środa, 31 maja 2023

Recenzja Cancer Christ “Satan Is A Bitch”

 

Cancer Christ

“Satan Is A Bitch”

Seeing Red Rec. 2023

Zaraz, kurwa, wniesę skargę do Trybunału Stanu! Ja rozumiem obrażanie jakiejś tam Maryji, niekoniecznie udokumentowanej dziewicy, czy syna jej, co to niby był człowiekiem ale śmierci się nie kłaniał, czy jakoś tak, ale żeby mi tu Szatana wyzywać od dziwek? Noż kurwa jego mać! Letka przeginka. No ale na poważnie, bo skoro nie rażą mnie zespoły oficjalnie ideologizujące sprzecznie z moim poglądem politycznym, to dlaczego nie miałbym pochylić się nad czymś, co gardzi, wyimaginowaną w sumie, postacią? Nawet jeśli stanowi  ona dla mnie  symbol buntu i przeciwstawiania się pewnym dogmatom? Chuj w to, skupmy się na muzyce, tym bardziej, że domyślam się, iż kolesie są podobnymi prześmiewcami pewnych ideologii, albo starają się kpić z pewnych rzeczy niczym jak kiedyś  choćby Lawnmover Death. „Szatan Jest Dziwką” to cztery numery, zamykające się w pięciu minutach. Zawartość muzyczna tego materiału to szalona mieszanka hard core’a, grindu i punka. W najszybszych momentach na myśl przychodzi mi Agoraphobic Nosebleed, gdzie indziej mocno zajeżdża elementami noise’owymi. Te piosenki to rezultat czystej improwizacji, ot, paru kolesi weszło do studia, czy na próbę do kanciapy, zajebali z orthodoxa i wyszło im, co wyszło. Potem poodrzucali kilka ampli obok wokali i robota gotowa. Do zanucenia nic tu nie znajdziemy. Jest za to totalny, chwilami bardzo chaotyczny napierdol, który summa summarum po kilku głębszych sprawia sporo radochy. Niby nic nadzwyczajnego, ale bawi. Coś na kształt drugoligowej kapeli na jakimś lokalnym koncercie, która dla każdego letko wstawionego uczestnika będzie zapamiętana, bo potrafi w instrumenty i napierdala. Trochę to krótki matex, by ocenić tych dżentelmenów na serio. Bardziej kojarzy mi się z trailerem do pełnego wydawnictwa. Stoję zatem, niczym kiedyś wiadomy Donald, w rozkroku. Sam pomysł muzycznie jest ciekawy, ale jak to panowie rozwiną, to już trzeba poczekać.

-jesusatan

Recenzja Moribund Mantras „… Of Fathomless Depths”

 

Moribund Mantras

„… Of Fathomless Depths”

Argento Records 2023

Wydany w 2020 roku drugi album Niemców „Golden Void” dość mocno odbił się na mojej psychice. Ta mieszanka doom i black metalu pokropiona sludgem oraz odrobiną post metalu, o rytualnym wydźwięku potrafiła przyciągnąć do siebie na dłużej. Po trzech latach Moribund Mantras powraca z kontynuacją swojej twórczości, ale tym razem jest nieco inaczej. Po pierwsze, najnowsza propozycja tego kwintetu jest dużo krótsza od poprzedniej, bo trwa niecałe pół godziny. Po drugie, składa się tak na prawdę z trzech numerów, ponieważ dwa kolejne to intro i interludium. Po trzecie, ich muzyka na „… Of Fathomless Depths” uległa delikatnej zmianie. Ci mieszkańcy Stuttgartu zrezygnowali z czysto black metalowych momentów, które wcześniej objawiały się w szybszych partiach jako tremolo. Porzucili również melodyjne przerywniki wyjęte z rzępolenia spod znaku post. Zniknęły również sludge’owe tąpnięcia. Teutoni wyraźnie skręcili w stronę doom metalu z delikatnym liźnięciem dusznego stoner’a. Porzucając wyżej wymienione naleciałości sprawili, że obecne kompozycje są nieco prostsze i co za tym idzie surowsze. Brzmienie gitar stało się bardziej chropowate i zimniejsze, wręcz lekko zalatuje piwnicą. Wokale są w wyższym stopniu gardłowe i zawierają większą dawkę emocji. Tylko mocna sekcja rytmiczna pozostała bez zmian. Tak jak wcześniej swą ciężkością podkreśla miarowość powolnych riffów, które tutaj płyną. Nie zaniknął również obrzędowy charakter. Oprócz tego, że te trzy kompozycje nacechowane są sporą dozą mrocznej egzaltacji, to niezmiennie wprowadzają gęstą atmosferę ponurej ceremonii. Może twórczość Moribund Mantras na tym krążku jest mniej tajemnicza i dużo uboższa w różnorakie urozmaicenia, to według mnie nie należy jednak postrzegać tego jako regres. Chłopaki postawili, w porównaniu z poprzednim albumem, na minimalizm w środkach wyrazu, co zaowocowało równie dobrym poczernionym doom metalem, tylko że klarowniejszym w odbiorze. Bardzo dobra płyta. Szkoda, że taka krótka.

shub niggurath

wtorek, 30 maja 2023

Recenzja Hermopolis „Welcome To Hermopolis”

 

Hermopolis

„Welcome To Hermopolis”

Interstellar Smoke Rec. / Galactic SmokeHouse 2023

Hermopolis to prastare miasto w starożytnym Egipcie, centrum kultu Thota, a także centrum ośmiu bóstw, w którym to, według wierzeń, miał powstać bóg, stwórca ludzi. Najwyraźniej miejsce to silnie zainspirowało trzech muzyków zamieszkujących Górny Śląsk, gdyż właśnie jego imieniem nazwali powołany przez siebie do życia twór muzyczny. Twór to niebywale intrygujący i zdecydowanie wart zainteresowania. Na „Welcome To Hermopolis” znajdujemy siedem kompozycji w klimacie psychodelicznego stoner / doom metalu. Od razu powiem, że obok Sandbreaker, Mag czy Las Trumien, Hermopolis jawi mi się jednym z ciekawszych zespołów tego gatunku na krajowym poletku. Z bardzo prostego powodu. Panowie mają pomysł na swoją muzykę. Nie, no oczywiście, że inspiracji można by tu doszukiwać się w ilości większej niż na palcach by policzył, sięgających od Black Sabbath i Kyuss przez Cathedral, Saint Vitus a na wczesnej death/doom metalowej scenie brytyjskiej skończywszy. Chodzi jednak o to, że wszystkie płynące od pionierów gatunku (-ów) inspiracje przerabiane są tutaj na sposób iście autorski, bez dosłownego cytowania klasyków czy podkradania pomysłów. Przez czterdzieści minut raczeni jesteśmy muzycznym dymem z liści psychodelicznej odmiany konopi. Sporo w tych dźwiękach typowo stonerowego mielenia, motorycznych, ciężkich riffów kopiących coraz głębiej i głębiej, by ostatecznie przebić się do rdzenia ludzkiej świadomości i tam go zainfekować. Nie brak tu też czarów, czyli odrobiny awangardy, albo klimatów faktycznie wywołujących egipskie halucynacje, jak choćby w „The Pontic Winds”. Oczywiście nikt się nigdzie nie spieszy, a kolejne dawki iluzji pojawiają się płynnie i w odpowiednim momencie, jako iż cały układ albumu wydaje mi się szczegółowo zaplanowany i dokładnie przemyślany. Tak, by ciężar idealnie równoważyć kolorem i gęstym dymem. Stąd też obok fragmentów doom metalowych pojawiają się pasaże niemalże ambientowe (dla przykładu wstęp do „Al-Qarafa”), bynajmniej nie burzące skrzętnie budowanego klimatu, a jedynie delikatnie go w niektórych miejscach uwypuklające. Co mnie zaskoczyło, choć dopiero po kilku odsłuchach, to bardzo oszczędnie używane na tym krążku wokale. Zazwyczaj stanowiące bardziej tło do muzyki niż pierwszoplanową formę wyrazu, wyrażane w postaci czystego śpiewu, wspomaganego różnego rodzaju samplami. Dlatego też w tym temacie mam silne skojarzenia z genialnym Echoes of Yul, gdzie, podobnie jak u Hermopolis, niedoboru wokalnego w ogóle się nie dostrzega, bo sama muzyka jest zbyt absorbująca. Co do mnie jednak przemawia najbardziej, to fakt, że „Welcome To Hermopolis” z każdą sesja zyskuje na sile, coraz mocniej wciąga i uzależnia. Dlatego też sprawdźcie sobie ten album. Na chwile obecną dostępna jest wersja CD, ale jeśli ktoś cierpliwie poczeka, to wosk też już się grzeje.

- jesusatan

Recenzja HYPNAGOGIA „Carving the Subconscious”

 

HYPNAGOGIA

„Carving the Subconscious”

Theogonia Records 2023

 


Grecka scena Black Metalowa to potęga niezmożona, a jej spuścizna jest doprawdy przeogromna. Oczywiście i ona miała w pewnym czasie lekką zadyszkę, kiedy to często pożerała własne dzieci, jednak kilka lat temu wyraźnie złapała drugi oddech. Nie da się nie zauważyć, że ponownie powstaje tam sporo interesujących aktów, które, choć pełnymi garściami czerpią z klasycznych już dziś dokonań matuzalemów z Hellady, to jednak tworząc na bazie owych klasycznych wzorców, potrafią niejako odświeżyć gatunkowe standardy i zaproponować coś z własnym charakterem. Uważam, że do tej właśnie grupy zespołów można z powodzeniem zaliczyć trio Hypnagogia, którego pierwszy album długogrający ukaże się za chwil kilka na srebrnym krążku w barwach Theogonia Records. „Carving the Subconscious”, bo o tej właśnie płycie mowa to doskonała ilustracja moich słów, zawartych we wstępie do tej recenzji. Muzyka, jaką tu napotkamy, bardzo głęboko umocowana jest w klimatycznym Black Metalu greckiej szkoły, a jednak jest na tyle niestereotypowa i pomysłowa, że przy jej konsumpcji nie odbija się słuchaczowi nasączonym zjełczałym tłuszczem, starym kotletem. Na tradycyjnym rdzeniu zbudowanym z twardo i mocno bijących bębnów popartych wyrazistym basem o chropowatych rubieżach, zimnych, surowych riffów przesyconych melancholijnymi akcentami melodycznymi, oraz bluźnierczych wokaliz o konserwatywnych szlifie muzycy zespołu stworzyli przepojony zawiesistą, mroczną, mizantropijno-depresyjną aurą, pełen niuansów i wysmakowanej ornamentyki materiał. Grupa cierpliwie kreuje atmosferę i emocjonalne napięcie tego krążka (a dodajmy, że wibracje, jakie tu napotkamy, bynajmniej do optymistycznych nie należą) wykorzystując w tym celu urzekające, akustyczne pasaże, tajemnicze, nawiedzone szepty, płynne zwroty rytmicznej akcji, ale przede wszystkim wyśmienite partie wiosła. Gitara odważnie eksploruje tu nie tylko terytoria szeroko pojętej muzyki ekstremalnej, a jej gra pełna jest szczegółów, ozdobników i sygnatur, których nie powstydziliby się instrumentalni rzeźbiarze z kręgów progresywnych. Długo zresztą można by wymieniać walory tej płytki (czego z premedytacją nie zrobię, aby nie odbierać Wam zabawy), a co ciekawe i godne odnotowania, każdy kolejny jej odsłuch odsłania przed słuchaczem nowe detale i subtelne cząstki składowe, które umknęły przy poprzednim z nią kontakcie. Podsumowując zatem, „Rzeźbienie Podświadomości” to zaprawdę bardzo dobry materiał, który polecić mogę nie tylko zwolennikom greckiej szkoły klimatycznego grania i zarazem kolejna mocna pozycja w katalogu Theogonia Records. Z uwagą będę więc obserwował dalsze poczynania tej grupy, jak i wytwórni, gdyż zarówno zespół ten, jak i label zapewnić mogą nam w przyszłości całą masę wyśmienitego grania.

 

Hatzamoth

poniedziałek, 29 maja 2023

Recenzja Systemik Violence „Negative Mangel Attitude”

 

Systemik Violence

„Negative Mangel Attitude”

RSR / Doomed / Ragingplanet / Regulator / Ring Leader 2023

Wiecie za co lubię takie płyty jak “Negative Mangel Attitude”? Bo siedzę jak ten debil, przeskakując sobie materiały promo, kasując jeden za drugim ze skrzynki, i nagle drzwi wylatują razem z futryną, bo oto wchodzi Systemik Violence. Zespół ten to, mówiąc w skrócie, zapoczątkowany w Japonii, a stacjonujący obecnie w odświeżonym, międzynarodowym składzie w Portugalii projekt, stawiający sobie za zadanie zaprezentowanie światu jak się napierdala prawdziwy energetyczny punk. Istotnie, gatunek ten stanowi tu bardzo silny kręgosłup muzycznych inspiracji, co jednak nie przeszkadza chłopakom czerpać też, w racjonalnych ilościach, ze sceny hardcorowej czy grindowej a nawet blackmetalowej. I to niekoniecznie pod względem czysto muzycznym. Bo na rozpoczęcie ostatniego kawałka wykorzystali sobie nawet, zgaduję, że żartobliwie, cytat ze sławetnego wywiadu z Blasphemerem na Wacken,  A już konkretniej, to zdecydowanie da się tu wyczuć wkurwionego ducha Impaled Nazarene, Napalm Death, czy nawet po części Darkthrone. To, w połączeniu z klasycznym, punkowym sznytem, tworzy mieszankę iście wybuchową. Wszechobecny d-beat i rytmiczne harmonie potrafią poderwać do tańca nawet umarlaka, u którego proces gnilny rozpoczął się już jakiś czas temu. Jak to mawiał klasyk, nie ma lipy. Każdy numer uderza w twarz z siłą rozpędzonej ciężarówki, i mimo iż są to z reguły ciosy w okolicach dwóch minut, to zbierać za bardzo nie ma czego. Myli się, kto założy, że wszystko jest tu na jedno kopyto. Otóż mimo wspomnianego już typowego rytmu, wcale nie. Bo Systemik Violence często go przełamują i zdecydowanie świetnie radzą sobie w różnych szybkościach (oczywiście od tempa średniego wzwyż). A że do tego dorzucili introdukcje w postaci kilku fajnych cytatów, i gdzieniegdzie powtykali dość niespodziewane motywy, to płyty słucha się po prostu wyśmienicie, a po głębokim wdechu na ostudzenie emocji chce się całą zabawę zacząć od początku. No cóż, jeśli lubicie takie antypozerskie, okołopunkowe granie, tudzież jesteście szalikowcami wymienionych w tekście kapel, głównie z Finlandii i Wysp, to ten materiał jest właśnie dla was. Piękna rozpierducha!

- jesusatan

Recenzja ACID BLADE „Power Dive”

 

ACID BLADE

„Power Dive”

Personal Records / Jawbreaker Records 2022 / 2023

Ciężko nie zauważyć, że w ostatnich kilku latach obserwujemy prawdziwy potop kapel wykonujących klasyczny, korzenny Hard & Heavy. Samo w sobie nie jest to oczywiście nic zdrożnego, gdyż tradycje jak najbardziej należy kultywować, a przy okazji takich zrywów zawsze można z szarej masy rzetelnych kapel wyłowić, choć kilka jaśniejących pełnym blaskiem, gatunkowych perełek. Pierwszy, pełny album niemieckiego Acid Blade perłą niestety nie jest. „Power Dive” lokuje się właśnie w tej, wspomnianej powyżej szarej masie albumów, które owszem, sprawiają, że scena klasycznego metalu rośnie w siłę, jednak dupy ten materiał nie urywa i nie grozi mu okrzyknięcie go gwiazdą zaranną współczesnego Heavy Metalu. Granie to jednak rzetelne i fachowe, tak więc wszyscy, zakochani w klasycznych odmianach szarpania strun przytulą zapewne ten album do cyca, zapewniając mu ciepło i odpowiednią porcję pokarmu. Szyją bowiem na tej płycie chłopaki naprawdę umiejętnie i z pasją, nie oglądając się na innych. No i kurwa bardzo dobrze, gdyż trzeba wierzyć w siebie, zwłaszcza że to, co prezentuje na swym pierwszym pełniaku Acid Blade, to niezgorsze granie oparte na kanonicznych wręcz beczkach, basie odstawiającym wzorcowe, markowe  hołubce, zadziornych riffach o pierwotnym charakterze i równie konwencjonalnych, konserwatywnych wokalach, wśród których dominuje czysty śpiew, jednak i okazjonalnych, ocierających się o kastrację falsetów także nie mogło na tej płytce zabraknąć. Mimo wszystko jednak, choć to żadna rewelacja, to całkiem przyjemnie słucha się tej płytki, zwłaszcza jeżeli ktoś, podobnie jak ja wychował się na tradycyjnych zespołach z branży Hard & Heavy. Wszystko jest tu bowiem na swoim miejscu, poszczególne składowe zawodowo się ze sobą zazębiają i jednoczą w zwartą, wspólną całość. No i fajnie. Nie sądzę, co prawda, abym wrócił jeszcze kiedyś do tej płytki, ale te kilka dłuższych chwil, które spędziłem w jej towarzystwie, na pewno nie było czasem straconym. Tak więc ten album wg mnie, to tylko rzetelne rzemiosło dla fanów gatunku, ale nic ponad to. Nie wiem, czy to dużo, czy mało, sami rozsądźcie. Ja tu tylko sprzątam.

 

Hatzamoth

niedziela, 28 maja 2023

Recenzja Ildfar „Nattemorkets Kall”

 

Ildfar

„Nattemorkets Kall”

Wolfspell Rec. 2023

Jak to niektóre albumy wyzwalają w ludziach różnego rodzaju „złote myśli”, albo innego rodzaju życiowe przemyślenia… Właśnie uświadomiłem sobie, jak bardzo świat poszedł przez ostatnie trzydzieści lat do przodu. Tak, wiem, pod każdym względem, poza średnią intelektu populacji naszego globu, ale w tym przypadku mam na myśli coś innego. Kiedy byłem gnojkiem, to dziewięćdziesiąt (powiedzmy) pięć procent solowych projektów black metalowych można było bez słuchania topić w kiblu. Mało kto potrafił odegrać wszystkie instrumenty i do tego jeszcze konkretnie zaskrzeczeć. Natomiast dziś co chwilę kolejne indywidualności mocno mnie zaskakują. Nie będę się nawet starał ich tu wymieniać, bo chcę napisać krótki tekst, a nie książkę telefoniczną, więc po przydługawym wstępie przejdę może do konkretów. Ildfar to dzieło jednego człowieka, a „Nattemorkets Kall” to drugi duży album rzeczonego tworu. Znajdziemy na nim w zasadzie ogólny przegląd rodzimego twórcy czarnego metalu z początku lat dziewięćdziesiątych. Czym ta muzyka mnie urzekła, to swoją różnorodnością, mimo iż teoretycznie zamkniętą w sztywne ramy gatunku. Poza prostymi, niemal punkowymi fragmentami, dla przykładu w „Helvetes Porter”, mnóstwo tu drapieżnych melodii, wciągających i wgryzających się w głowę, jak i bardzo klimatycznych momentów, będących pewnego rodzaju oazą pośród mroźnych, skutych lodem fiordów. Favn bardzo umiejętnie przeplata ze sobą wściekłe blizzardy z kojącymi umysł, pięknymi krajobrazami ziem północnych, sprawiając, że jego kompozycje są zarazem bezwzględnie zimne co i piękne. Niebanalną rolę odgrywają na tej płycie umiejętnie dawkowane klawisze z gatunku dungeon synth, mogące chwilami zapalać światełko pod tytułem „Filosofem”. To właśnie dzięki temu dodatkowi muzyka Norwega zyskuje dodatkowej głębi. Podobnie zróżnicowane, aczkolwiek nie przesadnie, są wokale. Poza szorstkim krzykiem nie brak tu wstawek deklamowanych, wzbogacających sposób werbalnych ekspresji. Przede wszystkim jednak album ten wręcz bucha mroźnym, norweskim klimatem i brzmi, jak za starych dobrych czasów. Może włączył mi się sentyment, jednak nikt nie zarzuci, że dziesięć kompozycji tworzących „Zew Nocy” to taśmowo produkowana przeciętność. W tej muzyce czuć szczerość i czuć starego ducha black metalu. Takich płyt nigdy za dużo.

- jesusatan

Recenzja Eternity „Mundicide”

 

Eternity

„Mundicide”

Soulseller Records 2023

Eternity to zespół, który posiada długi staż na norweskiej scenie co nie przekłada się zbytnio na ilość nagrań. Pomysł na powstanie tego projektu zrodził się już w latach dziewięćdziesiątych, lecz pierwsze demo zostało zarejestrowane dopiero w 2003 roku. Debiutancka płyta ukazała się w 2006, po czym Eternity zapadło w śpiączkę, z której wybudziło się w 2019, wydając drugi album „To Become The Great Beast”. Obecnie już niedługo, bo siódmego lipca ukaże się trzeci krążek tej ekipy, o jakże wymownym tytule „Mundicide”. Będzie zawierał on osiem numerów utrzymanych w duchu black metalu, znamiennego dla kraju, w którym został zrodzony. W sumie album nie niesie ze sobą nic nadzwyczajnego. Dość szybkie, niekiedy zwalniające tempo, wyrosłe z thrashowej tradycji riffy, przeplatające się z kąśliwymi tremolo, wyraźny niczym klangor bas oraz żwawo uwijająca się perkusja. Wszystkiemu towarzyszy ciekawy warkot wokalisty, który z zaangażowaniem wyśpiewuje wersety, traktujące o dążeniu tego świata do samozagłady, skłonnościach człowieka do autodestrukcji, czarnej magii i zmaganiu się z nałogami. Może nic w tej muzyce nie ma odkrywczego. Ot kolejny całkiem zadzierżysty black metal z Norwegii, ale na uwagę zasługuje jego gęste brzmienie i niezwykła mechaniczność, ocierająca się mocno o industrialny odłam tego gatunku. Akordy płyną tutaj z pewną szczególną determinacją. Są niczym młot pneumatyczny, któremu powietrza dostarczają nieubłaganie łupiące beczki. Są one zmasowanym atakiem, uskutecznionym za pomocą mięsistych, lecz nie pozbawionych chłodu gitar i wręcz bombardującej sekcji rytmicznej. Twardy i jednostajny black metal. Eternity nie znosi sprzeciwu. Niszczy wszystko z dokładnością maszyny cyfrowej. Zachęcam do zmierzenia się z nią. Możliwe, że wyjdziecie z tego cało.

shub niggurath

Recenzja THY DARKENED SHADE „Liber Lvcifer II – Mahapralaya”

 

THY DARKENED SHADE

„Liber Lvcifer II – Mahapralaya”

World Terror Committee Productions 2023

Grecki duet Thy Darkened Shade po dziewięciu latach od swego poprzedniego pełniaka przedstawia nam swą trzecią płytę długogrającą „Liber Lvcifer II- Mahapralaya”. Nie trudno się domyślić, że jest to ideowa kontynuacja konceptu rozpoczętego na „Liber Lvcifer I…”. Muzycznie zaś, choć płytka ta jest zdecydowanie bardziej złożona, niewąsko czasami pogmatwana i zarazem wyrafinowana, to cały czas jak dla mnie twórczość tej grupy, choć pełna imponujących technicznie, skutecznych ruchów i strukturalnie zróżnicowanego szaleństwa jest katastrofalnie nierówna, pofałdowana i niestabilna. Znajdziemy tu wyśmienite wiosłowanie, którego nie powstydziliby się najwięksi na czele z Emperor, Satyricon, Abigor, czy Mayhem, robiące wrażenie, kontrapunktowe faktury iskrzące pomiędzy basem a gitarą, przeszywające, hipnotyczne harmonie rodem z twórczości Dødheimsgard, atonalne, dysonansowe amalgamaty akordów w stylu Deathspell Omega, misternie wygięte łuki  czterech strun i wyszukane, rozciągnięte, ekstatyczne aranżacje, jak i natchnione wykwity wokalne złożone z agresywnych wrzasków, tajemniczych, modlitewnych szeptów i wszystkiego, co zawiera się pomiędzy. W zadziornych, zimnych melodiach kryją się dodatkowo wpływy klasycznego Heavy, oraz progresywno-jazzowe linie gitary basowej. No i pod tak skonstruowanym, intensywnym, jadowitym, a do tego wielopłaszczyznowym graniem to ja podpisuję się wszystkimi moimi raciczkami i chylę przed nim czoła. Niestety prócz tej doskonałej, wizjonerskiej nierzadko muzyki, którą swym nasieniem namaścił niewątpliwie sam Diabeł, nadziejemy się tu także na zbyt mocno napompowaną warstwę symfoniczną, która przynajmniej częściowo jest wg mnie całkowicie zbędna, choć bardzo dobrze asymiluje się z całością. Te patenty, które odpowiadają za pokrytą całunem ciemności, transową, Lucyferiańsko-Gnostyczną aurę tej płyty robią wyśmienitą robotę i potrafią konkretnie i fachowo przejechać się po mózgownicy. Całą resztę tych pseudoteatralnych, nadętych, pompatycznych orkiestracji o groteskowo wręcz podniosłym charakterze wyjebałbym do kibla i spuścił po nich wodę. Część majestatycznych, rytualnych chorałów też można by sobie odpuścić. Przesady w tym temacie co prawda nie ma, ale lekki ich przesyt jednak u mnie występuje. No i tak to właśnie jest z tym krążkiem. Z jednej strony, to w chuj wyśmienite, zdrowo popaprane, wijące się złowieszczo, wielopoziomowe, nawiedzone, Black Metalowe granie, które poniewiera przecudnie, a z drugiej nazbyt mocno napompowany, kosmiczno-filozoficzny balonik (niestety wg mnie przynajmniej w połowie pustawy w środku).  Przyznaję, że nie do końca rozumiem twórczość tego horda. Może to i wizjonerstwo, jednak do mnie ono nie trafia. Dlatego też najlepiej zapoznajcie się z tym materiałem bez świadków i sami go oceńcie.

 

Hatzamoth

sobota, 27 maja 2023

Recenzja Ohyda „Psalmy Śmierci”

 

Ohyda

„Psalmy Śmierci”

Wolfspell Rec. 2023

Trochę kręciłem nosem, kiedy pięć miesięcy temu ukazała się druga EP-ka Ohydy. Nie z powodów muzycznych, bynajmniej. Myślałem po prostu, że zespół po krótkim lewym prostym wypuści zaraz ostry sierpowy i uderzy pełnym albumem. Tak się jednak nie stało. No to do trzech razy sztuka? A chuja tam! „Psalmy Śmierci” to kolejna EP-ka zespołu, zawierająca coś niewiele ponad dwadzieścia minut muzyki. Jednocześnie kończąca trylogię, której to zadaniem było, jak mniemam, przedstawienie każdego z członków zespołu na okładce. To tak pół żartem, pół serio. A już całkiem na poważnie, to stwierdzam, że w sumie był to klawy pomysł, bowiem w przeciągu roku (no, z haczykiem) dostaliśmy od chłopaków ponad godzinę muzyki, która wydana jednorazowo mogłaby przewyższać intensywnością możliwości niejednego, nawet otwarcie zdeklarowanego maniaka czarciej surowizny. Sześć nowych kompozycji do stylu zespołu nie wnosi absolutnie nic nowego. Tym bardziej nie wytycza nowych ścieżek w black metalu. Ci panowie żyją prymitywnym nordyckim black metalem i w dupie mają, czy ich muzyka się sprzeda, czy trafi pod strzechy garstki odbiorców o podobnych im poglądach. I w zasadzie to zastanawiam, się, czy pisanie, czym jest Ohyda ma jakikolwiek sens. Bo każdy śledzący podziemie zdążył się z tym hordem zapoznać i doskonale wie, czym ich twórczość pachnie. Kult pierwszego etapu drugiej fali black metalu, zrodzonej w Norwegii dzięki takim klasykom jak Darkthrone, Burzum czy Mayhem. Surowizna i minimalizm. Zero wyrafinowania. Bunt i wkurw. Kult Diabła i zero tolerancji dla jakiejkolwiek religii. Podejrzewam, że Ohydni nagrali wszystkie trzy materiały w tym samym miejscu i w ten sam sposób, a snując teorię spiskową, powiedziałbym, że w tym samym czasie, bowiem ta trylogia jest stuprocentowo spójna, nie tylko pod względem muzycznym, ale i brzmieniowym. No nie wiem, mogę po raz kolejny piać z zachwytu nad prymitywizmem totalnie piwnicznych beczek, lodowatych trelomo wywołujących ciarki na plecach, wyśmienitych, antyludzkich wokaliz i ogólnego feelingu, który przenosi w czasie o trzy dekady wstecz, ale czy naprawdę muszę? Zamiast tego przytoczę może małą anegdotkę. Na jednym z ostatnich koncertów poleciłem, a w sumie to praktycznie zmusiłem pewną osobą do zakupu „W Imieniu Bestii”, gwarantując zwrot gotówki w przypadku niezadowolenia. Feedback był taki, że płyta może nie jest mistrzostwem świata, ale do zwrotu się absolutnie nie nadaje. Zakładając zatem, że jestem wobec tego typu dźwięków czasami bezkrytyczny, świadczy to o tym, że Ohyda nawet dla mniej zainfekowanych ortodoksyjnym black metalem ludzi jakąś wartość jednak stanowi. I oby do takich właśnie jednostek trafiała, bo to nie jest granie dla mjentkim chujem robionych. Surowy black metal z pierwotnym tego gatunku nastawieniem – kochasz, albo nienawidzisz. Odpowiedź może być w tym przypadku wyłącznie zero / jedynkowa.

- jesusatan

Recenzja Nocturnal Breed „Carry The Beast”

 

Nocturnal Breed

„Carry The Beast”

Dark Essence Records 2023

No i nadszedł czas, aby po raz siódmy zaatakowali chłopcy z Nocturnal Breed. Można ich kochać lub nienawidzić, ale ich wkład w propagowanie brudnego metalu jest niezaprzeczalny, bo to już 27 lat są na scenie i nie dają o sobie zapomnieć. Najnowszy album Norwegów chyba nasyci apetyt fanów, gdyż zawiera dwanaście numerów, które wspólnie dają godzinę i jedenaście minut muzyki. Tym razem ci mieszkańcy Oslo skręcają dość intensywnie w stronę heavy metalu. Co prawda czarny thrash w ich utworach wiedzie prym, jednakże elementy znane z twórczości klasyków jak i klimat dla tych właściwy są bardzo wyraźne. Poza znanym już z twórczości Nocturnal Breed trzonem, bonusowo dostajemy heavy metalowe solówki, szereg zagrywek kojarzących się z Motörhead czy Mercyful Fate i co za tym idzie specyficzny feeling z tamtych lat. Podobnie jest z wokalami, które miejscami zawodzą, przypominając tuzów NWOBHM. Pomimo to ten romans z tradycyjnym graniem nie wpłynął negatywnie na kompozycje tych zatraceńców. Nadal jest syfiaście, agresywnie, bezkompromisowo i wręcz obraźliwie. Cały czas prą oni do przodu nie zostawiając żadnych jeńców. Brzmienie jest surowe. Okrutne akordy tną jak żyletki, a bębny walą nieubłaganie po głowie. Jednak odnoszę wrażenie, że teraz jest jakby mniej chwytliwie. Poszczególne kompozycje są mniej przystępne w stosunku do wcześniejszych nagrań. Wkradł się pierwiastek lekkiego kombinowania. Utwory zdają się być bardziej zawiłe, co powoduje, że ich słuchanie jest nieco męczące lub jak kto woli bardziej wymagające. Złożoność kawałków jest wyczuwalna i przekłada się na ich długość, gdyż niektóre mają blisko po osiem minut. Muzycy dodatkowo na „Carry The Beast” poza pięciominutowym intrem umieścili kilka parę równie długich interludiów rodem z horrorów, urozmaicając w ten sposób tą trochę przydługą produkcję. Było nie było to cały czas ta sama zwariowana kapela, która nie oglądając się na żadne trendy robi swoje i to w jak najlepszym stylu. Zastanawia mnie tylko dziewiąty wałek „I Ain’t Marching Anymore”. Czy ma on jakiś związek z niejakim Phil’em Ochs? Znając usposobienie tych wariatów, kto wie.

shub niggurath

piątek, 26 maja 2023

Recenzja Vexing „Grand Raproach”

 

Vexing

„Grand Raproach”

Ordovician Records 2023

Tercet ten powstał niedawno, bo w 2017 roku na amerykańskiej ziemi. Po zawiązaniu składu nagrali demo, a trzy lata temu pojawiła się ich epka „Cradle”, która ciepło została przyjęta przez zwolenników sludge metalu. Teraz powracają wraz ze swą debiutancką płytą „Grand Raproach”, a umieścili na niej osiem utworów konkretnego „szlamu”. Sludge w ich wydaniu jest mocno momentami naszprycowany amfetaminą, gdyż dźwięki zawarte w muzyce Vexing są nieco dynamiczniejsze niż te, do których przyzwyczaili nas inni wykonawcy tegoż gatunku. Oczywiście ciężkość i miarowość tutejszych riffów jak i podparcie ich przez odpowiednią sekcję rytmiczną w prostej linii wywodzi się ze sludge metalu, jednakże dynamika jest nieco żwawsza. Tak przynajmniej wygląda to w przypadku tych szybszych numerów, w których kompozycje noszą znamiona death / doom, o dość mocno nowoczesnym ujęciu. Pełno w nich dysonansowych ataków, powykręcanych zagrywek i chaotycznych nawałnic. Sprawiają one wrażenie, że rządzi nimi duża przypadkowość przez co wydają się być nieco nieprzemyślane. Raczej to mylne wrażenie, bo w tej nieprzewidywalności jest haczyk. Po wnikliwszym wsłuchaniu się, wychwycimy, że z tego mrocznego hałasu, zbudowanego z licznych zwrotów akcji, wyłania się pewien porządek o progresywnym charakterze. To w gruncie rzeczy posępne granie, oparte o nowoczesne rozwiązania. Chwilami całkowicie połamane oraz niszczące jaźń swoją intensywnością. Po piątym kawałku, będącym trzyminutowym interludium następuje małe uspokojenie tego huraganu. Trzy ostatnie wałki zdają się być trochę spokojniejsze od swych poprzedników. Więcej w nich tego „osadu” właściwego dla sludge metalowego muzykowania, lecz i tak dzięki pogrzebowym i czasami melancholijnym akordom wpada bardziej w awangardowy death / doom niż sludge. Choć temperament i tempo tu przygasło, to niezmiennie cały czas gniecie i niepokoi klimatem. Ci muzycy z Detroit zaprezentowali rozwinięcie założeń z wyżej wymienionej epki, a to zaowocowało przysadzistym oraz przygnębiającym rzępoleniem, które może jest troszeczkę wymagające w odbiorze, no ale cóż począć.

shub niggurath

Recenzja FAITHXTRACTOR „Contempt for a Failed Dimension”

 

FAITHXTRACTOR

„Contempt  for a Failed Dimension”

Redefining Darkness Records 2023

Choć Faithxtracor osiągnął w tym roku pełnoletniość (powstali bowiem w roku 2005, czyli jak łatwo policzyć, stuknęło im już 18 lat na scenie), odnoszę wrażenie, że jest on znany, zwłaszcza w naszym kurwidołku, jedynie garstce najbardziej oddanych Metalowi Śmierci koneserów. Najwyższa więc już kurwa pora zmienić ten stan rzeczy, tym bardziej że na początku tego roku, dzięki Redefining Darkness ukazał się czwarty, duży album zespołu „Contempt for a Failed Demension”. Album wyśmienity, dodajmy, który zaiste rozłożył mnie na łopatki. W pewnym nazwijmy to, klinicznym sensie, krążek ten zawiera dokładnie to, czego oczekiwałem, czyli niemal półgodzinną porcję klasycznego, soczystego Death Metalu starej szkoły gatunku. Bardzo konkretnie potrząsnął mną ten krążek. Nie ma tu pierdolenia w bambus, niepotrzebnych rozmiękczaczy, czy przeintelektualizowanego pitolenia. Każdy, zawarty tu wałek to konkret, zbudowany z miażdżących beczek, rozrywających linii basu, gęstych, mięsistych, plugawych riffów, wyśmienitych partii solowych i bluźnierczych, gardłowych growli. No nie ma chuja na Mariolkę. Każdy, dosłownie każdy wałek gniecie tu tak, że klękajcie narody. Posłuchajcie tylko tych zajebistych, szaleńczych zmian tempa i akcentów melodycznych w „Vomiting Proclamation”, powalających, ołowianych, ciężkich wioseł o niebotycznej mocy w „Revenge Void Asphyxia”, czy też przyprawiającego o zawrót głowy „Relative First Occurrence”. Niesamowitą siłą tej płytki jest, przy całej jej brutalności i intensywności to, że te dźwięki są niesamowicie nośne i mają, jak ja to nazywam, bardzo duży współczynnik słuchalności. Jednym słowem, mimo że wpierdol spuszczają okrutny, to raz za razem chce się ich słuchać. Poza tym przy każdym, kolejnym przesłuchaniu odkrywamy nowe, sprytne rozwiązania gitarowe, harmoniczne akcenty, pozornie nieistotne rozwiązania melodyczne, czy kreatywność sekcji rytmicznej. Nic nie pozostawiono na tej płycie przypadkowi, wszystko ma swoje ściśle przypisane miejsce, żadnego elementu nie można usunąć, czy zamienić, a całość jest zwartym, ścisłym, w chuj niszczącym monolitem. Unoszą się nad tym albumem wibracje znane z twórczości Immolation, Morbid Angel, Deicide, Death, czy Massacre i nie wiem, czy mnie nie poniosło, ale wyczuwam tu również ducha nieśmiertelnej jedynki fińskiego Demigod. No i jeszcze na zakończenie dostajemy cover Sepulura „Empire of the Damned” z „Morbid Visions”. Ja pierdolę! I Rest My Case, w pizdę palec.

 

Hatzamoth

czwartek, 25 maja 2023

Podwójna recenzja Coffin Mulch „Spectral Intercesession”

 

Coffin Mulch

„Spectral Intercesession”

Memento Mori 2023

I cóż, że nie ze Szwecji. Tylko ze Szkocji. To chyba gdzieś obok, bo i nazwa kraju podobna, i muzyka dziwnie znajoma.  Przynajmniej jej rdzeń, który to silnie zainfekowany jest szkołą z Göteborga. „Spectral Intercession” to pół godziny rasowego, staroszkolnego śmierć metalu w najlepszym wydaniu. Niewiele tu elementów odkrywczych. W sumie to nie ma ich wcale. Wszystko kręci się wokół melodii, które już słyszeliśmy. Królują średnie tempa i proste rytmy z punkowymi d-beatami na czele. Gitary brzmią jak kalka Dismember i im podobnych, a wokalne rzężenie to wyraźna inspiracja LG Petrovem, zwłaszcza we wchodzącym chwilami charakterystycznym, przeciąganym ryku. Słychać jednak, że panowie pomysłów na dobre riffy mają sporo a ich kompozycje niesamowicie bujają. Aż chce się przy nich potupać nóżką a głowa kiwa się sama. Poza tym, to co Coffin Mulch mają do zaoferowania, to, zamknięta może w dość sztywne ramy gatunku, ale jednak różnorodność. Gitarzyści wielokrotnie płynnie mieszają melodie lub zaglądają na zamorskie podwórko (patrz: Autopsy), przez co do mucyki tej nie wkrada się nuda a płyta wcale nie jest taka oczywista, jak by się mogło początkowo wydawać. Co więcej, w dobie gdy większość współczesnych „szwedzkich” zespołów deathmetalowych wpada mi jednym uchem by za chwilę wylecieć z drugiej strony, Szkoci zdecydowanie postanowili się w mojej łepetynie zagnieździć. Na tym albumie nie ma słabych momentów czy wypełniaczy. Każdy utwór porywa groovem, wgryza się w czaszkę i sprawia mnóstwo radochy. Cholera, leci u mnie ta płyta już nie wiek który raz, a mi się wcale nie chce jej wyłączać. I może niech to będzie moja najważniejsza rekomendacja. Gwarantuję, że jak zakolegujecie się z „Spectral Intercession” to na dłużej, bo to naprawdę bardzo dobre granie.

- jesusatan

 

Coffin Mulch to młoda kapela ze Szkocji. Powstała w 2018 roku i dwa lata temu wydała swoją debiutancką epkę „Septic Funeral”, która chyba została bardzo dobrze przyjęta przez fanów metalu śmierci. Trzydziestego czerwca ten kwartet z Glasgow będzie miał okazję przypomnieć się swym zwolennikom, gdyż pojawi się ich pierwsza płyta. Będzie ona zawierać osiem kawałków staroszkolnego death metalu, utrzymanego w klimatach znanych z poprzedniego wydawnictwa. Ci, którzy znają „Septic Funeral” wiedzą czego się spodziewać. Specyficzne brzmienie, wskazujące na użycie nieśmiertelnego HM-2, rozkoszne d-beaty w szybszych partiach, cuchnące patentami znanymi z twórczości Autopsy czy Asphyx zwolnienia oraz zachrypnięty wrzask wokalisty. Z charakterystycznie bujających tu akordów, wygrywanych przez żwirowate gitary w jednoznaczny sposób wypływa szwedzka szkoła, która oparta na punkowym trzonie swego czasu zawojowała Europę. Chłopaki zapierdalają ostro przed siebie krusząc kości i zapraszają do tańca w headbangingowym rytmie. Niekiedy zwolnią trochę gniotąc i roztaczając przy tym swąd zgnilizny. Szalenie intensywne momenty przełamią ciekawą zagrywką jak również krótką, lecz niezwykle paranoiczną solówką. Oprócz rozrywających jaźń, stanowczych riffów, gdzieś tam w głębi można również usłyszeć złowrogą melodię, która zwiastuje nadchodzącą śmierć, bo to właśnie ona zapełnia tym gościom pięciolinię. Cóż, „Spectral Intercession” to w prostej linii kontynuacja tego co zapoczątkował Coffin Mulch na swoich wcześniejszych produkcjach i hołdowanie death metalowi w oldskulowym stylu. Jest brudno, duszno, ale także tanecznie, gdyż przy tych dźwiękach niełatwo będzie się podpierać ścianę podczas koncertów, a i w domowym zaciszu nóżka się ruszy. Obiektywnie patrząc, nic nowego, lecz zagrane z fantastycznym feelingiem. Posłuchać warto.

shub niggurath


środa, 24 maja 2023

Recenzja Infernal Curse „Revelations Beyond Insanity”

 

Infernal Curse

„Revelations Beyond Insanity”

Iron Bonehead 2023

No, nareszcie chłopaki trafili tam gdzie ich miejsce. Dwa poprzednie pełniaki zespołu wydane zostały nakładem wytwórni z raczej ograniczonymi możliwościami. Z kolei już sama naklejka Iron Bonehead powoduje u niektórych niekontrolowany ślinotok, więc jest szansa, że „Revelations Beyond Insanity” usłyszy więcej osób, albo przynajmniej album trafi w ściśle określony target. No ale do brzegu… Całą dotychczasowa twórczość Infernal Curse skwitować można krótkim stwierdzeniem : to jest metal, a nie pedaliada. I to pod każdym względem. Panowie, cokolwiek by nie robili, tkwią głęboko w starej szkole poczerniałego death metalu. W ich kompozycjach ciężko szukać melodyjek do ponucenia pod prysznicem. Sześć zamieszczonych na płycie utworów to plugastwo i prymitywizm, dość mocno zajeżdżające napalmem o poranku. Przez większość czasu wystawieni jesteśmy na bezlitosne kanonady i biczowanie prostymi jak konstrukcja cepa riffami. Jedynie chwilami panowie nieco zwalniają, ale tylko po to, by zatankować zwoją machinę wojenną i ponownie ruszyć w bitewny szał. Brak tu wielkich finezji czy sztucznego urozmaicania i wrzucania czegoś na siłę. Ot, kilka chwytów, na mocno zabrudzonych gitarach, podkręcanie tempa przez bardzo garażową perkusję, pulsujący gdzieś tam w tle bluźnierczy Basi wokale. Te są tutaj kwintesencją gatunku. Lekko stłumione z nałożoną kapką pogłosu, dochodzące ze wszystkich stron i rzygające w dość jednolitym tonie. Bez żadnych ceregieli Argentyńczycy spuszczają nam prawdziwy południowoamerykański wpierdol. Dokładnie taki, jakiego maniacy tamtejszej sceny oczekują. A to, że dziś więcej demówek brzmi czytelniej (kurwa, chciałem przez chwilę napisać „lepiej”, ale to słowo absolutnie tu nie pasuje), albo że są zespoły, które w jednym numerze serwują więcej akordów niż Infernal Curse na całej płycie, to kogo to do chuja obchodzi? Mnie bynajmniej. Uwielbiam jak mnie ktoś tak bezczelnie przeczołga i splunie w ryj gęstą charą. Z takim metalem rozpoczynałem życiową przygodę i takiej muzie pozostaje wierny. Kto czuje podobnie, temu „Revelations Beyond Insanity” wejdzie bez popitki. Bardziej delikatni mogą do tego krążka nawet nie podchodzić.

- jesusatan

Recenzja TRIBUNAL „The Weight Of Remembrance”

 

TRIBUNAL

„The Weight Of Remembrance”

20 Buck Spin 2023

Zespołów o nazwie Tribunal, pisanej na różne sposoby mamy na scenie kilka. Ja wiem przynajmniej o siedmiu, z czego trzy z nich tworzą w Kraju Klonowego Liścia. Tribunal, o którym rzeknę tu teraz słów parę, to duet z Vancouver, który pod koniec stycznia 2023, korzystając z protekcji 20 Buck Spin, wydał swój debiutancki, pełny album zatytułowany „The Weight Of Remembrance”. Już sam tytuł tego materiału niejako nakierowuje nas na muzykę, jaką wykonuje ta grupa. Z jakimi dźwiękami może bowiem kojarzyć się płyta ochrzczona tytułem „Ciężar Pamięci”? No jasne, brawa dla pana w żółtym płaszczu, oczywiście, że z Doom Metalem. Ten, reprezentowany przez zespół, to Doom Metal umocowany bardzo głęboko w klasycznej odmianie gatunku, doprawiony jeno delikatnie dotykiem Metalu Śmierci i Gotyckim feelingiem. Z tym Gotykiem to jednak sprawa nico umowna, bo ja go tam praktycznie nie słyszę (i bardzo kurwa dobrze, gdyż jak wiadomo, zły Gotyk boli przez całe życie). Zatem ciężkie bębny o tradycyjnym sznycie konkretnie wgniatają tu w glebę, tłusty, skondensowany bas zapewnia tej produkcji groove przecudnej urody, a soczyste, klasycznie zagęszczone, niczym dobry żurek żytnią mąką riffy cisną zawodowo, sprawiając masę przyjemności wszystkim, którym nieodmiennie bliskie są kanony wspomnianego tu gatunku. Wokalnie natomiast otrzymamy na tym krążku ponury, zbliżający się chwilami do śmiertelnych rejestrów, mocny, niski, gardłowy wokal, oraz niewieści śpiew. Zapomnijcie jednak o lateksowym, słodkim ćwierkaniu. Śpiew Soren jest mroczny, przeszywający, nasycony mizantropijnymi wibracjami, na swój sposób zmysłowy i robi robotę. Równie dobre są na tej płycie gustowne, fachowo użyte partie parapetu, jak i linie mruczącej nisko wiolonczeli, które tworzą wraz z zawiesistymi wiosłami okryty całunem ciemności, mglisty, przytłaczający, obrzędowy klimat całości.Płytka to może nie wybitna, ale niewątpliwie bardzo dobra, która niezaprzeczalnie będzie stanowiła dla fanów takiego grania łakomy kąsek. Wcale mnie to zresztą nie dziwi, gdyż i ja konsumowałem ją z niekłamaną  rozkoszą. Dodając więc dwa do dwóch, album ten, to doborowy kawał niemal kanonicznego, Doom Metalowego mielenia, do którego każdy miłośnik takich dźwięków przytuli się czule i będzie ssał muzykę na nim zawartą niczym mleko z matczynego cycuszka. Ssijcie więc moi drodzy, bo to pokarm niesamowicie pożywny, a i rzeczona pierś wygląda zaiste bardzo atrakcyjnie.

 

Hatzamoth

wtorek, 23 maja 2023

Recenzja King Howl „Homecoming”

 

King Howl

„Homecoming”

Electric Valley Records 2023

To moje pierwsze spotkanie z tą włoską grupą, która powstała na Sardynii dobrą dekadę temu. Znając kraj jej pochodzenia jak i wytwórnię, wydającą ich trzeci album, spodziewałem się tylko jednego, a mianowicie klasycznego grania, nawiązującego do lat siedemdziesiątych. Tak też jest w istocie, gdyż to co reprezentuje muzyka chłopaków z Caligari, to ciężki blues z domieszką stoner rocka, w którym wpływy psychodelii tamtego okresu jak również proto-punka są także wyczuwalne. „Homecoming” to jedenaście numerów, przenoszących nas w owe nieco szalone czasy i będących mieszanką wynikającą z połączenia wyżej wymienionych gatunków właśnie. Jednak nie znajdziemy tutaj przysadzistych i narkotycznych bujanek, do których przyzwyczaiły nas inne kapele spod znaku stonera. Jest to raczej modelowy rock, pasujący swym wydźwiękiem do muzyki drogi. Zresztą o tym właśnie jest ta płyta. W warstwie tekstowej opowiada o mężczyźnie, który ucieka z wiejskiego domu, aby udać się w podróż, pozwalającą mu poznać świat jak i samego siebie. Historii towarzyszą harmonijne tekstury pełne zagrywek znanych z fuzz rocka czy country bluesa, ale ostatecznie skierowanych w stronę konwencjonalnego grania siódmego dziesięciolecia poprzedniego wieku. W poszczególnych utworach można doszukać się wielu podobieństw do różnych bandów. W lżejszych chwilach słychać Rolling Stones, w poważniejszych The Doors, a w mroczniejszych momentach nawet coś z Danzig się wkradnie. Całość odpowiednio wyprodukowana, ponieważ żeby utrzymać klimat tej muzyki zadbano o organiczne brzmienie analogowe, nagrywając ten materiał przy użyciu sprzętu vintage. Jeśli macie ochotę na małą odskocznię od metalu to polecam zaś fani Canned Head, Kyuss, Clutch czy Queens Of The Stone Age powinni być strasznie zadowoleni.

shub niggurath

Recenzja ÄNTERBILA „Änterbila”

 

ÄNTERBILA

„Änterbila”

Nordvis Produktion 2022

Änterbila to stosunkowo świeży na scenie projekt ze Szwecji. Krótko po powstaniu, w 2020 roku horda nagrała 13-minutowe demo, w czym wspomogła ją Void in the Vast Empire, natomiast dziewiętnaście miesięcy później, już pod sztandarami Nordvis Produktion ukazał się ich pierwszy album długogrający. Z informacji, jakie o nich pozyskałem, wynika, że zespół w swej twórczości bada aspekty szwedzkiej historii, a debiut grupy skupia się na ciężkim życiu ludności chłopskiej, głównie w XVIII wieku. Muzyka, jaką usłyszymy na tej płycie, to oczywiście Black Metal, tyle że w klasyczny, czarny kręgosłup wpleciono tu sporo ludowych naleciałości o pogańskim szlifie (nie obawiajcie się, cepelii żadnej się na tej płycie nie uświadczy, a folkowe ubarwienia pojawiają się tu głównie w strukturach rytmicznych), niemal rockowych rozwiązań na poziomie budowy poszczególnych, wybranych wałków, jak i bezpośredniej, surowej, punkowej agresji. Nie powiem, nawet ciekawe to spojrzenie na umocowaną w II fali gatunku, tradycyjną, Czarcią materię. Zwłaszcza zimne, mizantropijne, chropowate riffy i ponure, bluźniercze wokale robią wyśmienitą robotę. Można bowiem wówczas znaleźć w tej muzyce pewne odniesienia do twórczości Arckanum, wczesnego Ulver, czy Taake. Nie wiem, czy się ze mną zgodzicie, ale ja uważam, że to zdecydowanie słuszna koncepcja, gdyż dźwięków zawierających podobne wibracje nigdy dość. Niestety, pewnych patentów nie mogę tu przetrawić. Proste, brudne, rytmiczne patatajnie jeszcze jakoś zniosę, gdyż mają w sobie pewną siłę i zarazem potrafią zadać ból, niczym drzazga pod paznokciem. Niechlujne, punkowe wrzaski, które brzmią, jakby koleś nawąchał się butaprenu, to już jednak dla mnie za dużo. No ni cholery mi one nie leżą, a co gorsza obniżają w moich oczach końcową ocenę tego krążka. Kurczę, szkoda, że panowie odwołali się tu chwilami do tak prostych środków muzycznego wyrazu, gdyż reszta tego materiału jest doprawdy całkiem do rzeczy. Ogólnie rzecz biorąc można więc uznać, że „Änterbila” to udany, długogrający debiut zespołu, oparty do tego na interesującej i nieczęsto spotykanej koncepcji. Wszyscy fani skandynawskiej diabelszczyzny powinni go zatem sprawdzić. Przy kolejnej produkcji sugerowałbym jednak grupie, aby powstrzymała się od tych wokali wyciągniętych wprost z punkowej meliny. One nie wnoszą do tej ciekawej skądinąd muzy naprawdę nic dobrego.

 

Hatzamoth

 

poniedziałek, 22 maja 2023

Recenzja Black Eucharist “Inn of the Vaticane”

 

Black Eucharist

“Inn of the Vaticane”

Stygian Black Hand 2023

Amerykanie nigdy nie byli dobrzy w black metal. Poza kilkoma wyjątkami, jankeska czerń to najmniej interesujący mnie odłam rzeczonego nurtu. Czasem jednak sięgam po tamtejsze hordy, głównie po to, by przekonać się, iż niewiele się w tej materii przez lata zmieniło. No i trafiam sobie na taki Black Eucharist z debiutanckim „Inn of the Vatican”. Pierwszy numer, rozpoczynający się od czysto deathmetalowego riffu nawet spowodował, że podjąłem decyzję o odsłuchaniu albumu w całości, co tak naprawdę nie było w planach. Następujący po nim, promujący całość, „Deflowering Jerusalem” zaintrygował skocznym punkowym d-beatem i wpadającym w ucho akordem. Pomyślałem, że jest nieźle. Tutaj jednak sprawdza się powiedzenie, że miłe złego początki. Im dalej w las, tym więcej drzew. Kto rano wstaje, temu pan… A nie, to już nie to. W każdym razie paniałem, dlaczego akurat ten kawałek wybrano na singiel. Jest po prostu jedynym, który ma w sobie coś chwytliwego. Kolejne kompozycje na debiucie Black Eucharist to już ciosany dość tępą siekierą, bardzo typowy dla tamtego kontynentu black metal. Panowie nie zaskakują niczym, co zostawałoby w głowie dłużej niż do chwili zakończenia odsłuchu. Jadą do przodu, głównie w szybszym tempie, wałkując kilka akordów na krzyż i przeplatając je podobnymi do siebie motywami w dość schematyczny sposób. Trochę to kwadratowe i bez pomysłu. Może kojarzyć się nieco z wczesną Profanatica czy Demoncy, ale brakuje mi w tej muzyce kilku elementów. Choćby brudu, w który tak dobrze umiał ich rodzimy VON. Także pazura. Bo to amerykańskie riffowanie zdaje mi się kompletnie pozbawione mocy i zagrane na odpierdol. Podobnie sprawa ma się z wokalem. Strasznie monotematycznym i, mimo iż dość szorstkim, bez zbyt wielkiej siły wyrazu, a na pewno bez emocji. Gdzieś tam w połowie drogi spotyka nas też utwór instrumentalny, który jest, bo jest. Ani jakoś niespecjalnie wnosi podniosły / tajemniczy / mroczny (niepotrzebne skreślić) nastrój, ani nie razi pomysłowością. Potem już do końca mamy to samo, czyli łupanie po ichniemu. Dla pewności zrobiłem jeszcze drugie podejście do „Zajazdu Watykan”, ale jeszcze bardziej się wynudziłem. Nie powiem, że ta muzyka jest beznadziejna. Ona chyba skierowana jest po prostu do ściśle określonego odbiorcy (czytaj: bezkrytycznego fanatyka amerykańskiego black metalu). Jeśli się do takich zaliczacie, możecie łykać w ciemno. Jeśli nie, możecie się rozejść.

- jesusatan

Recenzja Lust „Invictvs”

 

Lust

„Invictvs”

Violence In The Veins, Cruzade Records, Vinilako Record,

Egg F#ctory Records, Knuckle Records, Hombre Montana, Sin Piedad Records 2023

Pamiętacie takie kapele jak Sick Of It All lub Pro-Pain? Jeśli tak to już wiecie w jakim stylu gra powstały w 2019 roku Lust. Założyli go członkowie madryckiej sceny, aby dać wyraz swojego sprzeciwu wobec nacjonalizmowi, rasizmowi i dręczeniu zwierząt. Modne ostatnio tematy wśród określonej młodzieży. Mniejsza z tym, bo „Invictvs” to dziewięć kawałków mocno zmetalizowanego core’a. Oprócz wiadomego fundamentu słyszalne są tutaj wyraźne wpływy grindu, death metalu i punk rocka. Wszystko to zmielone, ugniecione i wymieszane sprowadza się do jednego słowa, którym jest Deathcore. Tym terminem chyba najprościej nazwać ich styl. Szybkie riffy, blasty, gęste brzmienie, zdecydowany bas i przysadzista perka z podwójnym bębnem basowym. Raz ciężko, później trochę szybciej i skoczniej, a niekiedy napierdalanka, której Napalm Death na początku swojej kariery by się nie powstydził. Całości towarzyszą wokale, od czystych poprzez typowe core’owe darcie, przypominające właśnie Pro-Pain czy Downset i momentami przechodzące w śmierć metalowy growl. Jest energicznie. Charakter utworów jednoznacznie wskazuje na wojownicze nastawienie tego hiszpańskiego kwintetu. Są niczym bojówka Antify czy jakiegoś innego cholerstwa. Ci, którzy lubują się w tego typu nutach, które politycznie są zaangażowane i tym samym równie skrajne jak te, z którymi walczą niech biorą w ciemno. Kto wie? Może wytwórnie dorzucą do każdego egzemplarza tej płyty jeszcze jakąś wspaniałą czapeczkę.

shub niggurath