Black Eucharist
“Inn of the Vaticane”
Stygian Black Hand 2023
Amerykanie nigdy nie byli dobrzy w black metal. Poza
kilkoma wyjątkami, jankeska czerń to najmniej interesujący mnie odłam
rzeczonego nurtu. Czasem jednak sięgam po tamtejsze hordy, głównie po to, by
przekonać się, iż niewiele się w tej materii przez lata zmieniło. No i trafiam
sobie na taki Black Eucharist z debiutanckim „Inn of the Vatican”. Pierwszy
numer, rozpoczynający się od czysto deathmetalowego riffu nawet spowodował, że
podjąłem decyzję o odsłuchaniu albumu w całości, co tak naprawdę nie było w
planach. Następujący po nim, promujący całość, „Deflowering Jerusalem”
zaintrygował skocznym punkowym d-beatem i wpadającym w ucho akordem.
Pomyślałem, że jest nieźle. Tutaj jednak sprawdza się powiedzenie, że miłe
złego początki. Im dalej w las, tym więcej drzew. Kto rano wstaje, temu pan… A
nie, to już nie to. W każdym razie paniałem, dlaczego akurat ten kawałek
wybrano na singiel. Jest po prostu jedynym, który ma w sobie coś chwytliwego.
Kolejne kompozycje na debiucie Black Eucharist to już ciosany dość tępą
siekierą, bardzo typowy dla tamtego kontynentu black metal. Panowie nie
zaskakują niczym, co zostawałoby w głowie dłużej niż do chwili zakończenia
odsłuchu. Jadą do przodu, głównie w szybszym tempie, wałkując kilka akordów na
krzyż i przeplatając je podobnymi do siebie motywami w dość schematyczny
sposób. Trochę to kwadratowe i bez pomysłu. Może kojarzyć się nieco z wczesną
Profanatica czy Demoncy, ale brakuje mi w tej muzyce kilku elementów. Choćby
brudu, w który tak dobrze umiał ich rodzimy VON. Także pazura. Bo to
amerykańskie riffowanie zdaje mi się kompletnie pozbawione mocy i zagrane na
odpierdol. Podobnie sprawa ma się z wokalem. Strasznie monotematycznym i, mimo
iż dość szorstkim, bez zbyt wielkiej siły wyrazu, a na pewno bez emocji. Gdzieś
tam w połowie drogi spotyka nas też utwór instrumentalny, który jest, bo jest.
Ani jakoś niespecjalnie wnosi podniosły / tajemniczy / mroczny (niepotrzebne
skreślić) nastrój, ani nie razi pomysłowością. Potem już do końca mamy to samo,
czyli łupanie po ichniemu. Dla pewności zrobiłem jeszcze drugie podejście do
„Zajazdu Watykan”, ale jeszcze bardziej się wynudziłem. Nie powiem, że ta
muzyka jest beznadziejna. Ona chyba skierowana jest po prostu do ściśle
określonego odbiorcy (czytaj: bezkrytycznego fanatyka amerykańskiego black
metalu). Jeśli się do takich zaliczacie, możecie łykać w ciemno. Jeśli nie,
możecie się rozejść.
-
jesusatan
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz