poniedziałek, 22 maja 2023

Recenzja Black Eucharist “Inn of the Vaticane”

 

Black Eucharist

“Inn of the Vaticane”

Stygian Black Hand 2023

Amerykanie nigdy nie byli dobrzy w black metal. Poza kilkoma wyjątkami, jankeska czerń to najmniej interesujący mnie odłam rzeczonego nurtu. Czasem jednak sięgam po tamtejsze hordy, głównie po to, by przekonać się, iż niewiele się w tej materii przez lata zmieniło. No i trafiam sobie na taki Black Eucharist z debiutanckim „Inn of the Vatican”. Pierwszy numer, rozpoczynający się od czysto deathmetalowego riffu nawet spowodował, że podjąłem decyzję o odsłuchaniu albumu w całości, co tak naprawdę nie było w planach. Następujący po nim, promujący całość, „Deflowering Jerusalem” zaintrygował skocznym punkowym d-beatem i wpadającym w ucho akordem. Pomyślałem, że jest nieźle. Tutaj jednak sprawdza się powiedzenie, że miłe złego początki. Im dalej w las, tym więcej drzew. Kto rano wstaje, temu pan… A nie, to już nie to. W każdym razie paniałem, dlaczego akurat ten kawałek wybrano na singiel. Jest po prostu jedynym, który ma w sobie coś chwytliwego. Kolejne kompozycje na debiucie Black Eucharist to już ciosany dość tępą siekierą, bardzo typowy dla tamtego kontynentu black metal. Panowie nie zaskakują niczym, co zostawałoby w głowie dłużej niż do chwili zakończenia odsłuchu. Jadą do przodu, głównie w szybszym tempie, wałkując kilka akordów na krzyż i przeplatając je podobnymi do siebie motywami w dość schematyczny sposób. Trochę to kwadratowe i bez pomysłu. Może kojarzyć się nieco z wczesną Profanatica czy Demoncy, ale brakuje mi w tej muzyce kilku elementów. Choćby brudu, w który tak dobrze umiał ich rodzimy VON. Także pazura. Bo to amerykańskie riffowanie zdaje mi się kompletnie pozbawione mocy i zagrane na odpierdol. Podobnie sprawa ma się z wokalem. Strasznie monotematycznym i, mimo iż dość szorstkim, bez zbyt wielkiej siły wyrazu, a na pewno bez emocji. Gdzieś tam w połowie drogi spotyka nas też utwór instrumentalny, który jest, bo jest. Ani jakoś niespecjalnie wnosi podniosły / tajemniczy / mroczny (niepotrzebne skreślić) nastrój, ani nie razi pomysłowością. Potem już do końca mamy to samo, czyli łupanie po ichniemu. Dla pewności zrobiłem jeszcze drugie podejście do „Zajazdu Watykan”, ale jeszcze bardziej się wynudziłem. Nie powiem, że ta muzyka jest beznadziejna. Ona chyba skierowana jest po prostu do ściśle określonego odbiorcy (czytaj: bezkrytycznego fanatyka amerykańskiego black metalu). Jeśli się do takich zaliczacie, możecie łykać w ciemno. Jeśli nie, możecie się rozejść.

- jesusatan

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz