czwartek, 30 czerwca 2022

Recenzja Damage Case "Heavy Metal Sacrifice"

 Damage Case 

"Heavy Metal Sacrifice"

Putrid Cult 2022

Z Damage Case od zawsze miałem tak, że ich twórczość szybko łapała mnie za serce a jednocześnie równie szybko zaczynała nudzić. W zasadzie dwa, góra trzy odsłuchy to było wszystko, co łączyło mnie choćby z Fuck'n'Roll Damnation" czy "Drunken Devil". Stąd też do Heavymetalowego Poświecenia podchodziłem baz większych emocji. Stylistycznie niewiele się u chłopaków zmieniło. Nadal mamy tu do czynienia z metalowym rockendrollem bardzo silnie zainfekowanym twórczością Venom, wczesnego Bathory czy całą masą klasycznych inspiracji heavymetalowych i thrashowych. Z tą jednak różnicą, że tym razem wszystko między nami idealnie zaskoczyło. Chyba głównie dzięki temu, że Damage Case w swoim uporze twórczym wspięli się przynajmniej o szczebelek wyżej i zaczęli w końcu komponować piosenki, które nie wylatują zbyt szybko z łepetyny, ale pozostają tam na dłużej. Jak wspomniałem, przepis na metal pozostaje na tym albumie charakterystyczny dla zespołu. Zatem utwory są oparte na staroszkolnym schemacie, bez łamania nastroju czy rozwleczonych odjazdów. Wszystko jest tu proste i bezpośrednie, można powiedzieć, zagrane od szablonu. Spróbujcie jednak zapoznać się z zawartością "Heavy Metal Sacrifice" i nie chodzić następnie po pokoju nucąc refrenów poszczególnych tracków. Ciężko mi nawet wyróżnić którykolwiek z nich, bo album jest niebywale równy i trzymający fason w każdej sekundzie. Szybszy kawałek tytułowy kosi z taką samą mocą co najwolniejszy, zamykający całość "Season of the Witch". Ktoś powie, odgrzewany kotlet. Oczywiście, ale przecież ten duet nigdy nie starał się przełamywać barier, nie bawił się w wizjonerstwo. Oni jedynie oddają poprzez swoje dźwięki wielki hołd klasykom, których kochało się dekady temu i na których sami się wychowali. Największą zatem zaletą tej płyty jest jej nośność i chwytliwość, którą na pewno potęguje jeszcze mocniej otwarta, schłodzona butelczyna czegoś mocniejszego. Nawet tak sobie pomyślałem, że szkoda, iż Morgul nie wydał wersji limitowanej z jakimś trunkiem, bo połączenia bardziej idealnego wyobrazić sobie chyba nie można. Odpalajcie ten krążek, przekręćcie volume mocno w prawo i jazda! Tańczcie i śpiewajcie Diabłu pieśni Jego! I niech trzęsą się mury.

- jesusatan

Recenzja HYPOXEMIA „Drunkasses Excitement”

 HYPOXEMIA

„Drunkasses Excitement” (Ep)

Dismembered Records 2021

Debiutancki materiał Indonezyjskiego trio Hypoxemia wydany pod koniec lipca 2021 roku pod patronatem Dismembered Records to soczysty ochłap ultra brutalnego grania, które w materiałach promocyjnych określane jest jako Goregrind. Jest to jednak wg mnie zbytnie uproszczenie sprawy, bo choć w muzyce tego popapranego trio rzeczywiście sporo jest mięsistych wymiotów spod znaku Goregrind’a, to jednak znajdziemy tu także elementy charakterystyczne dla bardzo dobrego, miażdżącego Slaming Brutal Death Metalu, jak i ślady tradycyjnego, niszczącego, azjatyckiego Grindcore’a oraz technicznego Metalu Śmierci. Iście bestialski to konglomerat, a jego potworna siła niszcząca jest wręcz kurwa porażająca! 9 minut muzy, a rozpierdol tak okrutny, gęsty i brutalny, że prostują się zwoje mózgowe i włosy na dupie. Jeżeli chodzi o sprawy typowo, techniczno-warsztatowe, to dominują tu ekstremalnie ciężkie, druzgocące, intensywne bębny z charakterystycznym, nieco wyżej ustawionym werblem. Poniewierają one niemożliwie kanonadami blastów bądź wgniatają potwornie w glebę masywnymi zwolnieniami z wykorzystaniem szyjących gęstym ściegiem central. Brutalne, ale zarazem bardzo precyzyjne, grube, tłuste riffy patroszą zawodowo, a   patologiczne, szalone, śluzowate, niskie growle i wywracające żołądek, chorobliwe gutturale dopełniają tę rozpierduchę. Jak już wspominałem gdzieś powyżej, nie jest to jednak typowa sieczka w stylu gore. Chłopaki potrafią co prawda perwersyjnie przyjebać, zmiażdżyć niczym walec, bądź bestialsko wywlec wnętrzności, ale pokazują tu także, że są zdolni nielicho zakręcić i złamać metrum, a do tego przyozdobili ten materiał pojebanymi samplami z pewną dawką specyficznego humoru. Szkoda, że Hypoxemia nie dorobiła się jeszcze basisty, który zapewniłby im mordercze doły. Aż strach pomyśleć, jaki wówczas rozpierdol siałby ten krążek. Co prawda brak linii basu jakoś specjalnie nie doskwiera na tej produkcji, gdyż wszyscy panowie rzeźbią bardzo gęsto i zawiesiście, a brzmienie jest soczyste, bezwzględne, wręcz bitumiczne, ale sprawny basman niezaprzeczalnie wzmocniłby ich siłę rażenia, która i tak jest już niesamowita. Dobra starczy już tego pierdolenia, wszak miłośnicy brutalnego nakurwiania rodem z Indonezji z pewnością znają już ten materiał (jeżeli jednak jakimś cudem im umknął, to polecam zdecydowanym ruchem ręki) i zdążyli przeorać go wzdłuż i wszerz, a oponentów nie zamierzam do niczego przekonywać (chuj z nimi). Ja w każdym razie łykam „Podniecenie Pijaków” w całości i bez popitki i oczekuję na kolejny, przesycony chorobą, obłąkany, wypaczony wyziew z obozu Hypoxemia.


Hatzamoth     

środa, 29 czerwca 2022

Recenzja Hatefrost "Darkness Surrounds the Frozen Eternity"

 Hatefrost

"Darkness Surrounds the Frozen Eternity"

Werewolf Prod. 2022

Hatefrost poznałem całkiem niedawno, recenzując tutaj ich split z Wolfenburg. Nie był to zły materiał, ale by w pełni ocenić wartość tego projektu, dziś postanowiłem sprawdzić go na dłuższym dystansie. "Darkness Surrounds the Frozen Eternity" to drugi album tworu, o którym tak naprawdę niewiele wiadomo. Natomiast kurs obrany przez muzyków jest chyba dość mocno ugruntowany, bowiem zawartość omawianego krążka niczym praktycznie nie różni się od numerów ze wspomnianego splitu. Zatem przez około czterdzieści minut obcujemy z czymś jasno i wyraźnie wyrażonym w samej nazwie zespołu - mroźną nienawiścią. Stylistycznie znajdujemy się w Skandynawii w połowie lat dziewięćdziesiątych, a konkretniej w bardzo surowej wersji black metalu, chyba najbardziej przypominającej styl fiński. Przodują proste, bzyczące, powtarzane wielokrotnie tremolo, budujące klimat wiecznej zimy i pokrywającego świat szronu. Nad całością rozpościera się z kolei standardowy, intensywny, choć nieco jednolity, wrzask. Nie ma tu żadnej finezji, przełamywania standardów czy niepotrzebnych ozdobników, jeśli nie liczyć instrumentalnego intro / outro. Wszystko oparte zostało o  podstawowe instrumentarium, bez kolorowania klawiszami, proste rzeźbienie w czerni i bieli. I ma to swój urok, zwłaszcza dla tych, którzy taki nieskomplikowany styl kochają. Ja oczywiście do tego grona należę, wiec narzekać nie powinienem. Trochę się jednak muszę przypierdolić, bo mam silne wrażenie, że im dłużej słucham kompozycji z "Darkness Surrounds the Frozen Eternity" tym bardziej mnie one nużą. Ich podstawową wadą jest powtarzalność. W zasadzie kolejne utwory mało różnią się od siebie, co jeszcze nie jest takie złe. Znam wiele płyt opartych na szablonie, a robiących w głowie niezły blizzard. Natomiast tutaj, gdy płyta się kończy, to w środku, w Czesiu, nie ma czego nucić, bo nic w pamięci nie zostaje. Owszem, muzyka Hatefrost przepełniona jest mizantropią i czającym się niej chłodem, lecz to jednak trochę za mało by moje serce spowił lód. Nie mówię, że ten album jest słaby. Nie powiem też jednak, iż jego brak na półce zaświadczy o czyimś bezguściu. Słuchać tego zdecydowanie się da, ale czy będę wracał? Raczej niekoniecznie. Zatem jeśli nie jesteście ortodoksyjnymi maniakami wszystkiego co w black metalu surowe, pominięcie "Darkness Surrounds the Frozen Eternity" ujmy na honorze wam nie przysporzy. Ale jak macie za dużo wolnego czasu, to sprawdzić można. 

- jesusatan

Recenzja Bekor Qilish „Throes Of Death From The Dreamed Nihilism”

 Bekor Qilish

„Throes Of Death From The Dreamed Nihilism”

I, Voidhanger Records 2022

Pomysłodawcą tego włoskiego projektu jest pochodząca z Lombardii artystka Andrea Bruzzone. Do sesji nagraniowej zaprosiła niebyle jakich pomagierów, bo byli to między innymi Colin Marston (Gorguts) oraz Gabriele Gramaglia (Vertebra Atlantis), a wyniki tej współpracy siedemnastego czerwca wydało I, Voidhanger, znane z nieobliczalnych propozycji. Już samo nazwisko drugiego z pomocników może wskazywać na to z czym przyjdzie nam się zmierzyć, włączając sprzęt grający. Od samego początku bowiem atakują nasze uszy zmasowane dysonanse, rwane do granic możliwości riffy, a także szalone i powykręcane solówki. Wszystkiemu towarzyszą całkiem niezłe i pełne nienawiści wokale, cedzące wrogie słowa w kierunku całego świata i ludzkości, gdzie królują obłuda, religijne zniewolenie, smutek i bezkresny ból. Te swoiste i nie do końca oczywiste deklamacje są równie trudne do zinterpretowania podobnie jak warstwa muzyczna. Przeplatają się w niej wspomniane agresywne gitarowe ataki, nagle przechodzące w połamane akordy, by za chwilę ucichnąć i przerodzić się w atmosferyczne oraz abstrakcyjne pejzaże, które przenoszą nas do krainy przedstawionej na okładce płyty. Ogólnie rzecz biorąc twórczość Bekor Qilish jest niełatwa do sklasyfikowania. Określana jako progresywny bądź awangardowy black metal w swej istocie wymyka się jednak z tych już dość szerokich ram. Poza wyraźnie blackowym krzykiem nic tu z czarciego grania więcej się nie uświadczy. Linia melodyczna poszczególnych utworów jest totalnie nieliniowa. To skrajnie szalony i nieokiełznany zbiór zagrywek, przywodzący na myśl raczej obłąkany i satanistyczny jazz niż metal. Nuty wybuchają tutaj niczym kolejne supernowe, niszcząc ciszę kosmosu jak i również nasze narządy słuchu. Rozumiem, że te wszystkie karkołomne elementy zawarte na „Throes Of Death From The Dreamed Nihilsm, mogą się podobać. W moim odczuciu pozostanie to tylko eksperymentem, który chwilami wymyka się spod kontroli i pędzi bezsensownie w bliżej nieokreślonym kierunku. Nic z tego konkretnego nie wynika. Ot sztuka dla sztuki. Fanom podobnych zespołów polecam bez wahania, dla reszty będzie to raczej ciężkostrawny posiłek.

shub niggurath

wtorek, 28 czerwca 2022

Recenzja Snake Eyes “No One Left To Die”

 Snake Eyes

“No One Left To Die”

Defense Rec. / Mythrone Promotion 2022

Mimo iż Snake Eyes istnieją już dwadzieścia lat, to dotychczas nie był to zespół wyjątkowo płodny. Wystarczy nadmienić iż debiutancki album ukazał się w roku dwa tysiące dziesiątym, a na nowy pełen materiał musieliśmy czekać aż do tej chwili. To znaczy, kto czekał, ten czekał, bo dla mnie to nazwa nowa, tym bardziej ciekaw byłem, co takiego panowie prezentują. „No One Left To Die” to blisko godzina thrashowego łojenia, zainfekowanego dość mocno wpływami deathmetalowymi oraz przyprawiona szczyptą klasycznego heavy metalu. Zatem może po kolei. Jeśli chodzi o thrash, który tu zdecydowanie dominuje, to nie jest to zwykłe gnanie przed siebie w stylu kapel retro. Kompozycje Ślązaków są zdecydowanie zróżnicowane i rozbudowane, zawierające w sobie nie tylko energiczne akordy ale i sporo fragmentów pokombinowanych. Można powiedzieć, iż są chwilami nieco nieprzewidywalne i zaskakujące. Duża w tym zasługa warsztatu muzycznego, który to panowie mają opanowany na bardzo wysokim poziomie, dzięki czemu techniczne zagrywki jakie się tu przewijają są naprawdę interesujące i wciągające. Dla kontrastu można na płycie doszukać się też elementów prostych jak konstrukcja cepa. Tylko że, jak to bywa w wielu przypadkach, te fragmenty proste nie są zwykłymi uzupełniaczami, ale bardzo logicznie komponują się z całością. Do swoich wymyślnych dość konstrukcji Snake Eyes wrzucili także nieco melodii przypominających twórczość Schuldinerową oraz gałą garść bardzo dobrych, płynących swobodnie solówek. Nie brak tu też wpływów Slayer jak i nielicznych, ale jednak, rytmów bardziej hardcorowych oraz linii bardzo klasycznych. Wspomnieć też należy o wokalu, którego barwa nie należy do standardowych. Niby jest to taki wrzeszczany growl, ale o bardzo oryginalnej barwie. Początkowo myślałem, że ciężko mi będzie dobrze się tą muzyką bawić, głównie z powodu długości tego albumu. Szybko jednak okazało się, iż każdy następny odsłuch przynosił ze sobą nowe emocje i odsłaniał niezauważone wcześniej smaczki. Podoba mi się utrzymany w tej muzyce balans między ostrymi riffami a swojego rodzaju łagodnością. Zatem jeśli macie ochotę na thrash metal bardziej rozbudzający wyobraźnię niż jedynie ostrą łupankę, to sięgajcie po ten materiał bez obaw. Ma on bowiem sporo do zaoferowanie i nudzić się nie będziecie.

- jesusatan

Recenzja RABID DOGS „Black Cowslip”

 RABID DOGS

„Black Cowslip”

Time To Kill Records 2022

Muzyka, jaką zawiera czwarty pełniak Rabid Dogs nie należy do moich ulubionych, delikatnie rzecz ujmując. Mówiąc zaś wprost olewam ją ciepłym strumieniem moczu. Mieszanka metalicznego Hardcore’a z fakturami znanymi ze stylistyki Sludge, elementami brudnego Rocka i ledwie wyczuwalnym dotknięciem prostych, Grindowych patentów, którą niektórzy określają jako Grind’n’Roll, to bowiem kombinacja dźwięków, która ni chuja do mnie nie przemawia. „Black Cowslip” tego stanu rzeczy z pewnością nie zmieni, jednak dosyć spora żywiołowość i nieskrępowana energia tej płyty, oraz swoisty luz, jaki na niej panuje sprawiły, że postanowiłem skrobnąć na jej temat zdań kilka. Mam wrażenie poza tym, że ci panowie doskonale zdają sobie sprawę, co grają, i że świata z czymś takim raczej nie zawojują (a może się mylę, wszak ze znajomością aktualnych trendów u mnie raczej słabo?). Mimo to jednak konsekwentnie, szczerze i z uporem maniaka tworzą to, co  im w duszach gra nie oglądając się za siebie. Postawa to więc godna szacunku ze wszech miar. Wróćmy jednak do zawartości czwartego krążka Wściekłych Psów. Album ten zawiera szeroką gamę chwytliwych riffów, które często zahaczają o melodyjną, tę najbardziej przystępną frakcję Metalu Śmierci. Równoważą je jednak skutecznie dobre, klasycznie zorientowane partie solowe, jak i opasłe pasaże o większej gęstości i mulistym charakterze, dzięki czemu całość nie ocieka lukrem, ani nie wali lateksem. Spotykamy tu również zaprawione punkową wściekłością, D-Beat’owe przejażdżki kontrastujące z Bluesowymi wibracjami, harmonijką ustną, która brzmi, jakby obsługiwał ją wieloletni pensjonariusz jednego z zakładów penitencjarnych stanu Louisiana, czy też zagrywkami, które przywodzą na myśl NWOBHM. Sekcja jest tłusta i mięsista. Beczki gniotą solidnie, a na nich swe linie buduje wyrazisty bas zapewniający tej produkcji niezgorszy groove. To, co rzeźbi tu gitara zmienia się natomiast płynnie i z wytrawną łatwością. Instrument ten lawiruje bowiem bezproblemowo pomiędzy agresywnymi, jadowitymi partiami, a wyluzowaną, niemal lakonicznie ciepłą, zapiaszczoną grą, a przy tym jego partie są naturalne, organiczne i spójne. Cały ten album zresztą pomimo sporego rozstrzału stylistycznego wykorzystywanych tu elementów nie brzmi, jak przypadkowy zlepek pomysłów, lecz jawi się jako doskonale uformowana całość, w której wszystko ma swoje, dokładnie wyznaczone miejsce. Świadczy to o tym, że tych trzech makaroniarzy naprawdę potrafi grać, szkoda tylko, że mnie to nie kręci, bo w przeciwnym razie pewnie rozpływałbym się w zachwytach nad tą płytą, a tak to pizda z boczkiem. Dyplomatycznie powiem więc tak. Wszyscy, którzy lubują się w takich hybrydach o wielu smakach i aromatach czwóreczkę Rabid Dogs mogą łykać w ciemno. Z pewnością będzie im ona wyśmienicie smakować. Pozostali niech se odpuszczą, aby się nie zadławić i nie jebnąć pawia. Ja, o dziwo przełknąłem tę płytkę bez odruchów wymiotnych i nawet nieźle się przy niej bawiłem, ale z pewnością pomógł mi w tym spożywany podczas jej konsumpcji alkohol. Całkiem na sucho byłoby z pewnością o wiele ciężej i mniej przyjemnie.


Hatzamoth

poniedziałek, 27 czerwca 2022

Recenzja MISANTHROPIC RAGE „Hallucinatory Phenomena”

 MISANTHROPIC RAGE

„Hallucinatory Phenomena”

Godz Ov War Productions 2022

Polska. Kraj, w którym ponad 90% społeczeństwa to ponoć katolicy. Kraj, w którym jeszcze co niedziela kościoły wypełniają się wierzącymi (wypada przecież tam być w najlepszym odzieniu, aby się pochwalić, a poza tym, co powiedzieliby sąsiedzi, gdyby się nie było?). Kraj, w którym kler rozpanoszył się tak bardzo, że ma wpływ na politykę, a przy tym nie pozwala ukarać księży pedofilów. Zaprawdę dziwne to miejsce. I w tym pogrążonym w Judeo-Chrześcijańskiej zarazie kraju powstaje potężna, jedna z najlepszych, o ile nie najlepsza i najciekawsza scena Black Metalowa na świecie. Temat wręcz na pracę doktorską. Ja jednak nie mam zamiaru teraz zgłębiać tego fenomenu. Do napisania tych kilku słów sprowokował mnie niejako tegoroczny, czwarty już album mazowieckiego Misanthropic Rage. Album niesamowity i doskonały. Wszystkie produkcje tej hordy darzę zresztą wyjątkową atencją, ale „Hallucinatory Phenomena” okrutnie mocno przeorała mi łepetynę. Ta płytka to doprawdy potworna, prawdziwie diaboliczna, przepełniona bluźnierstwem, wzniosła wspaniałość. Dźwięki, które tu słyszymy są tak sugestywne i zniewalające, że każdorazowo po przesłuchaniu tej produkcji długo musiałem zbierać swe zwłoki z podłoża, a gdy już postawiłem się do pionu, to i tak jeszcze godzinami z otwartą gębą, z której bezwiednie cienką strużką ciekła mi ślina, zastanawiałem się nad tym, czy usłyszałem tu to, co usłyszałem. Beczki po prostu miażdżą, a przy tym potrafią pojechać tak pojebanymi fakturami, że we łbie robi się prawdziwe fiksum dyrdum. Perwersyjnie barbarzyński bas powoduje, że nasze wnętrzności wywracają się na lewą stronę, wirujące riffy uderzają z prymitywną silą, ale zarazem wiosło odpowiada także za doskonałe, unoszące się tu, transowe  melodie, które oddziałują na psychikę słuchacza w sposób wręcz niesamowity, oddzielając chłopców od mężczyzn lub jak kto woli ziarna od plew. Warstwa wokalna tego krążka jest natomiast tak diabelnie nawiedzona, chora i popaprana, że pod jej wpływem dusza płonie zimnym ogniem. Ta płytka to potężna kombinacja niesamowitej mocy i eterycznej, obskurnej  atmosfery. To obłędna menażeria rozsianych po całym albumie bezkompromisowych, siarczystych wyziewów, uwodzicielskich przejść i magicznych struktur, które ukazują ogromny talent, jak i brylantowy wręcz warsztat techniczny muzyków. Nie ma cienia wątpliwości. Wyśmienity kurwa album! Można zatracić się w każdej jego jebanej sekundzie. Budząca podziw, szalona, mroczna doskonałość!   


Hatzamoth   

sobota, 25 czerwca 2022

Recenzja Nihilvm "Life-Death-Empty"

 Nihilvm 

"Life-Death-Empty"

Malignant Voices 2022

O ile dobrze pamiętam, a nie chce mi się teraz sprawdzać dokładnie, to zapowiedź debiutanckiego materiału Nihilvm nakładem Malignant Voices pojawiła się w sieci grubo ponad rok temu. Szczerze, to zdążyłem całkowicie o tym projekcie zapomnieć, aż tu nagle bum! Jednak jest. No, lepiej późno niż wcale, tym bardziej, że po raz kolejny dostajemy do rąk materiał zdecydowanie nieszablonowy i nietuzinkowy. "Life-Death-Empty" to, przynajmniej mam taką nadzieję, zapowiedź czegoś większego, bowiem materiał ten to zaledwie dwadzieścia minut muzyki. Jednak, wierzcie mi, w tym przypadku jakość zdecydowanie rekompensuje ilość. Cztery kompozycje nowoczesnego, jak go mam zwyczaj nazywać, black metalu. I kolejny dowód na to, że nasza rodzima scena jest niebywale płodna i oryginalna. Nihilum czarują swoimi dźwiękami niczym klasyk David Copperfield, snują przed nami swoje wizje, które co chwilę zaskakują i zmieniają swój kształt. Mamią i mieszają w głowie, sprawiają, iż rzeczywistość zaczyna mieszać się z sennymi wizjami a demony tańczą radośnie stukając kopytami w narkotycznych oparach. Ściany wirują i zacieśniają się wokół nas powodując duszny dyskomfort, by po chwili eksplodować i rozszerzyć się w nieskończoność ukazując przepiękny, pulsujący w oczach obraz wszechświata. Że nie piszę o muzyce? Ależ owszem. Przedstawiam jedynie jedną z możliwych jej  wizualizacji, mamroczącą w moim umyśle. Ten mini to mieszanka dysonansowych pasaży z niesamowitym ciężarem i halucynogenną melodią. Utrzymana przeważnie w średnim tempie z mocnym nastawieniem na klimat ale i sporą dawką drapieżności. Z każdym kolejnym odsłuchem zaskakująca jakimś nowym smaczkiem, odsłaniająca swoje tajemnice powoli i wciągająca niczym ruchome piaski. Dobrym drogowskazem będzie chyba "S" Morowe, nie tyle pod względem stricte muzycznym, co przede wszystkim wizjonerskim, wymykającym się bezpośredniemu zaszufladkowaniu. Inną wyraźną wskazówką jest także twórczość szwajcarskiego Bolzer. Bo poza wspomnianym black metalem znajduję tu elementy death metalowe ale i inne, odstające od pojęcia metalu w ogóle. Równie bogato jest w sferze wokalnej, gdzie teksty, w naszym języku narodowym, przewijają się w szerokim wachlarzu ekspresji. Bez dwóch zdań, Nihilvm mają pomysł na muzykę, swoją muzykę i niebywale umiejętnie wcielają go w życie. Nie sprawdzić "Life-Death-Empty" to szczyt arogancji. Dla mnie jest to jeden z najbardziej obiecujących młodych zespołów jakie ostatnio słyszałem. Powiedzcie mi, proszę, że pełna płyta już się zbliża, już puka do mych drzwi...

- jesusatan

Recenzja Sedimentum „Suppuration Morphogénésiaque”

 Sedimentum

„Suppuration Morphogénésiaque”

Memento Mori 2022

W latach 90. i na początku nowego millenium zwrot „francuska Kanada” w death metalu był niemal gwarantem jakości. Czego się wtedy nie posłuchało, było co najmniej dobre. Kreatywność tamtejszej sceny była i wciąż jest przeogromna, bo choć obecnie raz po raz wypływają jakieś plastikowe onanodziwadła pokroju Beyond Creation, to grupy pokroju Antediluvian czy Mitochondrion kolejnymi wydawnictwami przesuwają co parę lat granice deathmetalwego absurdu (w pozytywnym tego słowa znaczeniu). Inne, takie jak Outre-Tombe choć kreatywnością nie grzeszą, ale hołdują gatunkowej tradycji w najlepszy możliwy sposób. Sedimentum to relatywnie nowy band z prowincji Quebec, który do tej pory dorobił się demówki i dwóch splitów. To jednak w zupełności wystarczyło, żeby zostać dostrzeżonym i podpisać płytowy kontrakt z jednym z fajniejszych moim zdaniem labeli jeśli chodzi o metal śmierci. Znając wcześniejsze demo i po zapoznaniu się z „Suppuration Morphogénésiaque” jestem trochę zaskoczony, że Kanadyjczycy trafili właśnie do Memento Mori, bo ich brand death metalu wydaje się być o wiele bardziej grobowy i wielowymiarowy jak na profil hiszpańskiej wytwórni, nie deprecjonując innych wydawnictw ze stajni Raula Sampedro. Sęk w tym, że jeśli w tym roku było jedno wydawnictwo, które mną pozamiatało od pierwszego odsłuchu, to właśnie jest nim debiut Sedimentum. I wcale nie chodzi o to, że „Suppuration Morphogénésiaque” jest szczególnie ambitnym, oryginalnym, przekraczającym granicę krążkiem – bo nie jest. Ale jeśli na przestrzeni ostatnich lat miałbym wskazać album, który ten nowoszkolny – grobowo-bulgotliwy metal śmierci, którego w koło jest pełno, wrzuca w muzyczną filozofię death metalu sprzed 30 lat, to byłby to chyba właśnie ten materiał. Muzycznie Sedimentum czerpie garściami z dorobku Incantation, ale kto uważnie śledzi współczesną scenę deathmetalową z Seattle i z Oregonu ten znajdzie tu mnóstwo odniesień do kapel pokroju Cerebral Rot, Mortiferum czy Fetid. Różnica polega jednak na tym, że podczas gdy konkurencja ciosa swój metal śmierci 3 riffami na krzyż autocytując się zdecydowanie zbyt często, Kanadyjczycy biorą te elementy i żonglują nimi jak wytrawny akrobata, którego niespecjalnie interesuje to co się za chwilę wydarzy. Jest rasowy mruk za mikrofonem, jest okrutny ciężar, jest szorstka, gruboziarnista, granicząca z goregrindem produkcja (jest tu kilka mrugnięć w kierunku deathgrindowej klasyki), jest swobodne operowanie tempem, jest mnogość pomysłów, bez zbędnego epatowania techniką, jest kurwa taki ogień, że mam wrażenie, że słucham orkiestry złożonej z kilkudziesięciu betoniar mielących w różnym tempie. Są ściany dźwięku naszkipowane gruzem, są młócki w zawrotnych tempach, jest dużo mięsistego riffowania, jest w końcu sekcja rytmiczna, w której jest jakaś odrobina fantazji i szaleństwa, a nazwy Bolt Thrower i Asphyx są w tym przypadku dla duetu sekcyjne obce (co mnie w kurwę cieszy, bo sekcje rytmiczne współczesnych zespołów deathmetalowych są w zdecydowanej większości jak imitacje ekoskóry w Daciach). W taki oto sposób „Suppuration Morphogénésiaque” jawi się jako materiał totalnie nieokiełznany, obłędny, dziki, zagrany z ogromnym luzem, lekkością, w którym szereg prostych elementów tworzy całkiem ambitną i barwną całość, której jakże daleko jest do bycia „pod linijkę”. Muzycy Sedimentum kumają death metal i potrafią go grać, się z niego cieszyć i nim bawić, tak jak ich rówieśnicy 30 lat temu. Zdecydowanie więcej tu muzycznej pasji i autentyczności niż wyrachowanej kalkulacji, a mało jest obecnie zespołów, które to potrafią – Snet, Dipygus, Rotheads na myśl mi przychodzą jeśli chodzi o „najświeższy” narybek. Ale Sedimentum jest duży krok przed nimi jeśli chodzi o muzyczną wyobraźnie i zabawę detalem. Zakup obowiązkowy, bo w tym roku trudno będzie o lepsze wydawnictwo w tym klimacie.


Harlequin

Recenzja Merihem „Incendiary Darkness”

 Merihem

„Incendiary Darkness”

I, Voidhanger Records 2022

Merihem to nowy twór na metalowej scenie, składający się z międzynarodowej obsady. W jego szeregi wchodzą muzycy: z amerykańskiego Manetheren, szwajcarskiego Oculus jak i również holenderskiego Israthoum. Ten niezwykły konglomerat instrumentalistów wydał właśnie na świat swoje pierwsze dziecko. „Incendiary Darkness” to prawie 38 minut nowatorskiego black metalu, o wyraźnie okultystycznym zabarwieniu. Za pomocą swoich utworów tych pięciu panów kreuje iście posępną i jawnie złowrogą atmosferę. Riffy płyną jednostajnie w raczej średnim tempie, uporczywie katując nie tylko narządy słuchu, ale również duszę. Poprzez niezwykle umiejętne użycie atakujących dysonansów, zdeformowanych tremolo, a także wichrowatych solówek, został stworzony tutaj unikalny rytuał. Na jego czele stoi kapłan w postaci wokalisty, który za pośrednictwem różnorodnych i nakładających się na siebie głosów, wyśpiewuje niezaprzeczalnie satanistyczne inwokacje, błagając o zagładę znanego nam świata. Poprzez wykorzystanie upiornych growli, przypominających modlitewne zaśpiewy czystych wokali jak i przyprawiających ciarek na plecach jęków, tworzy on do granic możliwości poważne wezwanie, o oczywistych intencjach. Podobnie jak zróżnicowane są linie głosowe, tak samo rzecz się ma, jeżeli chodzi o budowę poszczególnych kompozycji. Gitary wraz z sekcją rytmiczną budują nakładające się na siebie tekstury, z mieszaniny których wyłania się lodowata warstwa dźwiękowa, działająca niezrównanie na wyobraźnię. Dając się jej ponieść, naprawdę można nieźle odpłynąć, zanurzając się w ten ezoteryczny klimat oraz stając się bezwolnym czcicielem zła, czy tego chcemy czy nie. No cóż. I, Voidhanger po raz kolejny wypuściło dalece awangardową rzecz i im się udało, bo pomimo nieoczywistego potraktowania black metalu, wydźwięk Merihem jest jednoznaczny i niepodważalny. Dla fanów Bölzer pozycja obowiązkowa.

shub niggurath

Recenzja CHRONICLES „Chaos Cosmogony”

 CHRONICLES

„Chaos Cosmogony” (Demo)

Helldprod Records 2022

No, powiem Wam, że na swym tegorocznym materiale demo ten kwintet z Bangladeszu dopierdolił bardzo, ale to bardzo konkretnie. Dotychczas traktowałem ten zespół z delikatnym przymrużeniem oka i myślałem o nich bardziej jako o egzotycznej ciekawostce niż czymś poważniejszym. Ta produkcja zmieniła jednak moją optykę w stosunku do nich o 666º, jeżeli nie bardziej. „Kosmogonia Chaosu” to bowiem naprawdę dobry i mięsisty ochłap surowego Death Metalu. Podejście tych jegomości do śmiertelnych dźwięków jest zdecydowanie fundamentalistyczne. Beczki nakurwiają zatem soczyście, aczkolwiek używają stosunkowo prostych rytmów i faktur, bez niepotrzebnego komplikowania swych partii. Mimo tego, a może właśnie dzięki temu sieją one tłusty rozpierdol i bezlitośnie wgniatają w podłoże, choć nieco ujmującego chaosu nadal niezmiennie im towarzyszy. Ziarnisty, barbarzyńsko szyjący bas rozrywa bez zbędnego pierdolenia w bambus. Główny punktem programu są tu jednak smoliste, ciężkie, liniowe riffy z piwnicznym szlifem. Ich duszny, zagęszczony, konfrontacyjny charakter w połączeniu z prezentowanymi przez zespół charakterystycznymi, południowoazjatyckimi ideałami melodycznymi oszczędnie użytymi na tej produkcji przez tych pięciu maniaków w chuj robi robotę. To głównie dzięki temu zabiegowi ten materiał poniewiera w pizdu i brutalnie wyrywa wnętrzności, a przy tym emanuje demoniczną, przytłaczającą, ponurą atmosferą. Warstwa wokalna natomiast to cuchnący rozkładem grób wymieszany ze żrącym, trupim jadem. Doprawdy wyborny aromat unosi się nad „Chaos Cosmogony”. Pomijając pewien egzotyczny feeling tej produkcji dźwięki te brzmią zarazem dosyć znajomo, a chwilami niemal swojsko. Można tu bowiem wyczuć wibracje znane z pierwszych materiałów Vital Remains, czy Brutality, a okrutne, gniotące przeraźliwie zwolnienia przywodzą na myśl Morbid Angel, czy w mniejszym stopniu Incantation. Te wałki, to prawdziwe bluźnierstwo, ciemność i głęboka otchłań. Zajebista produkcja, która narobiła mi potwornej smaki na więcej (szkoda, że jak dotąd nie ukazała się jej wersja cd). Czekam na pełną płytę Chronicles, nad którą prace podobno już się rozpoczęły i żywię także nadzieję, że znajdzie się ktoś, kto wtłoczy te 16 minut, nad którymi się tu spuszczam na srebrny dysk.           


Hatzamoth

piątek, 24 czerwca 2022

Recenzja Wolftower “The Gathering of Forlorn Souls” “Funeral Swords”

 

Wolftower

“The Gathering of Forlorn Souls”

“Funeral Swords”

Wolfspell Rec. 2022

 

Dwie najnowsze pozycje z katalogu Wolfspell Records pozwoliłem sobie spiąć w jeden tekst z przyczyny prozaicznej. Stanowią one całkowity zapis dotychczasowych dokonań tego  młodego fińskiego projektu. Za całość odpowiada jeden człowiek a poszczególne sesje nagraniowe, ułożone na srebrnym dysku w kolejności chronologicznej, wydane zostały uprzednio, głównie na kasetach, nakładem Narbentage Produktionen czy Repose Records. Wolftower gra black metal, czego nietrudno domyśleć się spoglądając choćby na okładki. W pas kłania się północna druga fala w odcieniu bardzo surowym, wręcz minimalistycznym. Nie ma tu zbytniej finezji. Muzyczna wizja Vyrtur’a to black metal zimny jak lód, oparty na słyszanych już setki razy patentach, bzyczących gitarach i wybijającej prosty rytm perkusji. Fin nie ściga się z wiatrem i zdecydowana większość kompozycji utrzymana jest w średnim tempie z tendencją do chwilowych przyspieszeń.  Akurat ja mam do tego typu grania słabość, zatem nie skłamię, jeśli powiem, iż mimo swojej prostoty, a może przede wszystkim dzięki niej, Wolftower wchodzi mi gładko jak piwko z lodówki w ten gorący dzień. Tak, przy trzydziestu na plusie za oknem „The Gathering of Forlorn Souls” i „Funeral Swords” są jak mentalna ucieczka do krainy wiecznego śniegu. Chłód bijący z tych nagrań może zdecydowanie wywoływać odczucia sentymentalne i tęsknotę za czasami, gdy hordy z Norwegii czy Finlandii zalewały Europę tego typu graniem. Jednak Wolftower to nie tylko brzęczenie na starą modłę. Poza surowizną sporo tutaj elementów dungeon synth w postaci introsów i innych interludiów. Trzeba przyznać, że dodają one całości nieco majestatu i wprowadzają w dość tajemniczy klimat. Podobnie sprawa ma się z przewijającymi się fragmentami akustycznymi oraz podkreślającymi nastrój delikatnymi klawiszami w tle. Trzeba przyznać, że Wolftower to projekt dość płodny, bowiem zarejestrowane na przestrzeni roku dwie demówki i trzy EP-ki daje zusammen do kupy ponad siedemdziesiąt minut muzyki. Jednocześnie słychać, że ten jednoosobowy zespół, pomału bo pomału, ale się rozwija i pomysły autora stają się coraz ciekawsze. Na szczęście sama formuła pozostaje niezmienna, i to też dobrze wróży, bowiem wypracowany tutaj od początku styl jest według mnie optymalny. Ja to kupuję i czekam na więcej. Myślę, że każdy, kto ceni sobie surowy black metal z połowy lat dziewięćdziesiątych będzie tymi nagraniami co najmniej usatysfakcjonowany.

- jesusatan

Recenzja GELURE „Into the Chesfern Wood” „The Candlelight Tomes”

 

GELURE

„Into the Chesfern Wood”

„The Candlelight Tomes”


Northern Silence Productions 2022

 


W przypadku australijskiego projektu Gelure zdecydowałem się na taki sam ruch jak w przypadku Au Clair De Lune. Postanowiłem mianowicie za jednym pociągnięciem pióra zrecenzować dwa albumy, za które odpowiada w całości Secluded Wizard. Przyczyny były takie same, jak w poprzednim wypadku, czyli ta sama wytwórnia odpowiada za ich wydanie, a i sama muzyka na nich zawarta niewiele się od siebie różni. Po cóż zatem pisać praktycznie to samo w dwóch, oddzielnych recenzjach? No dobra, nie pierdolmy zatem, jeno pijmy wódkę, czyli pora przejść do sedna sprawy, a więc do dźwięków, jakie napotkamy na tych płytkach. Zarówno „Into…”, jak i „The Candlelight…” to krążki, które wypełnia ulepiony w tradycyjny sposób Dungeon Synth/Neoclassical. Napotkamy tu zatem majestatyczne, mroczne, klawiszowe pływy, które przelewają się gęstym strumieniem ponad delikatnie zaznaczonymi smyczkami i głębokimi uderzeniami rytualnego bębna. Nie mogło oczywiście zabraknąć na tych produkcjach prastarych zaklęć i delikatnej mgiełki pieśni chóralnych, które podkreślają klasyczną atmosferę nostalgii i starożytnej tajemnicy. Ponad wszystkim unoszą się jednak samotne, meandrujące pomiędzy nasączonymi ciemnością teksturami każdej kompozycji, ponure melodie. Zabierają one słuchacza w mistyczną podróż do dawno zapomnianego świata pełnego magii, lochów, ogromnych, przeklętych, opuszczonych ruin, głębokich, przepastnych lasów, strzelistych zamków warownych, oszronionych, lodowych szczytów i mitycznych stworzeń. Każdy, kto lubi takie klimaty, obie produkcje Gelure łyknie niczym pelikan i spędzi w ich towarzystwie zapewne długie godziny. A z tą muzą naprawdę można popłynąć. Dawno nie słyszałem tak dobrych albumów w tym jakby jednak nie spojrzeć, dosyć eklektycznym gatunku. Z drugiej jednak strony, jakoś specjalnie ostatnimi czasy nie penetrowałem tych klimatów. Kiedyś płyt z taką muzyką słuchałem zdecydowanie więcej. Twórczość Gelure podoba mi się jednak z jeszcze jednego powodu. Dla mnie w pewnym stopniu jest to podróż sentymentalna do czasów, gdy jarałem się pierwszymi produkcjami Mortiis, Dargaard, Pazuzu, Vond, Neptune Towers, czy Die Verbannten Kinder Evas. Ech, łza się kurwa w oku kręci… Wiecie już więc, co usłyszycie na tych krążkach i tylko od Was zależy, czy będziecie chcieli zanurzyć się w zapomniane otchłanie, malowane dźwiękami czarodzieja z Antypodów.

 

Hatzamoth

czwartek, 23 czerwca 2022

Recenzja ZOS „The Whole Of The Body I Call ZOS”

 

ZOS

„The Whole Of The Body I Call ZOS”

I, Voidhanger Records 2022

Niewiele o nich wiadomo, ale pewnym jest to, że odpowiedzialnym za powstanie tego projektu jest niejaki Rah z narkotyczno – doomowego Doomster Reich. Ta łódzka kapela znana jest ze swego specyficznego podejścia do muzyki metalowej. Nic więc dziwnego, że jej członek pokusił się o pójście nieco dalej i założył ZOS. „The Whole Of The Body I Call ZOS” to już trzecia płyta tego tercetu, o której nic nowego, ani też specjalnie odkrywczego napisać się nie da. Ich nowy album to kontynuacja pomysłów, które miały już miejsce na poprzednich płytach. Zatem po raz kolejny otrzymujemy swoistą mieszaninę drone / doom metalu z psychodelicznym ambientem, którą to raczyć się można przez niecałe 44 minuty. Każdy z utworów to zlepek luźno pojawiających się dźwięków, wygrywanych na „żywych” instrumentach oraz syntezatorach, które zabierają słuchacza do świata zasnutego heroinową mgiełką, wydmuchiwaną oczywiście przez samego rogatego. Spokojne i nastrojowe nuty płyną zwolna, tworząc mistyczną ceremonię, której ponury i niebezpieczny klimat narasta. Kiedy osiąga on apogeum, gitary zrywają się do „wrzasku”, atakując agresywnym riffem, z czasem przechodzącym w sataniczny noise. Oprócz awangardowej linii melodycznej, pojawiają się również wokale, ale raczej w oszczędnej liczbie. Użyte jednak umiejętnie i w odpowiednim momencie potęgują tą nierzeczywistą i niepokojącą atmosferę. Do całej tej recenzji można dodać, że nowy krążek różni się delikatnie od poprzednich, rzadszą obecnością przesterowanych wioseł i bardziej stawia na nastrojowość, która kieruje się delikatnie we wschodnie rejony naszego kontynentu. Co tu dużo mówić. Fanów tego typu grania, którzy lubią odpłynąć ze słuchawkami na uszach, ZOS znowu nie zawiódł. Ponownie wyprodukował niezłą dawkę swojej odurzającej substancji i bez wahania wstrzyknie ją każdemu potencjalnemu odbiorcy. Strzeżcie się więc, oj strzeżcie.

shub niggurath

Recenzja ATOMIC AGGRESSOR „Invoking the Primal Chaos”

 

ATOMIC AGGRESSOR

„Invoking the Primal Chaos” (12”Mlp)

Hells Headbangers Records 2021

Horda Atomic Aggressor to członkowie szacownej, starej gwardii Death Metalowego dziedzictwa Chile. Zawsze wierni obranej dawno temu drodze, zawsze szczerzy, niezłomni i bezkompromisowi w głoszeniu śmiertelnego przesłania. Ten krótki wstęp przeznaczony jest dla młodszych rocznikowo adeptów metalowego szaleństwa (bez urazy), gdyż starym wyjadaczom sylwetki tego zespołu przedstawiać raczej nie trzeba (a przynajmniej taką mam nadzieję). Praktycznie każda ich produkcja, począwszy od materiałów demoz przełomu lat 80-tych i 90-tych potrafiła zbesztać mnie niesamowicie, a zarazem przyprawić o niemal ekstatyczną przyjemność. W przypadku „Invoking…” absolutnie nic się kurwa nie zmieniło. Jakże jednak mogło się coś zmienić, skoro Atomic Aggressor cały czas nakurwia nasączony okultyzmem Old School Death Metal, który po prostu w chuj rozpierdala. Zawsze zresztą, gdy słyszę tak skonstruowany i z taką pasją odegrany Metal Śmierci starej szkoły, to jestem totalnie rozjebany. Nie jest to co prawda nowy materiał, gdyż jego premiera miała miejsce w 2019 roku, ale mam na to wyjebane i bardzo dobrze, że Hells Headbangers pod koniec ubiegłego roku wtłoczyło te cztery wałki na 12-calowy placek z vinylu, gdyż to muzyka idealnie wręcz stworzona do tego formatu. Ta Ep’ka emanuje bowiem niesamowitą świeżością i intensywnością, a zarazem posiada miażdżący, diaboliczny feeling, jaki cechuje najlepsze tylko w tym gatunku produkcje. I nie chodzi o to, żeby po raz kolejny powtarzać i udowadniać, że beczki sieją cudowną, klasyczną rozpierduchę, bas wywraca wnętrzności, tradycyjnie podane, śmiertelne riffy rozrywają w pizdu, a demoniczny, bluźnierczy growling bez dwóch zdań inspirowany jest wyziewami z samego dna piekieł. Niezaprzeczalnym jest jednak fakt, że „Przywoływanie Pierwotnego Chaosu” czerpie pełnymi garściami z najlepszych, klasycznych formuł i wzorców, odrzucając jednak z całą mocą wszelakie puste gesty,jak i tanie efekciarstwo. Słychać więc, że silne piętno odcisnęły tu dźwięki i tekstury, jakie znamy z „Altars of Madness”, jednak Chilijski kwartet zachowuje tu własną tożsamość, a te kultowe wzorce stanowią jeno potężne źródło inspiracji. Cała siła „Invoking…” leży zatem w tym, że choć produkcję tę zbudowano na tradycyjnym kręgosłupie Old School Death Metalu, to jednak kompozycje te posiadają zdecydowanie własny charakter z nieco inną, chwilami niestabilną chromatyką, harmoniami rodem z Ameryki Południowej, czy też bardziej popapranymi, szalonymi fakturami poszczególnych dźwięków. Dlatego też od zawsze uważałem i uważam tak nadal, że muzyka Atomic Aggressor, to coś więcej, niż szary, zwykły Old School Death Metal.

 

Hatzamoth

Recenzja Akathartos “Enlightement by Darkness (Black Catharsis)”

 

Akathartos

“Enlightement by Darkness (Black Catharsis)”

Under the Sign of Garazel 2022

Job twoju mać! Po wydanej rok temu, całkiem obiecującej nawiasem mówiąc, EP-ce „Baptised by Darkness” rosyjski Akathartos poszedł zupełnie odmienną ścieżką niż podejrzewałem. Zamiast kontynuować penetrację surowych rewirów black metalu, odpowiedzialny za ten projekt pan Akathartos zanurzył się w mroku zupełnie innej maści. Zanurzył się w jego atmosferycznym odcieniu, dość daleko odchodząc od muzyki metalowej jako tako. Coś w tym złego? Hmm, i tak i nie. Teoretycznie często zaskakują mnie, przede wszystkim, wydawnictwa brytyjskiej Aesthetic Death, wytwórni celującej w granie bardzo klimatyczne i awangardowe. I jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, iż „Enlightenment by Darknes (Black Catharsis)” to połączenie tego, co zespół prezentował na wcześniejszych nagraniach ze sporą, wróć… Ogromną, dawką ambientopodobnych wstawek,  byłaby szansa, bym przed tym albumem przyklęknął. Rzecz w tym, że jakoś kolana mi się nie uginają. Głównie dlatego, iż rzeczone fragmenty pozametalowe, które tutaj w zdecydowanej mierze przeważają, są niby mroczne, niby nawet poniekąd rytualne, ale są takim… mrokiem dla mroku. Jakoś nie wciągają, nie powodują dreszczy i nie przerażają. Są niczym symulowane faule Ronaldo, pozbawione jakiejś specjalnej finezji. W tle płynie toporny klawisz, gdzieś tam zabije dzwon, słychać transowe mamrotanie…. Po kilkunastu minutach najzwyczajniej zaczyna wiać nudą i dalsza podróż z debiutem Akathartos jawi się niczym czekanie na Godota. Kompletnie nic się nie dzieje a zamiast zamierzonego klimatu pojawia się senność. Płytę odrobinę ratują momenty czysto black metalowe, choć i one wydają mi się nieco bardziej nijakie niż to, co muzyk prezentował wcześniej. Trochę się dziwię, że Garazel zdecydował się na wydanie tego materiału, bo jestem w stanie zaryzykować stwierdzenie, iż jest to jedna ze słabszych pozycji w ich katalogu, i to przy całym szacunku i sympatii jaka czuję do tego labelu. Nie wiem, rzućcie sobie na to uchem, może wasze odczucia będą się różniły od moich. Ja odpuszczam. Szkoda mi na to czasu.

- jesusatan

wtorek, 21 czerwca 2022

Recenzja Mortuus „Diablerie”

 

Mortuus (SWE)

„Diablerie”

W.T.C. Productions 2022

Niezbyt często Mortuus zaszczyca swoich odbiorców swoimi wydawnictwami. Od początku swojej kariery, która miała miejsce w 2003 roku, do dzisiaj wydali zaledwie trzy duże płyty. Z trzecią i zarazem najnowszą produkcją możemy obcować, za sprawą W.T.C. Productions, już od czternastego czerwca. To co szwedzcy muzycy zawarli na swoim ostatnim albumie jest kontynuacją koncepcji, jaką obrali kilkanaście lat temu. W porównaniu do poprzedniej „Grape Of The Vine” brzmienie zostało nieco zagęszczone, strojenie straciło trochę na ostrości, ale za to stało się bardziej ziarniste. Szwedzi z zabójczą upartością trzymają się swojego pomysłu na black metal. Za pomocą swoich instrumentów kreślą spokojnie płynące riffy, które hipnotyzują niczym w latach dziewięćdziesiątych. Tempa zmieniają się rzadko. Poza drugim utworem dominuje wolna motoryka, która przelotnie przyspiesza, aby zrazu wyhamować do zera i przeobrazić się w łagodny przerywnik, przełamujący dość jednostajny charakter każdego z kawałków. Całość jest dostatecznie klimatyczna, co podbijają nienachalne klawisze, które również za pomocą mrocznych melodii, dodają epickości. Wydźwięk „Diablerie” cechuje się ponurą, ale też depresyjną atmosferą. Powoli i ustawicznie zaciska się wokół słuchacza, zupełnie jak trujący bluszcz, chcąc pozbawić powietrza i tym samym odebrać życie. Tak więc świeży krążek byłych członków Ondskapt i Ofermod, to 43 minuty mozolnego, a może nawet wręcz, doomowego black metalu, który czasami pojawia się na rynku, lecz odnoszę wrażenie, że tylko incydentalnie. Może to i dobrze, bo zalew tego typu muzyki, niskociśnieniowców mógłby uśpić na wieki, a tak jest miłą odskocznią od agresywniejszych tonów i nie brak mu diabelskości. Jest równie zimny i nieludzki jak jego „kuzyni”. Jeśli nie mieliście okazji się zapoznać, polecam bardzo.

shub niggurath

Recenzja IKU-TURSO „Into Dawnless Realms”

 

IKU-TURSO

„Into Dawnless Realms”

Wolfspell Records 2022

Tak to się jakoś poukładało (dziwnie, a może i nie?), że jak do tej pory nie miałem sposobności, aby choć trochę liznąć twórczości fińsko-holenderskiego ansamblu Iku-Turso. Sposobność taka nadarzyła się dopiero przy okazji ich trzeciego w dorobku albumu długogrającego, który to ukazał się w tym roku pod sztandarem naszej Wolfspell Records. Cóż, tak to często już bywa. Zespołów wszak na scenie od chuja i jeszcze trochę, a czas ściśle reglamentowany, niczym mięso za komuny. Ja jednak nie o reglamentacji mięsa ani tym bardziej o komunie rzec tu chciałem parę słów, lecz o muzyce zawartej na najnowszym pełniaku wspomnianej powyżej hordy, więc wracamy do meritum sprawy. „Into Dawnless Dreams” to zatem niecałe 46 minut dobrego Black Metalu z niezgorszym klimatem. Wystarczy zresztą spojrzeć na obraz zdobiący okładkę tego krążka. Zarysy pogrążonej w gęstej mgle fortecy na szczycie góry mówią same za siebie i odpowiednio obrazują muzykę, z którą się tu spotykamy. Dojrzałe to granie, które wywodzi się bezpośrednio z klasycznego, skandynawskiego, czarnego rdzenia II fali gatunku. Tak więc połechtają nas tu przyjemnie zimne, jadowite riffy i partie solowe całkiem do rzeczy. Beczki wspierane wydatnie przez chropowaty, wyrazisty  bas spuszczą słuchaczowi rzetelny wpierdol, aby nie było zbyt słodko, a rasowy, ponury scream wrzuca do tego odpowiednią porcję bluźnierstwa, aby podkreślić, że panowie opowiadają się zdecydowanie po ciemnej stronie mocy. Mroczny krajobraz dźwiękowy, w którym otoczone gęstą, lodowatą mgłą czają się zapomniane dawno duchy tworzony przez tych jegomości podkreślają także: dyskretnie użyty klawisz, subtelne orkiestracje i emanujące chłodem melodie, które w sporych ilościach wiją się pomiędzy głęboko zakorzenionymi w latach 90-tych fakturami każdej z kompozycji. Słucha się tej płytki ze sporą przyjemnością, poszczególne wałki przywodzą bowiem na myśl dosyć mocno patenty, które można było usłyszeć na klasycznych już dziś produkcjach Emperor, Satyricon, Odium, Obtained Enslavement, czy też na pierwszych produkcjach Gehenna. Inspiracje wymienionymi powyżej zespołami są naprawdę głębokie, niekiedy nawet bardzo, ale obyło się bez patentów typu kopiuj i wklej. Fajny materiał, choć oczywiście o jakichkolwiek niespodziankach, czy rzuceniu na kolana absolutnie nie ma mowy. Jeżeli jednak ktoś nadal ceni sobie tradycyjnie zorientowany, pełen chłodu Black Metal z mglistą, tajemniczą atmosferą, ten z pewnością czule zaopiekuje się trójeczką Iku-Turso i bez dwóch zdań będzie mu z nią dobrze.

 

Hatzamoth

poniedziałek, 20 czerwca 2022

Recenzja Moontower “Unholy Crusade - Praise the Antichrist”

 

Moontower

“Unholy Crusade - Praise the Antichrist”

Werewolf Prom. 2022

Dziś cofniemy się (no oczywiście, że do tyłu) o niemal dwadzieścia lat. Wówczas bowiem ukazały się dwie pierwsze płyty dolnośląskiego Moontower, które to dziś Diabłu z dupy wygrzebała krajowa Werewolf Promotion.  Oczywiście w przypadku każdej niemal reedycji pytanie jakie sobie zadaję brzmi: czy warto? Czy warto do tego wracać, czy warto zapoznać z tym młodzież? W końcu, czy warto przede wszystkim marnować czas? No to już odpowiadam szybciutko, że w tym przypadku warto. Mimo iż materiał zawarty na wspomnianym srebrnym dysku żadnych barier nie przełamał, był na wskroś wtórny i chujowo nagrany, to… Czekaj, bo w sumie wymieniłem w zasadzie same zalety, więc skąd to „mimo”? Przecież kiedy rodził się black metal to tak właśnie miał brzmieć i tak do pewnego momentu brzmiał. Nieoryginalnie, bo z Norwegii, jak to miało miejsce także w przypadku Moontower, czerpała połowa europejskich zespołów. Brzęcząco, bo po tym co odjebał Darkthrone nikt już nie płakał, że nie ma kasy na wypasione studio i z premedytacją rejestrował nagrania w warunkach przypominających salkę prób. Prosto, bo jeśli zagrany z serca, to black metal potrafi zahipnotyzować i pokryć oczy szronem nawet jeśli dany utwór oparty jest na dwóch – trzech chwytach i powtarzającym się w kółko tremolo. I na płytach Moontower znajdujemy to wszystko w proporcjach jak z dziadzinego przepisu. Czuć w tych nagraniach oddanie czarnej sztuce a płomień nienawiści aż bucha wielkim płomieniem w kierunku chrześcijaństwa. Potęguje go szorstki, lodowaty wokal a odrobiny majestatu dodają nieliczne, za to idealnie dopasowane interludia i introdukcje. Oba materiały są do siebie bardzo zbliżone, zarówno pod względem produkcji co i kompozytorskich pomysłów. Nie oznacza to, że Moontower grali monotonnie, czy nie rozwijali się. Mam na myśli, że poniżej pewnego poziomu nie schodzili, ich płyty były bardzo równe, pozbawione elementów nikomu do szczęścia niepotrzebnych i w stu procentach black kurwa metalowe. Osobiście przyznam się, iż „Praise the Apocalypse” i „Antichrist Supremacy Domain” znałem bardzo pobieżnie i pamiętałem jak przez mgłę. Dlatego też pełen odsłuch tej reedycji poruszył u mnie strunę nostalgii i sprawił, że zapętliłem sobie ten krążek na dobrych kilka godzin. Dla każdego, kto kocha surowy norweski black metal a dwie dekady temu nagrania Moontower przeoczył albo był jeszcze zbyt młody, rzeczone wydawnictwo Werewolf to pozycja obowiązkowa. Tyle w temacie.

- jesusatan

Recenzja Spasticus / Boia „Spasticating Exacution”

 

Spasticus / Boia

„Spasticating Exacution”

Caligari Records / Necrolatry Records 2022

Niebywałe jest to co się wydarzyło na tym splicie ponieważ spotkały się tutaj dwie włoskie „mafie”. Sycylijska Cosa Nostra, którą „reprezentuje” Spasticus oraz Kalabryjska ‘Ndrangheta, której „przedstawicielem” jest Boia. Starcie zaczynają ci pierwsi. Death metal jaki grają nawiązuje do klasyków gatunku. Brudne gitary dociążone wyraźną sekcją rytmiczną, bo basik plumka rozkosznie, kreślą riffy w średnich tempach, zrywając się niekiedy do galopu. Od czasu do czasu pojawiające się zwolnienia dość nieźle gniotą i zagęszczają klimat. Gdzieś w oddali słychać również thrashowe wpływy, które wraz ze zmieniającymi się pokrzykiwaniami wokalisty nadają materiałowi dodatkowej szorstkości. W ich muzyce słychać wpływy Asphyx i Autopsy, a momentami da się wyczuć także patenty właściwe dla Hellhammer’a. Gdy kończy Spasticus, wkracza Boia. W tym przypadku jest podobnie. Mocno tu śmierdzi latami dziewięćdziesiątymi. Równie chropowate, ale nieco cięższe wiosła, rysują agresywniejsze akordy od poprzedników. Właściwie od początku do końca jadą na przyśpieszonych obrotach, zwalniając czasami, aby dać wytchnienie przed kolejnym biczowaniem. Wydźwięk muzyki Kalabryjczyków, w porównaniu do ich „antagonistów”, wypada delikatnie inaczej. Za sprawą ostrzejszego riffowania, a także specyficznych gitarowych zagrywek, przypominających te z Morbid Angel, pojawia się pierwiastek diabelski, co stanowi wartość dodaną i ekstra uatrakcyjnia całość. Kto wygrywa? Ano nikt. Obydwa zespoły grają w podobnym duchu i na porównywalnym poziomie. Dzięki temu splitowi świat będzie miał okazję poznać, bliżej nieznanych przedstawicieli włoskiego podziemia, którzy swoim muzykowaniem udowadniają, że makaroniarze w death metal też umieją.

shub niggurath

niedziela, 19 czerwca 2022

Recenzja Critical Defiance „No Life Forms”

 

Critical Defiance

„No Life Forms”

Unspeakable Axe Records 2022

„Misconception”, debiutancki krążek chilijskich thrashersów z Critical Defiance mocno mną pozamiatał swego czasu. Niewątpliwie był to jeden z najczęściej słuchanych, a może i najczęściej słuchany przeze mnie album 2019 roku. Pomimo, że teraz niespecjalnie wracam do „Misconception” to byłem ogromnie ciekaw jak rozwinie się twórczość tych uzdolnionych niewątpliwie muzyków. Po kilkukrotnym przesłuchaniu „No Life Forms” mogę śmiało powiedzieć, że panowie w miejscu nie drepczą i dostarczyli kolejną porcję thrashowego szaleństwa najwyższej próby wykonując solidny krok naprzód. Tym razem ekipa z Andów pojechała po bandzie i postawiła na większa bezposredniość. Naleciałości heavy- i speedmetalowe zniknęły niemal całkowicie ustępując miejsca szaleńczym tempom, nieustannemu, gitarowemu szyciu i nieskalanej brutalności. Wszystko zostało tu wzorowo wykonane, zagrane na wysokim poziomie i oprawione w rasowe brzmienie utwierdzając słuchacza w przekonaniu, że Critical Defiance to obecnie jedna z najlepszych załóg grających tą odmianę metalu. Dla jednych stety, dla innych nie – wraz z porzuceniem tych lżejszych i bardziej melodyjnych ciągotek zniknęła też chwytliwość i przebojowość poprzedniego materiału. Całość „No Life Forms” jest zdecydowanie bardziej homogeniczna, a poszczególne kompozycje nie niosą za sobą tego indywidualnego charakteru, gdzie każdy kawałek był małym, osobnym dziełem. Tutaj mamy już typową chilijską sieczkę z wszędobylskimi wokalami, basem wychodzącym na pierwszy plan i tempami gnającymi na złamanie karku. Ładunek energetyczny idący za tą muzyką jest ogromny, ale nie da się ukryć – mam problem, żeby wyróżnić którąś kompozycję w szczególny sposób. „No Life Forms” jawi mi się trochę jako jeden, długi utwór. Na upartego swoich faworytów upatrywałbym w utrzymanych w zawrotnym tempie i pełnych jadu „Warhead (Emotional Fallout)” oraz „Kill The With Kindness”., nie są to jednak kompozycje, które prezentowałyby poziom „Onset” z poprzedniej płyty. Myślę, że najnowsza propozycja Chilijczyków szczególnie przypadnie do gustu fanom bardziej brutalnego, bezpośredniego thrashu (także tego teutońskiego), którzy lubią dostać obuchem po ryju, ale którzy nie brzydzą się usłyszeć czasem jakiś techniczny wywijas. „No Life Forms” to kawał świetnej muzy, pełnej werwy, dzikości  i solidnego warsztatu. Osobiście jednak oczko wyżej stawiam debiut, ale zdecydowanie nie powinno to stanowić braku rekomendacji dla „No Life Forms”.

 

                                                                                                                                             Harlequin

Recenzja RAVENOUS DEATH „Visions From the Netherworld”

 

RAVENOUS DEATH

„Visions From the Netherworld”

Memento Mori 2022

Meksyk ma zaiste wspaniałe tradycje, jeżeli chodzi o Brutalny Metal Śmierci. Nie ma bowiem chyba na tym łez padole człeka, który podważyłby miażdżące dokonania The Chasm, czy ShubNiggurath we wczesnych latach 90-tych. Przełom XX i XXI wieku to zdecydowany rozkwit tej sceny, który objawił się przytłaczającymi produkcjami Domain, Axon, Demonized, Ravager, Hacavitz, czy też Necroccultus. I do dnia dzisiejszego kraj ten co pewien czas, sukcesywnie wypluwa ze swych mrocznych trzewi kolejne zespoły rozsiewające skutecznie po świecie Death Metalową zarazę. Jedną z takich hord, które dumnie kultywują śmiertelne, meksykańskie tradycje jest bez wątpienia zespół RavenousDeath, który z początkiem tego roku przypierdolił swą drugą płytą długogrającą. A płytka to naprawdę, powiadam Wam zajebista. Muza na niej zawarta poniewiera bezlitośnie, wykorzystując całe dostępne spektrum różnych technik, jakie oferuje ta najbrutalniejsza ze sztuk. Już na swych poprzednich materiałach Wygłodniała Śmierć niszczyła bezlitośnie, jednak to, co zrobili na „Visions…”, to po prostu meksykańska masakra (niekoniecznie piłą mechaniczną) w najlepszym stylu. Nie słychać tu już tak wyraźnych inspiracji szwedzizną ze wskazaniem na Vomitory, jak to bywało na wcześniejszych materiałach zespołu. Grupa zdecydowanie bardziej uderzyła w gwałtowne, meksykańskie korzenie brutalnego napierdolu przyozdabiając ten tradycyjny rdzeń fakturami dźwięków znanymi choćby z pierwszych produkcji Morbid Angel i Death. Dodatkowo napotkamy na tym albumie także wyraźny dotyk korzennego, surowego Thrash Metalu, jaki i jadowite, zapożyczone z Black Metalu, siarczyste partie nadające całości wysoce diabelskiego charakteru. No i to była moi drodzy słuszna koncepcja, gdyż dzięki temu powstała płyta, która  w chuj rozpierdala. Beczki roznoszą tu bowiem wszystko w perzynę, bas, pełniący na tej płycie bardzo ważną rolę rozkurwia organy wewnętrzne, a zawiesiste, miazmatyczne riffy piłują bezkompromisowo i gruchoczą kości swym ciężarem. A wokale? Łoooo pnie, wokale to po prostu miazga. Nie mogę w mordę jeża wyjść z podziwu. Gardłowy ma tak głęboki, ponury growl, że ja pierdolę kokakolę. No i do tego ta surowa, rozrywająca produkcja z dotknięciem chaosu i dysharmoniczne chwilami szaleństwo. „Wizje z Zaświatów” to gwałtowny, agresywny, brutalny, bezlitosny Death Metalowy podmuch, po którego przejściu pozostaje tylko wypalona ziemia. Coś kurwa wspaniałego. Diabelnie wspaniałego!

 

Hatzamoth