sobota, 27 maja 2023

Recenzja Ohyda „Psalmy Śmierci”

 

Ohyda

„Psalmy Śmierci”

Wolfspell Rec. 2023

Trochę kręciłem nosem, kiedy pięć miesięcy temu ukazała się druga EP-ka Ohydy. Nie z powodów muzycznych, bynajmniej. Myślałem po prostu, że zespół po krótkim lewym prostym wypuści zaraz ostry sierpowy i uderzy pełnym albumem. Tak się jednak nie stało. No to do trzech razy sztuka? A chuja tam! „Psalmy Śmierci” to kolejna EP-ka zespołu, zawierająca coś niewiele ponad dwadzieścia minut muzyki. Jednocześnie kończąca trylogię, której to zadaniem było, jak mniemam, przedstawienie każdego z członków zespołu na okładce. To tak pół żartem, pół serio. A już całkiem na poważnie, to stwierdzam, że w sumie był to klawy pomysł, bowiem w przeciągu roku (no, z haczykiem) dostaliśmy od chłopaków ponad godzinę muzyki, która wydana jednorazowo mogłaby przewyższać intensywnością możliwości niejednego, nawet otwarcie zdeklarowanego maniaka czarciej surowizny. Sześć nowych kompozycji do stylu zespołu nie wnosi absolutnie nic nowego. Tym bardziej nie wytycza nowych ścieżek w black metalu. Ci panowie żyją prymitywnym nordyckim black metalem i w dupie mają, czy ich muzyka się sprzeda, czy trafi pod strzechy garstki odbiorców o podobnych im poglądach. I w zasadzie to zastanawiam, się, czy pisanie, czym jest Ohyda ma jakikolwiek sens. Bo każdy śledzący podziemie zdążył się z tym hordem zapoznać i doskonale wie, czym ich twórczość pachnie. Kult pierwszego etapu drugiej fali black metalu, zrodzonej w Norwegii dzięki takim klasykom jak Darkthrone, Burzum czy Mayhem. Surowizna i minimalizm. Zero wyrafinowania. Bunt i wkurw. Kult Diabła i zero tolerancji dla jakiejkolwiek religii. Podejrzewam, że Ohydni nagrali wszystkie trzy materiały w tym samym miejscu i w ten sam sposób, a snując teorię spiskową, powiedziałbym, że w tym samym czasie, bowiem ta trylogia jest stuprocentowo spójna, nie tylko pod względem muzycznym, ale i brzmieniowym. No nie wiem, mogę po raz kolejny piać z zachwytu nad prymitywizmem totalnie piwnicznych beczek, lodowatych trelomo wywołujących ciarki na plecach, wyśmienitych, antyludzkich wokaliz i ogólnego feelingu, który przenosi w czasie o trzy dekady wstecz, ale czy naprawdę muszę? Zamiast tego przytoczę może małą anegdotkę. Na jednym z ostatnich koncertów poleciłem, a w sumie to praktycznie zmusiłem pewną osobą do zakupu „W Imieniu Bestii”, gwarantując zwrot gotówki w przypadku niezadowolenia. Feedback był taki, że płyta może nie jest mistrzostwem świata, ale do zwrotu się absolutnie nie nadaje. Zakładając zatem, że jestem wobec tego typu dźwięków czasami bezkrytyczny, świadczy to o tym, że Ohyda nawet dla mniej zainfekowanych ortodoksyjnym black metalem ludzi jakąś wartość jednak stanowi. I oby do takich właśnie jednostek trafiała, bo to nie jest granie dla mjentkim chujem robionych. Surowy black metal z pierwotnym tego gatunku nastawieniem – kochasz, albo nienawidzisz. Odpowiedź może być w tym przypadku wyłącznie zero / jedynkowa.

- jesusatan

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz