Ohyda
„Psalmy
Śmierci”
Wolfspell Rec. 2023
Trochę kręciłem nosem, kiedy pięć miesięcy temu
ukazała się druga EP-ka Ohydy. Nie z powodów muzycznych, bynajmniej. Myślałem
po prostu, że zespół po krótkim lewym prostym wypuści zaraz ostry sierpowy i
uderzy pełnym albumem. Tak się jednak nie stało. No to do trzech razy sztuka? A
chuja tam! „Psalmy Śmierci” to kolejna EP-ka zespołu, zawierająca coś niewiele
ponad dwadzieścia minut muzyki. Jednocześnie kończąca trylogię, której to
zadaniem było, jak mniemam, przedstawienie każdego z członków zespołu na
okładce. To tak pół żartem, pół serio. A już całkiem na poważnie, to
stwierdzam, że w sumie był to klawy pomysł, bowiem w przeciągu roku (no, z
haczykiem) dostaliśmy od chłopaków ponad godzinę muzyki, która wydana
jednorazowo mogłaby przewyższać intensywnością możliwości niejednego, nawet
otwarcie zdeklarowanego maniaka czarciej surowizny. Sześć nowych kompozycji do
stylu zespołu nie wnosi absolutnie nic nowego. Tym bardziej nie wytycza nowych ścieżek w black metalu. Ci panowie żyją prymitywnym nordyckim black
metalem i w dupie mają, czy ich muzyka się sprzeda, czy trafi pod strzechy
garstki odbiorców o podobnych im poglądach. I w zasadzie to zastanawiam, się,
czy pisanie, czym jest Ohyda ma jakikolwiek sens. Bo każdy śledzący podziemie zdążył
się z tym hordem zapoznać i doskonale wie, czym ich twórczość pachnie. Kult
pierwszego etapu drugiej fali black metalu, zrodzonej w Norwegii dzięki takim
klasykom jak Darkthrone, Burzum czy Mayhem. Surowizna i minimalizm. Zero
wyrafinowania. Bunt i wkurw. Kult Diabła i zero tolerancji dla jakiejkolwiek
religii. Podejrzewam, że Ohydni nagrali wszystkie trzy materiały w tym samym
miejscu i w ten sam sposób, a snując teorię spiskową, powiedziałbym, że w tym
samym czasie, bowiem ta trylogia jest stuprocentowo spójna, nie tylko pod
względem muzycznym, ale i brzmieniowym. No nie wiem, mogę po raz kolejny piać z
zachwytu nad prymitywizmem totalnie piwnicznych beczek, lodowatych trelomo
wywołujących ciarki na plecach, wyśmienitych, antyludzkich wokaliz i ogólnego
feelingu, który przenosi w czasie o trzy dekady wstecz, ale czy naprawdę muszę?
Zamiast tego przytoczę może małą anegdotkę. Na jednym z ostatnich koncertów
poleciłem, a w sumie to praktycznie zmusiłem pewną osobą do zakupu „W Imieniu
Bestii”, gwarantując zwrot gotówki w przypadku niezadowolenia. Feedback był
taki, że płyta może nie jest mistrzostwem świata, ale do zwrotu się absolutnie
nie nadaje. Zakładając zatem, że jestem wobec tego typu dźwięków czasami
bezkrytyczny, świadczy to o tym, że Ohyda nawet dla mniej zainfekowanych
ortodoksyjnym black metalem ludzi jakąś wartość jednak stanowi. I oby do takich
właśnie jednostek trafiała, bo to nie jest granie dla mjentkim chujem
robionych. Surowy black metal z pierwotnym tego gatunku nastawieniem – kochasz,
albo nienawidzisz. Odpowiedź może być w tym przypadku wyłącznie zero /
jedynkowa.
-
jesusatan
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz