Rotheads
„Slither In Slime”
Memento Mori 2022
Jestem skłonny stwierdzić, że gdy w marcu 2018 roku ukazał się debiutancki krążek rumuńskiego Rotheads zostałem ich największym fanem w kraju nadwiślańskim i pierwszym piewcą ich zajebistości na świecie. Oczywiście w moich zachwytach było sporo przesady, ale po raz pierwszy od wielu wielu lat czułem, że mam do czynienia z death metalem prawdziwkowym, amatorskim, nieporadnym, niespecjalnie dobrze zagranym, którego rezultatem były zestaw siedmiu świetnych kompozycji przesiąkniętych kwintesencją tego, za co kochaliśmy i kochamy death metal sprzed 30+ lat. Takie strzały zdarzają się raz na kilka lat, dlatego też nie łudziłem się, że drugi krążek, który zaraz ujrzy światło dzienne, zatytułowany „Slither In Slime” po raz wtóry będzie w stanie powielić tę formułę i po raz wtóry sprawić, że łezka zakręci się w oku. Liczyłem natomiast, że Rumuni nie wpadną po drodze do tygla współczesnych standardów, gdzie usilnie promuje się grobowy metal śmierci z 5 riffami na całą płytę, burczymuchą z generatora i sekcją imitującą biedne klony Bolt Thrower. Po kilkukrotnym przesłuchaniu „Slither In Slime” wiem, że moje obawy się nie ziściły, a oczekiwania zostały spełnione powiedzmy w 80-90 procentach. Nie mamy tu powtórki z „Sewer Fiends”, Rumuni wykonali kilka dużych kroków na przód jeśli chodzi o rozwój muzyczny, dlatego też można się zdziwić, że oba krążki zostały nagrane przez ten sam zespół. Nowa propozycja chłopaków z kraju hrabiego Draculi przede wszystkim idzie bardziej w bagienne klimaty, więcej tutaj pełzających riffów, mocniej niż dotychczas inspirowanych Autopsy, cała riffownia i struktury utworów są trochę gęstsze, bardziej rozbudowane, balansujące na pograniczu doom metalu niż będące esencją czystego metalu śmierci, ale przede wszystkim mają zdecydowanie mniej piosenkowy i przebojowy charakter. Nad całością unosi się oślizły, nieco niechlujny, jakby pozbawiony mocy growling wspomagany pogłosem. Jest on zdecydowanie mniej „klasyczny” aniżeli to miało miejsce na debiucie. Muzycy też nieśmiało, ale chętnie wykorzystują smakowite dodatki jak choćby sporadyczne plamy klawiszowe czy jakieś mini-solówki na akustykach, które tylko zbierają i uwypuklają przestrzeń tego wydawnictwa. Smaczku na pewno dodaje też fakt, że te często utrzymane w średnich i wolnych tempach granie wchodzi na fińskie poletko, a znane z debiutu, nieco mackintoshowe solówki tylko podkreślają ten skandynawski sznyt, który jest tu obecny w sporej ilości. Może to co napisałem dotychczas brzmi, jakby Rumuni jednak wpisywali się we współczesne trendy i mody, ale jednak tak nie jest. Zachowali w swoich rękach atut swoistej naturalności, nieporadności i pewnej dozy amatorstwa, która na tle innych czyniła ich wyjątkowymi. I choć „Slither In Slime” zarówno instrumentalnie jak i kompozytorsko jest dużo bardziej zaawansowana niż „Sewer Fiends” to znajduję w pojedynczych dźwiękach banał i muzyczną naiwność, za pomocą których wciąż budują całkiem interesujące i wciągające struktury. Zamiast uciekać się do tworzenia ściany dźwięku. To czego mi do pełni szczęścia zabrakło to właśnie animuszu i przebojowości pierwszej płyty, takiego serducha na tacy. Wtedy mówili „może i gramy na poziomie kapeli garażowej, ale posłuchaj nas, a zagramy Ci tak żebyś poczuł się jak największym klubowym moshpicie”. „Slither In Slime” tego efektu nie dostarcza, ale nie zmienia to faktu, że Rotheads nadal jest zespołem działającym jakby obok współczesnych trendów, zespołem, który się świetnie rozwinął i dostarczył kolejną porcję bardzo dobrej muzyki.
Harlequin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz