Ildfar
„Nattemorkets Kall”
Wolfspell Rec. 2023
Jak to niektóre albumy wyzwalają w ludziach różnego
rodzaju „złote myśli”, albo innego rodzaju życiowe przemyślenia… Właśnie
uświadomiłem sobie, jak bardzo świat poszedł przez ostatnie trzydzieści lat do przodu.
Tak, wiem, pod każdym względem, poza średnią intelektu populacji naszego globu,
ale w tym przypadku mam na myśli coś innego. Kiedy byłem gnojkiem, to dziewięćdziesiąt
(powiedzmy) pięć procent solowych projektów black metalowych można było bez
słuchania topić w kiblu. Mało kto potrafił odegrać wszystkie instrumenty i do
tego jeszcze konkretnie zaskrzeczeć. Natomiast dziś co chwilę kolejne
indywidualności mocno mnie zaskakują. Nie będę się nawet starał ich tu
wymieniać, bo chcę napisać krótki tekst, a nie książkę telefoniczną, więc po
przydługawym wstępie przejdę może do konkretów. Ildfar to dzieło jednego
człowieka, a „Nattemorkets Kall” to drugi duży album rzeczonego tworu. Znajdziemy
na nim w zasadzie ogólny przegląd rodzimego twórcy czarnego metalu z początku
lat dziewięćdziesiątych. Czym ta muzyka mnie urzekła, to swoją różnorodnością,
mimo iż teoretycznie zamkniętą w sztywne ramy gatunku. Poza prostymi, niemal
punkowymi fragmentami, dla przykładu w „Helvetes Porter”, mnóstwo tu
drapieżnych melodii, wciągających i wgryzających się w głowę, jak i bardzo
klimatycznych momentów, będących pewnego rodzaju oazą pośród mroźnych, skutych
lodem fiordów. Favn bardzo umiejętnie przeplata ze sobą wściekłe blizzardy z
kojącymi umysł, pięknymi krajobrazami ziem północnych, sprawiając, że jego
kompozycje są zarazem bezwzględnie zimne co i piękne. Niebanalną rolę odgrywają
na tej płycie umiejętnie dawkowane klawisze z gatunku dungeon synth, mogące
chwilami zapalać światełko pod tytułem „Filosofem”. To właśnie dzięki temu
dodatkowi muzyka Norwega zyskuje dodatkowej głębi. Podobnie zróżnicowane,
aczkolwiek nie przesadnie, są wokale. Poza szorstkim krzykiem nie brak tu
wstawek deklamowanych, wzbogacających sposób werbalnych ekspresji. Przede
wszystkim jednak album ten wręcz bucha mroźnym, norweskim klimatem i brzmi, jak
za starych dobrych czasów. Może włączył mi się sentyment, jednak nikt nie
zarzuci, że dziesięć kompozycji tworzących „Zew Nocy” to taśmowo produkowana
przeciętność. W tej muzyce czuć szczerość i czuć starego ducha black metalu.
Takich płyt nigdy za dużo.
-
jesusatan
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz