwale Rogatego napotkamy tu również nieco bardziej złożone struktury zbudowane na bazie mocniej pokręconych, hipnotycznych bębnów, rezonujących złowrogo, klaustrofobicznych, wijących się riffów i chorych, nawiedzonych, przeszywających, zjadliwych growli, więc wbrew pozorom nie jest to album tak prosty, jak się wydaje i trzeba trochę czasu mu poświęcić, aby pośród szalonego tempa i bezdusznego okrucieństwa wyłapać wszystkie, czające się tam w ukryciu,diabelskie niuanse. Brzmi to wszystko bardzo konkretnie. Jest brutalnie, siarczyście, dosyć gęsto i bezkompromisowo, a przy tym selektywnie, więc słychać, co rzeźbią poszczególne instrumenty. Jak dla mnie jednak sound tej płytki jest trochę zbyt sterylny (choć być może był to efekt zamierzony, który miał podkreślać odhumanizowany, bezduszny feeling tego krążka). Zdecydowanie przydałoby się tu jednak wg mnie więcej ciężaru na bębnach i krwistego mięcha na basie, co w prostej linii przełożyłoby się na jeszcze bardziej przerażający, niszczący wszystko w pizdu, okrutny rozpierdol, choć w tej dziedzinie nie jest źle, a „Pestilent Dawn” przetacza się po słuchaczu z gracją rozpędzonego do prędkości światła buldożera i poniewiera konkretnie. Mimo tych drobnych mankamentów to naprawdę dobra, bezkompromisowa płyta. Mają niewątpliwie chłopaki potencjał i jeśli nie osiądą na laurach, to kolejna ich produkcja może pozamiatać zdecydowanie bardziej, niż „Świt Zarazy”, na co liczy piszący tę recenzję.

 

Hatzamoth

 

sobota, 20 listopada 2021

Recenzja LUNAR MANTRA „Psychosomatika”

 

LUNAR MANTRA

„Psychosomatika” (Ep)

Invictus Productions 2021

W przypadku tegorocznej produkcji szkockiego zespołu, którą firmuje swą marką Invictus Productions już sam jej tytuł, a także okładka niejako naprowadzają nas na muzykę, jaką na niej usłyszymy. Psychosomatyka to bowiem dziedzina nauki zajmująca się wpływem czynników psychicznych na stan zdrowia organizmu człowieka. Myślę, że Lunar Mantra nieco zmodyfikowała tu główną doktrynę tej nauki i eksploruje tu stan umysłu, w jakim znajduje się jednostka ludzka będąca pod silnym wpływem czynników ezoterycznych i okultystycznych. Oczywiście to tylko moja, być może nieco naciągana teoria, która może mijać się z rzeczywistością, ale takie właśnie odniosłem wrażenie po przesłuchaniu „Psychosomatika”. Przejdźmy zatem teraz do zawartości muzycznej tego materiału, a ta jest wciągająca, intrygująca i konkretnie dryluje zwoje mózgowe. Szkockie trio prezentuje nam tu bowiem niespełna 28 minut wyśmienitego, mistycznego, tajemniczego, nawiedzonego Black Metalu o rytualnym szlifie. Wysoce transowa, hipnotyzująca, przesiąknięta medytacyjnym charakterem i w pewnym sensie halucynogenna to muzyka oparta na pokręconych nielicho, obrzędowych wręcz bębnach o liturgicznym charakterze, ciężkich, rozrywających, złożonych teksturach basu, gęstych, smolistych, dysonansowych, atonalnych harmoniach riffów i jadowitych, bluźnierczych, ceremonialnych wokalach. Mnóstwo zawiłych, rozbudowanych, lecz ukrytych dosyć głęboko atmosferycznych elementów wraz z podstawową warstwą muzyczną tej produkcji tworzą podniosłą, enigmatyczną, modlitewną aurę, która nadaje tym wałkom niemal oniryczną formę zacierającą granice pomiędzy rzeczywistością a sennymi wizjami. Prawdziwym jednak ukoronowaniem tej produkcji jest ostatni ze znajdujących się tu utworów będący w zasadzie jednym, wielkim, wciągającym, psychoaktywnym Dark Ambientowym rytuałem przetaczającym się po receptorach naszej świadomości. Niemal organoleptycznie odczuwamy tu ciężkie opary wonnych, sakralnych kadzideł, które malują przed słuchaczem rozmyte, nieskończenie mnogie, niekiedy groteskowe inkarnacje demonów bytujących pomiędzy życiem a śmiercią,a drzemiących w każdym człowieku.Cholernie dobry materiał, który na uwadze powinni mieć zwłaszcza fani Nightbringer, Svartidauði, Dødsengel, czy Zhrine. Na pewno będę obserwował dalsze poczynania szkockich mistyków, a tymczasem wracam zagłębić się ponownie w ten gęsty gobelin mrocznych dźwięków tkany okultystycznymi nićmi, proszę więc nie przerywać teraz pod żadnym pozorem mego transu. Dobranoc Państwu.

 

Hatzamoth

Recenzja VARGASKRI „Hyllningskväden”

 

VARGASKRI

„Hyllningskväden”

Northern Silence Productions 2021

O szwedzkim duecie Vargaskri wiadomo nie za wiele. Powstał podobno w 2006 roku, do roku 2009 stworzył trzy materiały demo, po czym poddano go hibernacji na 6 lat. Jak łatwo policzyć, horda zbudziła się ze snu Anno Bastardi 2015 i od tego czasu rozpoczęła się praca nad utworami, które ostatecznie stworzyły pierwszy, pełny album grupy, wydany w tym roku pod sztandarami Northern Silence Productions. Wygląda na to, że panowie do tytanów pracy nie należą, gdyż stworzenie 7 wałków zajęło im prawie 6 lat, ale to mało istotny szczegół, nie mam zamiaru przecież pisać o tempie, czy organizacji ich pracy, a o efekcie finalnym, czyli o muzyce, jaka znalazła się na „Hyllningskväden”, a muszę wam powiedzieć, że ta jest całkiem do rzeczy. Album ten zawiera bowiem prawie 39 minut solidnego, dobrego, szwedzkiego  Black Metalu z pogańskim szlifem, mocno inspirowanego mitologią nordycką, wyraźnie umocowanego w skandynawskiej, II fali gatunku. Usłyszymy tu zatem równe, siarczyste bębny wzmocnione wydatnie szorstkimi, dosyć głębokimi liniami basu, jadowite, zimne, intensywne riffy nasączone surowymi, melancholijnymi melodiami, agresywne, wściekłe wokale przeplatane nierzadko dobrze komponującym się z całością, czystym śpiewem i klimatyczny, zastosowany w tradycyjnym stylu z lat 90-tych parapet. Sporo tu klasycznie skonstruowanych, konkretnych, Czarcich dźwięków o bluźnierczym charakterze, ale znalazło się tu także niemal tyle samo miejsca na nieco spokojniejsze w wyrazie, bardziej stonowane, atmosferyczne partie, które na zasadzie kontrastu urozmaicają tę płytkę i nadają jej chłodnego, mizantropijnego, posępnego feelingu, z którego emanuje tęsknota za minionymi już dawno czasami. Muzyka tworzona przez Vargaskri dosyć mocno kojarzy mi się z dźwiękami, jakie możemy znaleźć na produkcjach Windir i w mniejszym stopniu z niektórymi płytami Kampfar, Mithotyn, Helheim, Månegarm, Thyrfing, Vintersorg, czy Einherjer. Brzmi ten materiał całkiem przyjaźnie, jest mocny, żwawy i soczysty, ale ma zarazem organiczny charakter i sporo przestrzeni, więc nie musimy specjalnie zastanawiać się, o co chodzi poszczególnym instrumentom. Panowie zdecydowanym ruchem ręki wiedzą, jak rzeźbić w klasycznej, czarnej materii, zresztą nie robią tego od wczoraj, a jeden z nich współtworzy także m.in. Bergraven, De Arma, Stilla i Sorgeldom. Dla fanów konwencjonalnego, osadzonego w stylistyce sprzed bez mała trzech dekad, klimatycznego  Black Metalu „Hyllningskväden” jest w zasadzie pozycją do obowiązkowego zakupu. Mnie też ta płytka przypadła do gustu. Nie wiem co prawda jeszcze, czy sprawię sobie jej fizyczną kopię, ale za jakiś czas na pewno do niej wrócę. Chętnie także zawieszę ucho na następnej produkcji Vargaskri.

 

Hatzamoth

piątek, 19 listopada 2021

Recenzja Dead Space Chamber Music “The Black Hours”

 

Dead Space Chamber Music

“The Black Hours”

Independent 2021

Jako iż black metal o Szatanie jest dla nastolatków, deta słuchają jedynie przygłupy i neandertale, Sofixów już dawno nie produkują więc thrash is dead, to dziś poszerzę se horyzonty, bo mi smutno, że wszyscy się ze mnie śmieją jak z niedorozwoja. Zważając także na swoje dotychczasowe szowinistyczne i seksistowskie obelgi, jako pokutę wrzuciłem na uszy drugi krążek brytyjskiego Dead Space Chamber Music, zespołu składającego się w trzech-czwartych z bab… Przepraszam! Kobiet… kobiet. Wyczytałem, że grają muzykę dla fanów Dead Can Dance czy Coil, no to sobie posłuchałem, a co. No, to teraz zupełnie poważnie, muszę stwierdzić, iż jest to bardzo ciekawa twórczość. Jeśli lubicie sobie dla relaksu poleżeć wygodnie i odpocząć przy dźwiękach wyżej wspomnianych, Clannad czy Enya, to „The Black Hours” też możecie włączać bez obaw, że się porzygacie. Dziewczyny (i pan) łączą w swoich utworach inspiracje folkowe (te w pierwszej części płyty przeważają) z elementami dark ambient i innymi eksperymentami. Znajdziemy tu kilka fragmentów przypominających zamkowe potańcówki w średniowiecznej Anglii ale nie brakuje także kompozycji mroczniejszych, przy których mógłby się odbyć mały sabat. Ogromny klimat robią tym nagraniom wokale pani Ellen, która potrafi swoim głosem zarówno oczarować jak i nieco zmrozić krew w żyłach. Chwilami zamiast śpiewu, po staroangielsku czy walijsku i to w różnych barwach, pojawiają się inne formy ekspresji. Dla przykładu niepokojące sapanie, rozbrzmiewające w głowie niczym szepty wiedźm w zaczarowanym lesie. Po chwili dla odmiany kołysze nas, niczym do snu, głos drżący, przy minimalistycznym akompaniamencie starodawnych instrumentów (na płycie użyto na przykład dwóch rodzajów psałterionu). W tego typu fragmentach przychodzi mi do głowy porównanie muzyki DSCM z twórczością Diamandy Galas, bowiem jest ona podobnie rytualna i przesiąknięta mrokiem. Podoba mi się także sposób w jaki ten album ewoluuje, zmieniając obliczę z nieco radosnego na zachmurzone, niepokojące i złowieszcze. Mała podpowiedź na pytanie skąd taka zmiana klimatu stanowi fakt, iż utwory na „The Black Hours” ułożone zostały w kolejności chronologicznej względem ich powstawania w okresie sprzed pandemii do czasu jej trwania w połowie roku 2021. Przez to ten trwający ponad trzy kwadranse muzyczny spektakl zyskał na różnorodności i uniknął monotematyczności. Myślę, że poza wielbicielami wymienionych wcześniej twórców po muzykę DSCM mogą sięgnąć także fani ostatnich dokonań Furii czy zespołów idących jej ścieżką, bowiem znajdą w niej także sporą dawkę teatralności i awangardy. Zapewne włączę sobie jeszcze „The Black Hours” nie raz, przy jakiejś najbliższej okazji gdy znów będę chciał się odchamić, bo to całkiem ciekawa płyta i znakomicie można przy niej odpocząć.

- jesusatan

Recenzja MORTAL VISION „Mind Manipulation”

 

MORTAL VISION

„Mind Manipulation”

Redefining Darkness Records 2021

Gdy zarzuciłem na ruszt pierwszy album długogrający Mortal Vision, byłem święcie przekonany, że natrafiłem na jakiś band z Brazylii. Chłopaki napierdalają bowiem rasowy, chwytliwy, soczysty Thrash Metal, który od razu, jednoznacznie i definitywnie kojarzy się z tym, co rzeźbiła Sepultura na „Schizophrenia” i „Beneath the Remains” Podobny sposób budowy utworów, bardzo zbliżone brzmienie, a wokal to praktycznie młody Max Cavalera. Okazało  się jednak, iż moje myślenie ukierunkowałem w złą stronę, gdyż twórcy „Mind Manipulation”, tozespół z Ukrainy, a to zdecydowanie rejony odległe geograficznie od Ameryki Południowej, ale muzycznie za to bardzo, ale to bardzo bliskie. Ten album wręcz przeładowany jest charakterystycznie bijącymi, zagęszczonymi bębnami o sporym stopniu technicznego zaawansowania, mięsistymi, tęgimi liniami basu, agresywnymi, tłustymi riffami i jadowitymi, ciętymi solówkami z epoki, w której triumfy święciły wspomniane tu już „Schizophrenia” i  „Beneath…”. Oczywiście jest w tym Thrash’owym monolicie miejsce na odrobinkę nieco bardziej melodyjnych struktur (tak, jak to miało zresztą miejsce na płytach sławnych Brazylijczyków), ale w najmniejszym nawet stopniu nie powoduje to stępienia ostrza tych kompozycji, a wręcz przeciwnie, podkręca jeszcze ich siłę rażenia. Brzmienie tej płytki także przenosi nas w tamte czasy, sound jest tu bowiem mocarny, intensywny, pełny i ciężki, a zarazem organiczny i przestrzenny, więc każdy wałek potrafi dopierdolić konkretnie i bez srania po krzakach. Momentami można na upartego doszukać się na tym krążku także pewnych wpływów Sodom z czasów „Persecution Mania”, czy starego Protector, ale są one naprawdę marginalne (wnikliwi słuchacze na pewno jednak je wyłapią) i nie wpływają w większym stopniu jakoś specjalnie na odbiór tego materiału. W chuj podoba mi się ten pól godzinny, Thrash Metalowy wypierd serwowany tu przez kwartet z Ukrainy. Nie jest to oczywiście ani nowatorskie, ani oryginalne, ale wcale takie kurwa nie miało przecież być. „Mind Manipulation” miała jak okiem sięgnąć, niszczyć wszystko w pizdu, niczym ów czołg na jej okładce i z tego zadania wywiązała się wręcz wzorcowo. Zajebista płytka, która przenosi nas do czasów, gdy człowiek był jeszcze piękny i młody. Mam tylko nadzieję, że Mortal Vision nie zapatrzą się zbyt mocno w tą Sepulturę i nie pójdą dalej jej drogą. Szkoda by było.

 

Hatzamoth

czwartek, 18 listopada 2021

Recenzja Sijjin „Sumerian Promises”

 

Sijjin

„Sumerian Promises”

Sepulchral Voices 2021

Na ten materiał czekałem niecierpliwie od chwili, gdy popełniłem recenzję „Angel of the Eastern Gate”, czyli wydanej dwa lata temu demówki zespołu. I powiem od razu bez owijania w bawełnę, każdy jeden dzień mojego oczekiwania był wart tego, co znajdujemy na „Sumerian Promises”. O tym, że muzycy sroce spod ogona nie wypadli wiadomo już raczej wszem i wobec i każdy średnio rozgarnięty maniak death czy black metalu kojarzy Sijjin jako kontynuację Necros Christos. Nie da się ukryć, że podobieństw doszukać się tu nietrudno i w zasadzie gdybym miął się streszczać, to powiedziałbym że nowe oblicze Niemców to taki Necros Christos ze sporą domieszka Morbid Angel. Przede wszystkim brzmienie tego materiału jest bardzo charakterystyczne i dość podobne do tego, które pamiętamy choćby z „Doom of the Occult”, a jeśli dodamy do niego wokal Malte, to nawet głuchy rozpozna autorów nowych nagrań po jednej nutce. „Sumerian Promises” to głównie średnie tempa i ta niepodrabialna rytmika. Nie ma wątpliwości, że muzycy maja własny, ostatecznie już chyba ukształtowany styl i śmierć metal ich autorstwa wyznacza trendy a nie je naśladuje. Nawet biorąc pod uwagę wspomniane wcześniej wyraźne inspiracje ekipą Treya, to są one na tych nagraniach wyraźnie słyszalnym i rozpoznawalnym ale, mimo wszystko, dodatkiem. Wspomniałem o typowej rytmice, więc koniecznym też zdaje mi się nadmienić, że na „Sumerian Promises” zdecydowanie więcej jest wychyleń od schematu. Sijjin potrafią niespodziewanie przyśpieszyć czy zagęścić atmosferę prującą zwoje mózgowe solówką. In plus przemawia do mnie także fakt, że pod nowa nazwa zrezygnowano z ogromnej ilości, dłużących sie mimo wszystko chwilami, interludiów. Otrzymujemy zatem same konkrety bez niepotrzebnych ozdobników i to konkrety pod każdym względem. Sijjin kopie bowiem w dupę z taka siła, że pękają sznurówki. Ta muzyka ma odpowiednią sile, niebywały groove i brzmi cholernie ciężko a zarazem doskonale czytelnie. Trzy kwadranse przy „Sumerian Promoses” mijają jak z chuja strzelił i aż się chce niezwłocznie odtworzyć ten materiał ponownie. Zatem nie będę się dłużej rozwodził. Łapcie ten album bez wahania, bo to death metal najwyższych lotów.

- jesusatan

Raz jeszcze recenzja FORHIST „Forhist”

 

FORHIST

„Forhist”

Debemur Morti Productions 2021

Za reckę tej płytki zabierałem się już co najmniej kilkukrotnie i zawsze pojawiał się jakiś pilniejszy materiał do zrobienia. No i tak oto minęło kilka miesięcy, a ja nadal byłem w czarnej dupie z Forhist, a przecież to projekt stworzony przez Vindsval’a, czyli persony będącej mózgiem Blut Aus Nord. Lepiej jednak późno, niż wcale, więc biorę się za robotę tym bardziej, że „Forhist” to naprawdę bardzo dobry album wypełniony muzą utrzymaną w klimatach Atmospheric Black Metal. Dźwięki to zdecydowanie prostsze, niż dokonania Blut Aus Nord, ale właśnie w tym tkwi wg mnie ich siła. W Forhist Vindsval unika eksperymentalnych, pokręconych, awangardowych elementów, fanaberii i wpływów na rzecz zdecydowanie bardziej bezpośredniego, nieskomplikowanego, momentami wręcz minimalistycznego Black Metalu bazującego na melodii i atmosferze. Oparta na równej, siarczystej sekcji, zimnych, jadowitych, gęstych, wirujących, chwytliwych riffach, partiach solowych wtopionych mocno w tę gitarową gęstwinę, mrocznych liniach parapetu i nawiedzonych, rytualnych niemal wokalach muzyka, jaka znalazła się na tym albumie, wciąga i hipnotyzuje pierwotną dzikością oraz majestatycznym klimatem. „Forhist” eksploruje motywy powrotu do natury, będącej źródłem pradawnej, dziewiczej ciemności, która bezpośrednio inspiruje wiele zespołów Black Metalowych. Album ten nie jest żadną jutrzenką gatunku, nie prezentuje nic nowego, czy oryginalnego, struktura poszczególnych wałków jest bardzo podobna, oparta na kontrastach (zestawienie szybkich napierdalanek ze średnimi i wolnymi tempami), ale wykonany jest w cudowny sposób i po mistrzowsku prezentuje harmonijną interakcję pomiędzy surowymi, melodyjnymi partiami wiosła, a ciężkim, zagęszczonym, często transowym rytmem. Pozornie sroga, dzika, twarda, chłodna, gwałtowna, mazista produkcja jest zarazem zaskakująco wyraźna i stosunkowo przestrzenna, więc nie trzeba się przez te dźwięki przebijać obcęgami i łomem. Ta muzyka jest organiczna, żyje, oddycha i sączy się z niej autentyczna, mglista, lepka wręcz ciemność. Jeżeli ktoś lubi tradycyjnie surowy, inspirowany latami 90-tymi Black Metal nawiązujący do mrocznych, zimnych lasów Skandynawii z dodatkiem smakowitych niuansów w sferze pracy wioseł, ten „Forhist” może łykać w ciemno. Bardzo dobry album.

 

Hatzamoth

wtorek, 16 listopada 2021

Recenzja Concrete Winds „Nerve Butcherer”

 Concrete Winds

„Nerve Butcherer”

Sepulchral Voice 2021

Concrete Winds. Dla każdego, kto zapoznał się dwa lata temu z debiutanckim albumem Finów te dwa słowa brzmią niczym sygnał alarmowy ostrzegający przed huraganem. Niewiele jest bowiem zespołów, które potrafią rozpętać tak intensywną muzyczną burzę jak duet popaprańców z Helsinek. „Nerve Butcherer” to uderzenie numer dwa, trwające dwadzieścia siedem minut prawdziwe tornado zmieniające w zgliszcza wszystko, co napotka na swojej drodze. Materiał to może niezbyt długi, ale wierzcie mi, ładunek wkurwu jaki został na nim skumulowany przewyższa dziesięć randomowo wybranych płyt śmierćmetalowych. Co tu się dzieje, jak chaotyczne akordy, grane w przeważającej większości w szaleńczym tempie, przeplatają się z dzikimi solówkami to jest mistrzostwo globu. Niewiele tu chwil w których jest szansa na złapanie oddechu. Utwory Concrete Winds są niczym zmasowany nalot dywanowy, atakują z każdej strony a wypluwający z prędkością uzi szatańskie wersety wokal sprawia, że można dostać zawrotów głowy. Pomyślcie o najszybszych partiach w wykonaniu Angelcorpse i pomnóżcie razy dwa. Albo nie, razy trzy, bo sposób w jaki na tej płycie wszystko zostało maksymalnie zagęszczone chwilami zdaje się przeczyć prawom fizyki. Dorzućcie do tego sporą garść najwcześniejszego Morbid Angel po zastrzyku adrenaliny i macie pełen obraz tego, z czym się tu spotkacie. Zastanawiam się, ile razy muzycy musieli podczas sesji nagraniowej wymieniać struny, bo sposób dzikiego riffowania przekracza tu ogólno przyjęte normy. Dodatkowo panowie perfekcyjnie ubrali swoje dźwięki w nieco wyższą tonację, bardziej thrashową, przez co moc spuszczanego przez nich wpierdolu jest jeszcze bardziej odczuwalna. Nie mam wątpliwości, że „Nerve Butcherer” to jeden z najintensywniejszych kawałków deathmetalowej pożogi jaki słyszałem, nie tylko w tym roku, ale w ostatniej dziesięciolatce. Jeśli wkurwia was wiercący codziennie otwory w ścianie sąsiad albo małżonka ponownie stwierdzi pod wieczór, że boli ją głowa, to puśćcie im Concrete Winds na pełen volume. Gwarantuję, że się posrają.

- jesusatan

Recenzja YELLOWTOOTH „The Burning Illusion”

 

YELLOWTOOTH

„The Burning Illusion”

Orchestrated Misery Recordings 2021

Żółty Ząb – ciekawe, co powodowało tymi trzema muzykami z Michigan w stanie Indiana, że właśnie tak nazwali swój zespół. Myślę, że twórca psychoanalizy, doktor Freud miałby na ten temat wiele do powiedzenia. Mniejsza o to jednak, nie będę się nad tym zastanawiał, jak dla mnie mogliby się nawet nazywać Zielony Glut z Czerwonego Nosa, najważniejsze jest bowiem to, co stworzyli na swym tegorocznym, trzecim, pełnym albumie. „Płonąca Iluzja” to prawie 46 minut solidnego Sludge/Doom Metalu, który fanom gatunku wejdzie, niczym zimna gorzałka, ale oponentów, lub niezdecydowanych w żaden sposób do tego stylu nie przekona. Usłyszymy tu bowiem równe, ciężkie bębny wspierane wydatnie przez grube linie tłustego basu, osadzone w klasyce gatunku, gęste, muliste, przeciągane riffy, agresywne, szorstkie wokale i czysty, nieco monotonny śpiew. Można tę muzykę umiejscowić gdzieś pośród dźwięków tworzonych przez Black Sabbath, Crowbar, Orange Goblin, Kyuss, Corrosion of Conformity i Down. Sporo tu bagiennego ciężaru, a niekiedy między zębami zgrzyta brudny, drażniący piach. Fundamentem tej muzy jest jednak klasyczny, ociężały, mozolny Heavy/Doom podlany sowicie kwaśną, rockową psychodelią, wiec sporo tu także delikatnie transowych, na swój tradycyjny sposób hipnotyzujących melodii, które nadają całości odpowiedniego, narkotycznego z lekka feelingu. Brzmienie jest masywne i odpowiednio zagęszczone, więc materiał ten gniecie dosyć konkretnie, gdyż groove jest tu niezgorszy, ale zarazem sporo tu przestrzeni, więc bardzo dobrze słychać, co rzeźbią poszczególne instrumenty. Fajnie rozchodzą się te dźwięki pod kopulą i jak już wspominałem na początku tej recenzji, miłośnicy takiego grania z pewnością popłyną z muzyką Yellowtooth na bezkresne bagna ludzkiej podświadomości. Mnie ta płytka nie powaliła, ale absolutnie nie mam także powodu, aby wystawić jej złą cenzurkę, gdyż w swojej lidze, to bardzo rzetelny krążek. Polecam go zatem maniakom amerykańskiego Sludge/Doom, gdyż to głównie do nich kierowana jest „The Burning Illusion”, a reszta niech czyni, jak uważa. Tak, czy siusiak posłuchać można, bo to solidna robota.

 

Hatzamoth

Recenzja Dungeon Steel „Bloodlust”

 

Dungeon Steel

„Bloodlust”

Signal Rex 2021

W dzisiejszym odcinku podróży po świecie zapraszam was do Ekwadoru. To właśnie stąd pochodzą autorzy minilonga „Bloodlust” z sympatycznym wilkiem popijającym piwko na okładce. Tak samo jak nieskomplikowany sam obrazek, tak i muzyka zawarta na tym wydawnictwie jest stosunkowo prosta i nieodkrywcza. Ale ile sprawia radości... Otóż panowie zagrali nam sześć utworów staroszkolnego speed/thrash metalu żywcem wyjętego z lat osiemdziesiątych, zabarwionego lekko black metalowym feelingiem. Przede wszystkim już od pierwszych sekund następującego zaraz po  wprowadzaczu „Kommand Wolf” (to zapewne ten z okładki) za serducho mocno łapie brzmienie. Dudniąca jak odwrócone wiadro perka, zakurzone gitary i miluśko w tle pulsujący bas. Pałker napieprza w swój zestaw niczym Kermit z Muppetów a gitarzyści prześcigają się w szybkich, ostrych jak ciernie harmoniach, raz po raz racząc nas śmigającą na pełnej pizdzie solóweczką. Tempo mamy tu raczej szybkie, punkowe, a same kompozycje skrojone zostały sprawdzoną, nieco już postrzępioną miarą, bez udziwnień na siłę czy zabawy w oryginalność. Wyraźnie przebijają się na tym wydawnictwie echa Sodom, Destruction czy wczesnego Bathory i słychać, że zadanie domowe od tych nauczycieli zostało odrobione chętnie i z zaangażowaniem. Może i powiecie, że takich materiałów ostatnio wychodzi na pęczki, ale mnie akurat cieszy fakt, iż muzyka przy której dorastałem nadal na tak wielu wiernych kontynuatorów. Na ich tle Dungeon Steel wypada naprawdę solidnie i jeśli zdecydujecie się dać chłopakom te dwadzieścia minut by zaznajomić się z „Bloodlust”,  to zapewne nie będzie to przygoda jednorazowa, tylko puścicie sobie ten matex przynajmniej kilka razu pod rząd. Ja tak zrobiłem i nie żałuję ani sekundy.

- jesusatan