piątek, 28 lutego 2020

Recenzja Amnutseba "Emanatism"


Amnutseba
"Emanatism"
Iron Bonehead 2020

Amnutseba jest klasycznym przykładem na to, jak okładka potrafi przyciągnąć potencjalnego odbiorcę. Właśnie owa rozmazana postać w sepii zwróciła moją uwagę podczas przeszukiwania potencjalnych płyt do odsłuchu. Poprzednie dokonania zespołu nie były mi bowiem znane. Mój męski zmysł tym razem nie zawiódł, gdyż trafiła mi się płyta bynajmniej nie przeciętna. Francuzi na swoim debiucie zapodają nam mieszankę death i black metalu w nowoczesnym wydaniu. Nieco wysunięte gitary serwują od cholery transowych, dysonansowych riffów kojarzących się mocno nie tylko z ich rodzimą sceną ale także z dokonaniami spod znaku Portal czy Mitochondrion. Niesamowicie gęsta ściana dźwięku rani uszy intensywnością a hipnotyzujące zwolnienia są niczym powolnie wbijające się w serce ostrze, dające możliwość złapanie być może ostatniego w życiu haustu powietrza. Poziom serwowanej na "Emanatism" agresji jest idealnie dawkowany i przeplatany narkotycznym transem, by śmierć bijąca z docierających do nas dźwięków była powolna i wyjątkowo bolesna. Klimat tego krążka narasta stopniowo, odkrywając kolejne smaczki i nietuzinkowe rozwiązania, przyciągając do siebie coraz mocniej, niczym grawitacja podczas przebijania się przez atmosferę. Każdy kolejny utwór jest bogatszy, intensywniejszy, bardziej uzależniający. Chwilami ma się wrażenie, jakby nasza głowa znalazła się w gnieździe wściekłych szerszeni i dopiero przy większym skupieniu odkrywamy sens ukrytych tam dźwięków. Amnutseba częstują nas bardzo oryginalnymi chwytami, zahaczającymi w niektórych momentach nawet o industrial, jak choćby w "Dislumen". Czasem pojawia się w tle szczypta klawiszy, delikatnie dozowanych by jeszcze bardziej podkreślić czające się w muzyce zło. Wokale na tej płycie są równie pojebane jak sama muzyka. Płyną przez typowy black metalowy wrzask, deklamacje i pojękiwania, budując atmosferę napięcia i oczekiwania. Bez dwóch zdań, debiutancki pełniak Amnutseba to płyta z ogromnym potencjałem. Może jeszcze nie wbijająca się do czołówki tego typu grania, jednak wyjątkowo dobrze wróżąca na przyszłość. Bankowo będę wypatrywał kolejnych dokonań Paryżan. Sprawdźcie ich debiut, zapewniam że warto.
- jesusatan

czwartek, 27 lutego 2020

Recenzja Nawaharjan "Lokabrenna"


Nawaharjan
"Lokabrenna"
Amor Fati 2020

Nie wiem, czy są wśród was jacyś fani zespołu, którzy wyczekiwali debiutanckiego albumu Nawaharjan. Jeśli tak, to szacun za cierpliwość. Od wydanej przez zespół EP-ki "Into the Void" minęło bowiem dziewięć długich lat. Przez niemal dekadę Niemcy tworzyli godzinne dzieło oparte na ciemnych aspektach germańskiej mitologii, składające się z dziewięciu hymnów pochwalnych dla Lokiego. Album rozpoczyna bezceremonialne pierdolnięcie z grubej rury. Bez bawienia się w zbędne introdukcje, "Werassuz" od razu uderza z pełną mocą przypominając mi bezpośrednio moc, z jaką zaatakowała mnie swego czasu "Adimiron Black" norweskiej Gehenny. Ostre jak brzytwa gitary wycinają lodowate, dość chwytliwe riffy o zdecydowanie skandynawskim zabarwieniu którym towarzyszy jadowity wokal. Nie brzmi on jednak jak pospolity czarci wrzask, jest nieco bardziej stonowany, acz nie mniej intrygujący. Wyraziste akordy zagrane na oszronionych strunach przeszywają niczym lodowe sztylety, wbijając się głęboko w klatkę piersiową mieszanką melodii i nieokiełzanej agresji. Atakują czystej wody black metalem w starym stylu, bez zabawiania się brzydko z innymi gatunkami muzycznymi, lekko hipnotyzując i wgryzając głęboko z zwoje mózgowe. Poszczególne utwory utrzymane są zdecydowanie w szybszym tempie, jednak przewija się tutaj też sporo transowych zwolnień i chwilowych zrywów osiągających szybkość światła, przez co materiał ten nie jest absolutnie jednostajny czy powtarzalny. Nawaharjan potrafią jednocześnie oczarować i pogryźć do krwi niczym rozwścieczony pies. Dzięki temu ich muzyka nie wylatuje od razu drugim uchem, lecz zostaje w głowie na dłużej. Brzmienie tego krążka jest bardzo czytelne, jednak nie przekraczające tej cienkiej linii nowoczesności, od której czasem chce się rzygać. Czuć, że "Lokabrenna" wypływa z jego twórców w sposób nad wyraz naturalny i niewymuszony. Z każdym kolejnym odsłuchem ten album przynosi coraz więcej przyjemności, odkrywa coraz więcej tajemnic... Jestem w stanie zaryzykować stwierdzenie, że jest to najlepszy black metalowy materiał od naszych zachodnich sąsiadów jaki słyszałem od bardzo długiego czasu. Mimo iż trwa bitą godzinę, przemija jak z bata strzelił. Bardzo udany debiut z którego bije wściekłość i gniew. Zdecydowanie trzeba mieć na ten band oko w przyszłości. Mam tylko nadzieję, że następca "Lokabrenna" ujrzy ciemność nocy wcześniej niż za kolejne dziewięć lat.
- jesusatan

wtorek, 25 lutego 2020

Recenzja CEMETERY LIGHTS „The Underworld”

CEMETERY LIGHTS 
„The Underworld” 
Nuclear War Now! Productions 2019


Recenzowałem już jakiś wcześniejszy materiał tego amerykańskiego one man bandu na łamach Apocalyptic Rites i z tego, co pamiętam dostał on ode mnie totalne zjebki, gdyż to straszny kaszan był. Myślałem, że na tym zakończyła się przygoda z muzyką tego projektu, a tu okazuje się, że ów jegomość kontynuuje swą podróż, i w drugiej połowie 2019 roku wydał w barwach Nuclear War Now! swój pierwszy, pełny albumu zwący się „The Underworld”. Cóż, posłuchałem to coś i nic w zasadzie się nie zmieniło od czasu mojego poprzedniego kontaktu z twórczością Cemetery Lights. To nadal prymitywny, a w zasadzie nawet prostacki, płaski Black Metal bez jakiejkolwiek ikry, mocy i siły przekazu. Nie ma sensu zanadto rozwodzić się nad tym gównem, gdyż zarówno kompozycje, jak i brzmienie to żenująca amatorszczyzna. Może pozer ze mnie i dziad kalwaryjski, ale uważam, że takie patatajnie i rzępolenie po strunach, to se można pogrywać we własnym garażu i to jeszcze po cichu, żeby nikt nie słyszał i nic nie zmienia fakt, że wałki na ten materiał powstały w latach 2009-2014. Chujnia z grzybnią i nic ponadto, wypierdalać mi z tym! 

Hatzamoth

Recenzja CANNABIS CORPSE „Nug So Vile”

CANNABIS CORPSE
„Nug So Vile”
Season of Mist 2019



Brutalni, amerykańscy żartownisie i kochający kalambury miłośnicy marihuany powracają ze swoim szóstym, pełnym albumem zatytułowanym „Nug So Vile”. Można dyskutować nad ich podejściem do ekstremalnych dźwięków, „prawdziwością”, granicami dobrego smaku w dowcipach, i innymi podobnymi pierdołami, ale jednego nie da się zaprzeczyć. Chłopaki wiedzą, jak grać konkretny, inspirowany starymi wyjadaczami gatunku tak głęboko, jak tylko się da, brutalny Death Metal przez duże D. Mimo, że to kanoniczne wręcz granie, to ich podejście do tych dźwięków jest na tyle charakterystyczne, że stworzone przez nich wałki brzmią stosunkowo świeżo i energetycznie, choć wykorzystano w nich przecież patenty, które grane były już tysiące razy. Nie ma sensu jakoś specjalnie zagłębiać się w niuanse napierdalanej przez nich muzy, każdy zainteresowany zna bowiem charakterystyczne cechy mistrzów gatunku, a to właśnie do nich każdorazowo odwołuje się na swych płytach Cannabis Corpse. Kręgosłupem i zarazem punktem wyjścia jest przecudnej urody, krwawa twórczość Cannibal Corpse, jednak z biegiem lat produkcje grupy zaczęły kłaniać się w pas i odwoływać także do innych tuzów sceny, czyli Morbid Angel, Suffocation, Nile, Entombed, Immolation, Bolt Thrower, Napalm Death, Krisiun, Cryptopsy i Vader, a to zapewne jeszcze nie koniec, bowiem wg mnie wszystko to stanowi zaledwie czubek masywnej góry lodowej (spowitej ziołowym dymem) szerzonego przez zespół Death Metalowego kultu z humorystycznym akcentem. Można nazwać ich głupkami, ale jak już nadmieniłem, te głupki perfekcyjnie opanowały proces tworzenia klasycznego Metalu Śmierci i są bezlitośnie konsekwentni w tym, co robią, a przede wszystkim robią to z pasją i oddaniem godnym naśladowania. Cannabis Corpse to zespół, który nigdy mnie nie rozczarował, choć prawdę powiedziawszy,  ich płyty nie są niezbędnym elementem Death Metalowej kolekcji. Ja łykam te dźwięki bez ziewania, a Wy sami musicie odpowiedzieć sobie na pytanie, czy przy współczesnej, zatłoczonej scenie warto sobie zawracać dupę ich tworzonymi nieco  z przymrużeniem oka wariacjami na temat tradycyjnego Śmierć Metalu.    

Hatzamoth

Recenzja Fluisteraars "Bloem"


Fluisteraars
"Bloem"
Eisenwald 2020 

No, dziś to trafił mi się niezły kwiatek. Nie dość bowiem, że trójka Holendrów jego imieniem nazwała swoją najnowszą płytę, to jeszcze, idąc za ciosem, umieścili na jej okładce śliczne, czerwone maki i to bynajmniej nie te spod Monte Casino co to piły ludzką krew. A ja głupi całe życie powtarzałem, że w black metalu o kwiatkach się nie śpiewa. Widać człowiek uczy się całe życie. Niezbyt ciekawa to jednak lekcja trzeba przyznać. "Bloem" to pięć utworów cienkiego jak dupa zaskrońca black metalu z zapędami ku eksperymentowaniu. Co poraża już od pierwszych chwil obcowania z tym krążkiem, to kompletnie mjentka produkcja. Beczki brzmią bardziej jak pufy albo jakby ktoś poobkładał je poduszkami. Gitary także brzęczą jakoś tak cicho. Praktycznie poza basem, który zgrabnie poplumkuje, cała reszta jest kompletnie bez wyrazu. Nie wiem, może to właśnie taki zamierzony, eksperymentalny efekt. Same kompozycje są natomiast bardzo mocno przeciętne. Płynie to wszystko jakoś niezauważenie i niezbyt przykuwa uwagę. No chyba że takie dziwaczne patenty, jak zastosowane w drugim na płycie „Nasleep” wokale, pierw jęczane a za chwile przypominające podkręcone komputerowo metaliczne głosy. Przez chwilę nawet zastanawiałem się, czy to aby nie jakiś babol na promówce, bo pomysł iście idiotyczny. W kolejnym utworze mamy także czyste śpiewy przypominające pijanego drużynowego przy ognisku. Dodatkowe śpiewa w języku narodowym tulipanów, czym skutecznie mnie do niego zraża. Poza tymi wyskokami, jakby i tak nie było dość przynudnawo, panowie wprowadzają do swoich utworów sporo fragmentów nastrojowych czy akustycznych. Takimi utworami to można podkręcić no najwyżej atmosferę u cioci na urodzinach i otrzymać za to oklaski od przygłuchej babci, szczęśliwej że wnusio ma inne hobby niż dilowanie narkotykami. Nie, no może się powtórzę, ale nudna jest ta płyta w cztery chuje. Nawet jej najostrzejsze patenty są faktycznie jak bicie kobiety kwiatkiem, że znów nawiążę do tytułu. Kurwa, black metal ist krieg i płonące świątynie a nie zabawa w „zgadnij czym dziś pachnę”. Ten album trwa niewiele ponad pół godziny, jednak słuchając go można z cztery razy przykimać. Nudny, do bólu powtarzalny, wtórny i nijaki flower metal. Ja podziękuję.
- jesusatan

niedziela, 23 lutego 2020

Recenzja Vectis "No Mercy For the Weak"


Vectis
"No Mercy For the Weak"
Helldprod 2020

Portugalia ostatnimi czasy szaleje. Odkąd zakochałem się w muzyce metalowej, a miało to miejsce dobre trzy dekady temu, nie dotarło do mnie stamtąd tyle interesujących płyt co przez ostatnie trzy-cztery lata. Vectis to kolejny przedstawiciel tamtejszej sceny. Tym razem wyjątkowo młody, gdyż członkowie tego bandu mogliby w większości mówić mi "tato". Tym bardziej zaskakująca jest muzyka tworzona przez ten kwartet. "No Mercy For the Weak" to materiał głęboko zakorzeniony w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Już otwierający mini utwór instrumentalny zapowiada podróż w czasie a kolejne cztery to jedynie potwierdzają. Portugalczycy wycinają bowiem czysty i jadowity heavy/speed/thrash metal nawiązujący mocno do klasyków gatunku. Chłopaki serwują nam skoczne, starodawne melodie podbijane mocno wysuniętymi bębnami wystukującymi głównie nieskomplikowane, niemal punkowe rytmy. Szorstki wokal wykrzykuje równie klasyczne tematy o diabłach, opętaniu i niekonwencjonalnym zastosowaniu piły łańcuchowej. Brzmienie tego materiału jest zdecydowanie analogowe acz jednocześnie idealnie czytelne. Poza kilkoma oczywistymi nazwami, kojarzy mi się ono także z wczesnym Katem, zwłaszcza jeśli chodzi o gitary. Te podkręcają mocno thrashowy feeling serwując bardzo zgrabne solówki i naprawdę ostre melodyjki. Może jeszcze nie tną niczym brzytwa, do kości, jednak potrafią solidnie podrapać, jak wściekły kot. Słychać wyraźnie, że wioślarze dobrze odrobili lekcje i doskonale opanowali swój warsztat. Wiem, że tego typu grania ostatnio jest pod dostatkiem, jednak Vectis na pewno nie jest kroplą, która przelewa kielich obfitości. Przeciwnie. Szkoda, że "No Mercy For the Weak" to jedynie piętnaście minut, gdyż chciałoby się więcej. Jeśli ci kolesie pójdą w dobrym kierunku, to ich następny matex może być niezłym ciosem. Na chwilę obecną jest bardziej niż przyzwoicie. Ci, którym stare granie jeszcze się nie przejadło mogą łapać ten mini bez wahania. Nie powinni poczuć się rozczarowani. Ja nie jestem.
- jesusatan

Recenzja Ignivomous „Hieroglossia”


Ignivomous
Hieroglossia”
NWN! 2019

Do odsłuchu tego albumu zabierałem się jak pies do jeża. Prawdopodobnie dlatego, iż po świetnym debiucie, drugi album „Contragenesis” nieco mnie rozczarował. Obawiałem się, iż tym razem może być jeszcze słabiej. Ostatecznie jednak stwierdziłem, że lepiej spodziewać się po zespole mniej i się ewentualnie zaskoczyć, niż nieprzyjemnie rozczarować przy rozdmuchanych oczekiwaniach. Co zatem nowego przynoszą trzy kwadranse muzyki na „Hieroglossa”? Nic. Dobrze to i źle zarazem. Dobrze, bo doskonale słychać, że to nadal Ignivomous. Australijczycy traktują nas bezpośrednim death metalem, waląc po ryju raz wolniej, kojarzącymi się z Incantation i gniotącymi jaja akordami, by za chwilę przyspieszyć i rozjechać niczym rozpędzony czołg. Rzecz w tym, że za mało jest według mnie na tym albumie fragmentów przykuwających większą uwagę. Zwłaszcza w tych szybszych partiach mamy tu ścianę dźwięku z bulgoczącym wokalem i nieco wycofanymi świdrującymi solówkami, z których czasami wyłoni się jakiś riff w stylu Portal czy Immolation, więc teoretycznie brzmi to zachęcająco. Szkopuł taki, że odnoszę wrażenia jakby chłopakom chwilami brakowało pomysłu na dokończenia rozpoczętej myśli i zamiast budować solidny mur ,cegła po cegle, zaczynają wypełniać fragmenty utworów pianką rozporową. Są one przez to poniekąd banalne i przewidywalne. Nie znaczy to jednak, że jest to płyta do ziewania. Jak mawiał klasyk „momenty są”, zwłaszcza w gniotących trzewia zwolnieniach. Jednak od tego konkretnego zespołu można oczekiwać zdecydowanie więcej. W moim osobistym rankingu Ignivomous spadł niestety ligę niżej i bez silnych wzmocnień na awans się nie zanosi. Zagorzali fani zapewne łykną ten album bez marudzenia i wyzwą mnie od gejów i komunistów. Ale nawet to nie zmieni mojego zdania iż jest to krążek jedynie solidny.
- jesusatan

sobota, 22 lutego 2020

Recenzja Crypt Dagger "From Below"


Crypt Dagger
"From Below"
Dying Victims Productions 2020

Crypt Dagger to młody zespół zza naszej zachodniej granicy a ich najnowsze wydawnictwo to pozycja numer trzy w historii zespołu. Choć w zasadzie można powiedzieć, że dwa plus, gdyż "From Below" to tak naprawdę reedycja wydanej w zeszłym roku na kasecie EP-ki "Tales of Torment" z bonusowymi numerami. Mamy tu zatem łącznie osiem utworów zagranego w staroszkolnym stylu speed/thrash metalu. Zagranego szczerze i od serca. Już w otwierającym wydawnictwo "The God Fukk Toy" słyszymy, że żywy stąd nie wyjdzie nikt, że zacytuję klasyka polskiej muzyki rockowej. Obiecanki – cacanki można powiedzieć. Nie mniej jednak Niemcy bardzo się starają by tak się faktycznie stało. Od samego początku po uszach bije analogowe, organiczne brzmienie, nieco niedbałe i rozklekotane niczym Wigry 3 cioci Stasi (zbieżność nazw z pewnym ministerstwem niezamierzona). Chłopaki poruszają się głównie w średnim tempie, choć czasem wcisną mocniej pedał (zbieżność nazewnictwa z pewną grupą społeczną niezamierzona) hamulca, z tendencjami to umpa-umpalumpasowania a w tle bardzo elegancko plumka sobie bas, zgrabnie ten rytm podbijając. Można sobie do tej muzyczki z radością potupać nóżką, gdyż czuć w niej wyraźnie klimat starych czasów. A bankowo czują go autorzy "From Below". Gdzieś tam przemknie sobie do bólu oklepane już celtic frostowe "ugh!", lecz mi to akurat pasuje, gdyż wokale są tu i tak dość przemyślane i zróżnicowane. Poza thrashowym krzykiem znajdujemy na tym mini także nieco wyższe, piskliwe rejestry oraz głębsze growle, a z tych oralnych ekspresji nie wypływa bynajmniej uwielbienia dla pana boga. Poszczególne utwory są raczej radiowej długości i jebie z nich Venomem i Celtikiem na potęgę. I niby to wszystko było już zagrane setki razy, lecz w tym konkretnym przypadku słucha się tego materiału z wielką przyjemnością. Goście nie silą się na jakieś wyszukane popisy i napierdalają, co im w rogatej duszy gra. Na koniec trio zapodaje nam cover "5440 of Fight" autorstwa Dead Moon i jest to idealny utwór na zakończenie zakrapianej imprezy. Ogólnie "From Below" to bardzo przyzwoity materiał. Jedyne co mnie na nim z lekka irytuje, to nieco nadmierna ilość piskliwych zakrzyków. Pomijając jednak ten mały szczegół, jestem jak najbardziej na "tak".
- jesusatan

piątek, 21 lutego 2020

Recenzja Putrid "Antichrist Above"


Putrid
"Antichrist Above"
Godz Ov War 2020

Trzeba przyznać, że Ameryka Południowa to prawdziwa kopalnia diamentów jeśli chodzi o death czy black metalowe nakurwianie. Ten rejon świata jakimś cudem zdecydowanie mocno broni się przed wszelkiego rodzaju zniewieściałością, tam się po prostu, mówiąc oględnie, napierdala! Niektórzy górnicy mogli już wcześniej wykopać z peruwiańskich czeliści świecidełko o nazwie Putrid, jednak zaprawdę powiadam wam, to jak ten kamyczek został doszlifowany, to proszę bez zbędnych pytań. Na "Antichrist Above" zespół prezentuje się już nie jako nieśmiało wchodzący na arenę wojownik, lecz czystej maści rozpierdalator. Bez pierdolenia się w tańcu, od pierwszych sekund otwierającego płytę "Warfare In Golgotha" zabiera się do siania zagłady, zwłaszcza wszystkiego co święte i co z krzyżem się kojarzy. Niesamowite kanonady perkusyjne rozrywają sacrum na strzępy ku radości zgromadzonej na trybunach, żądnej krwi publiczności. Gitary chłoszczą mocno i precyzyjnie a moc ich akordów sięga kości i wyrywa strzępy mięsa powodując obfite krwawienie. Wściekłe wokale sprawiają, że anioły spadają z nieba i konają w agonii. Tak! Putrid gra prosty, wściekły death/black metal mogący kojarzyć się bezpośrednio z Slaughtbbath czy Impiety. Nawet w nielicznych momentach, gdy zespół zwalnia, częstuje nas tak porywającym, ciężkim jak sto chujów riffem, że nie pozostaje nic innego jak tylko klęknąć i wyrzec się boga przed ich obliczem. Oczywiście by wszystko było na miejscu brzmienie jest do bólu południowoamerykańskie. Nie wiem jak wy, ale ja uwielbiam ten charakterystyczny brud, te niedociągnięcia i niezmiernie szczerą spontaniczność. Ta muzyka żyje, kruszy kości i nie nosi w sobie jakichkolwiek znamion nowoczesności. Jest odzwierciedleniem pierwotnych idei muzyki metalowej. Doprawdy nie widzę sensu, by rozpisywać się przesadnie nad tym krążkiem, gdyż ci, którzy mieli, mój przekaz już zapewne paniali. Jestem poniekąd dumny, że ten album wyjdzie nakładem naszej krajowej wytwórni. Takiego rozpierdolu w GoW chyba do tej pory jeszcze nie było. Częstujcie się tym bluźnierstwem, bo warto. Po stokroć warto!
- jesusatan

Recenzja THE OLD DEAD TREE „The End”


THE OLD DEAD TREE
The End” (Ep)
Season of Mist 2019

Stare Drzewo Umarłych to francuski zespół, który obracał się w klimatach Gothic Metalu, więc zawsze kładłem na to laskę. Pod koniec zeszłego roku natknąłem się jednak na Ep’kę zatytułowaną „The End”, definitywnie kończącą działalności grupy i będącą zarazem hołdem dla perkusisty zespołu, który kilka dni po napisaniu tego materiału popełnił samobójstwo. Zawarte tu utwory powstały w 1999 roku i rzekomo miały ukazywać wczesne, Doom Metalowe oblicze grupy, więc pomyślałem sobie, że może nie będzie źle i postanowiłem to sprawdzić. O chryste panie na gumowym bananie, jakże się pomyliłem! Nie wiem, gdzie Ci, którzy reklamowali to wydawnictwo słyszą tam Doom Metal? „Koniec” to trochę mocniejszy Rock wymieszany z jakimś Dark Pop’em i lekkim, łatwo przyswajalnym Gothic’kiem dla pryszczatych nastolatków. Jednym słowem melodramatyczna, łzawa sraczka podlana fortepianem oparta na melodyjkach rodem z domowej potańcówki i wokalach tak bezpłciowo słodziutkich, że od tego lukru można się porzygać. Okazjonalny pomruk wokalisty i kilka bardziej agresywnych fraz nie jest w stanie dodać tym wałkom choćby odrobiny pikanterii. Muzycy umiejętności techniczne mają niezłe, słychać to zwłaszcza w sferze wioseł, które momentami naprawdę ładnie rzeźbią, ale to, co całościowo prezentuje, a w zasadzie prezentował The Old Dead Tree to dla mnie dramat. Lepiej chyba byłoby, aby panowie zdecydowali się wykonywać typowo Progresywny Rock z mocnym przekazem, zresztą nieważne, to nie mój cyrk. No i jeszcze te teksty w stylu: „Pozwól swojej miłości odpoczywać samotnie, sześć stóp pod ziemią”, wzruszyłem się kurwa aż do cewki moczowej. Może cham ze mnie i prostak, ale wali to tandetą i plastikiem tak okrutnie, że aż boli. Spełnię zatem prośbę tekściarza i pozwolę odpocząć tej miłości sześć stóp pod ziemią, chociaż nie, materiał ten nie jest wart tego, żeby wysilać się podczas kopania grobu, spuszczę to po prostu w kiblu, gdyż wśród gówien „The End” z pewnością zajmie należne mu miejsce.

Hatzamoth

Recenzja PROSCRITO „Llagas Y Estigmas”


PROSCRITO
Llagas Y Estigmas”
Memento Mori 2020

No, ładnie zaczyna nam się rozkręcać Anno Bastardi 2020. W muzyce metalowej zaczyna solidnie bulgotać na wielu scenach i w wielu gatunkach. Niewątpliwie sporą cegiełkę do tego zamieszania dokłada swym debiutanckim albumem hiszpańskie trio Proscrito. Gniotą chłopaki tak, że aż kości trzeszczą, a tkanki miękkie zmieniają swe struktury. „Llagas Y Estigmas” to album pełen ciężkich, klasycznie skonstruowanych, zawiesistych Doom/Death Metalowych dźwięków. Muzyka, którą tu słyszymy, jest naprawdę paskudna, ziarnista i przytłaczająca, z powolnymi przez większość czasu tempami i pogrzebową, gęstą atmosferą. Oczywiście panowie nie uciekają od nieco szybszych, bardziej agresywnych partii, jednak fundamentem ich twórczości jest tradycyjny, miażdżący walec. Za taki stan rzeczy w głównej mierze odpowiada okrutnie bijąca, mocna, tłusta perkusja, która wspomagana rytmicznym, potężnym basem niszczy w pizdu. Brudne, ponure wiosła również robią doskonałą robotę, strugając smoliste riffy z ołowianym rdzeniem znajdującym się głęboko w klasyce gatunku, podobnie, jak i wokalista, którego niski, mroczny, gardłowy growling i uzupełniające tę grobową układankę, przepełnione agresją, kontrastujące z obskurnymi pomrukami, wyższe wokale powodują, że gęstnieje krew i wywracają się wnętrzności. W tym niosącym śmierć zestawie nieco odróżnia się ostatni na płycie, instrumentalny, monolityczny „Pentalgia” ocierający się bardziej o stylistykę Funeral Doom/Drone. Wylewa się z tego wałka lepki mrok, a cały utwór dosłownie cuchnie grobem. Produkcją zajął się Javi Félez i stworzył coś, co brzmi brutalnie, surowo, wali old school’em i ma potworny groove z nowoczesną estetyką, która uwypukla bardziej melodyjne akcenty. Dobra robota. Proscrito na swym pierwszym długograju utrzymuje równowagę i doskonale balansuje pomiędzy ciężkim, mrocznym metalem późnych lat 80-tych i bardziej współczesnymi produkcjami z nurtu Death/Doom, toteż można tu znaleźć wspólny mianownik dla dźwięków znanych z dokonań Black Sabbath, Saint Vitus, Hellhammer, Winter, Necro Shizma, Goatlord i Autopsy z okresu „Mental Funeral” z twórczością wczesnego Paradise Lost, czy choćby Hooded Menace. Zaprawdę, kurewsko dobra w swej niszy to płyta, będąca zarazem małym wehikułem czasu. Zdecydowana rekomendacja.

Hatzamoth

środa, 19 lutego 2020

Recenzja Conquest Icon "Empire of the Worm"


Conquest Icon
"Empire of the Worm"
Godz Ov War 2020

No proszę, proszę, kogo my tu dziś mamy... Myślałem, że Conquest Icon zniknął był z krajowej mapy death metalu, gdyż nie słyszałem wieści z ich obozu od dobrych kilku lat. Na szczęście najwyraźniej chłopaki mają się dobrze i wracają do nas właśnie z następcą "Hellspire". Powracają z tarczą, co należy zaznaczyć już na samym wstępie. Zespół przez te kilka lat wyraźnie dojrzał pozostając jednocześnie wiernym swojemu ukształtowanemu od samego zalążka stylowi. Na "Empire of the Worm" obywatele stolicy częstują nas staroszkolnym death metalem czerpiącym inspiracje głęboko nie tylko z zamorskiego, ale także europejskiego grania. Dziesięć utworów składających się na ten krążek to w przeważającej większości proste, szybkie i ciężkie jak uderzenia Tysona strzały prosto w ryj. Bez zbytniej zabawy w wirtuozerskie popisy, przepisowy srogi wpierdol i do domu. Perka nakurwia niczym karabin maszynowy szatkując nasze bezbronne mózgi na równej grubości steki i nawet w nielicznych momentach gdy zespół zwalnia, uderzając rytmicznym, zachęcającym do machania łbem riffem, pałker z wyraźnym  ADHD zapierdala na stopach niczym Usain Bolt. Zresztą bez różnicy, czy Conquest Icon napierdalają na pełnej, czy pozwalają złapać chwilowy oddech, obcowanie z tymi dźwiękami jest niczym przebywanie sam na sam w zamkniętym pomieszczeniu z wściekłym psem. Przypływ adrenaliny gwarantowany. Każdy z zamieszczonych na tym krążku utworów to solidny kop w dupę bez ostrzeżenia. W każdym z nich znajdziemy zapadające w pamięć riffy, których nucić przy goleniu raczej nie polecam, gdyż można się niechcący dość solidnie pochlastać. Głęboki, agresywny growl wyrzyguje swoje bluźnierstwa czasem szepcąc coś do ucha, innym razem wykrzykując czystszym głosem. Ponadto "Imperium Robala" wkręca się coraz mocniej w czuprynę z każdym kolejnym odsłuchem. Brzmienie tego matexu jest w chuj ciężkie, przejrzyste i czytelne jednak odpowiednio przybrudzone według staroszkolnych standardów. Słuchając tej płyty mam wrażenie, że mogłaby ona spokojnie być zagubionym klasykiem polskiego podziemia z lat dziewięćdziesiątych. Szkoda, że trzeba było na nią czekać tyle lat, jednak dobre rzeczy dojrzewają dłużej. Patrząc na rodzime zespoły parające się klasycznym death metalem, Conquest Icon z najnowszym albumem plasuje się obecnie w górnej części tabeli pierwszoligowej. Bardzo dobry album!
- jesusatan

Recenzja Thrashera „NÄO GOSTO!”

Thrashera
„NÄO GOSTO!”
Helldprod 2020


Thrashera… Cóż za wymowna nazwa zespołu, prawda? Od razu wiadomo co i jak. Chłopaki pochodzą z Brazylii a okładka ich nowego albumu jakoś mimowolnie skojarzyła mi się z obrazkiem na debiucie Vulcano. Zacierałem zatem rączki oczekując konkretnego kopa w miejsce, w którym plecy tracą swą szanowną nazwę. Na początku, we oprowadzaczu ktoś pogadał coś do mnie po ichniemu, chyba o kokainie, bo tyle wyłapałem a następnie zaczęła się jazda. Pierwsze wrażenia nawet pozytywne. Brzmienie gitar z lekka kojarzy się z czymś pomiędzy charakterystycznym dla rejonu pochodzenia zespołu brudem a Celtic Frost, więc źle nie jest. Bardzo szybko jednak okazuje się, że to łupanie jest jednak dość jednostajne i monotonne. Owszem, jest to coś na wzór thrash metalu, jednak wyjątkowo jałowe, jak sześć razy przepłukana kapusta kiszona w bigosie. Gitary są zbyt ciche, wycofane, schowane za sekcję rytmiczną, która z kolei wystukuje swoje dość jednostajnie, na jedną modłę. Niemal w każdym numerze pojawia się solówka i zaprawdę, każda kolejna brzmi jak wepchnięta w utwór taranem, na siłę, byle była. Kompletnie bez pomysłu. Wokalista śpiewający po „indiańsku” chwilami bardziej recytuje teksty niż wykrzykuje je z prawdziwym wkurwem. Także w owym dziwnym narzeczu opowiadane są niestworzone historie w outrosach do niektórych piosniczek. Nie wiem o czym gość tam gada i czy jest to zabawne czy raczej ma przerażać. Może powinienem się kurwa zacząć uczyć języków, się uczyć się kurwa? Jebać. Żaden z ośmiu zawartych na tym krążku numerów nie jest ani chwytliwy ani dostatecznie agresywny. Kompletnie nic nie pozostaje w głowie nawet po trzech odsłuchach (na więcej niestety nie miałem już siły).  Wieje tu w chuj nudą a serwowana nam przez zespół surowizna i prymitywizm sprawia raczej wrażenie braków warsztatowych niż zamierzonej prostoty. Jeśli mam się doszukiwać pozytywów, to niezły jest początek piątego na liście „Trapped In the 80’s (Hard Version)”. Szkoda tylko że pozostała część albumu jest wyjątkowo „soft kurwa werszyn”. Kończący album utwór to cover jakiegoś Titasa. Chujowy jak cała reszta. No ale może dla Brazylijczyków to jakiś lokalny kult, więc zapewne potańczą sobie przy tym na dzielni do butelki czegoś mocniejszego.  Dla mnie ta płyta to totalne rozczarowanie. Tak naprawdę szkoda na nią czasu. Ale jak wam się nudzi i nie macie co robić z jego nadmiarem, to rób ta co chceta.
- jesusatan

Recenzja OPHIOCORDYCEPS „Delusional Infestation of Mutated Pathogens”


OPHIOCORDYCEPS
„Delusional Infestation of Mutated Pathogens”
Ghastly Music 2019

Druga, pełna płyta włoskiego Ophiocordyceps to typowy, solidny przedstawiciel Slaming Brutal Death Metalu, czyli zwolennicy takiego brutalnego do szpiku kości napierdalania łykną to bez marudzenia, a przeciwnicy tradycyjnie oleją tę produkcję ciepłym strumieniem moczu. Ja lubię pławić się w takich dźwiękach, choć nie jestem wobec tego gatunku bezkrytyczny. Pierwsza płyta Ophiocordyceps była bardzo przeciętnym wywlekaniem flaków i choć opisywana tu druga ich produkcja rewelacją żadną nie jest, to jednak zdecydowanie bardziej robi mi dobrze. „Urojeniowa Infekcja Zmutowanych Patogenów” to tradycyjne dla tego gatunku, ciężkie, rozrywające napierdalanie sekcji rytmicznej, zalewanie słuchacza gęstwiną brutalnych, zwartych, poplątanych nierzadko riffów i wokalnym ekstremizmem złożonym z niskich bulgotów, wypluwanych płuc i agresywnych skrzeków. Nakurwiają Włosi na tej płycie naprawdę zawodowo, a ja z każdym dźwiękiem zapadam się coraz bardziej w to brutalne bagno, na co niewątpliwie mają wpływ świetnie zastosowane sample, tła i drugoplanowe ścieżki budujące chory klimat przywodzący na myśl mroczne science-fiction związane tematycznie z  mutującymi mikroorganizmami, które w wyniku naukowych eksperymentów są niebezpieczne dla rodzaju ludzkiego. No i cóż tu więcej napisać? Zawodowo gniecie ten materiał, brzmienie jest ciężkie, brutalne, ale zarazem na tyle czytelne, aby nie zrobiła się z tej gęstej muzy jedna, wielka, krwawa, dusząca papka. Kurwa, podoba mi się ta choroba, a im częściej słucham „Delusional…”, tym większe odnoszę wrażenie, że te zmutowane mikroby krążą już w mojej krwi. Zaraz, zaraz, nie, to tylko nasza dobra, zimna  wódeczka, zatem wszystko gra i buczy, bowiem w obliczu jej mocy nie przetrwa żaden, obcy mikroorganizm. Zatem będąc już bezpiecznym, dzięki polskiej gorzałce, polecam tę płytę wszystkim, którzy kochają Slam/Brutal Death Metal. Pewność mam, że się nie zawiodą.

Hatzamoth

Recenzja IRAE „The Old Ways”


IRAE
„The Old Ways” (Ep)
PurodiumRekords 2019

Zaglądamy ponownie na portugalskie, czarcie podwórko. Przyczynkiem do tej wizyty jest najnowsza Ep’ka jednoosobowego projektu Irae. Nie wiem, czy w ogóle pokusiłbym się o sprawdzenie tego materiału, gdybym nie wyczytał, że tworzy go persona, która jest także członkiem Decayed i Kommando Baphomet. Przesłuchałem tę produkcję i niestety Irae, to nie ta bajka, co wspomniane tu w poprzednim zdaniu dwa bluźniercze akty. „The OldWays” to sześć wałków surowego, niemalże prostackiego Black Metalu z typowo garażowym brzmieniem. Delikatne dotknięcie klawisza w drugiej części tej Ep’ki dodaje jej nieco mroku, ale w ostatecznym rozrachunku zmienia to bardzo niewiele. Proste to jak konstrukcja cepa i na dłuższą metę po prostu nudne. Próbowałem znaleźć w tym cos dla siebie, ale poza kilkoma bardzo krótkimi przebłyskami głód tu i mizeria. Oczywiście jak to bywa często w przypadku takich kultowych w pewnych kręgach grup, także i ta należy do jakiejś organizacji. Irae wraz z Mons Venenum, Vetala, Decrepitude i Rainha Cólera tworzą The Black Circle. Niech sobie zatem tworzą to swoje kółko różańcowe i liżą się w nim po fiutach, rzucając przekleństwa i klątwy na prawo i lewo. Jeżeli uroki rzucają tak, jak grają, to możemy spać spokojnie,  muzykę bowiem tworzą cieniutką jak dupa zaskrońca.

Hatzamoth

Recenzja INTERFECTORMENT „Grotesquely Decay”


INTERFECTORMENT
„Grotesquely Decay” (Ep)
Brutal Mind 2019

Można zaryzykować stwierdzenie, że Indonezja, to chyba największe w tej chwili na świecie zagłębie Brutal Death Metalu. Każdego roku wydobywa się tam mnóstwo doskonałych płyt z tego gatunku. Podejrzewam, że zamiłowanie do tych brutalnych dźwięków tamtejsze maluchy wysysają już z cyca matki, podobnie jak narody słowiańskie z mlekiem rodzicielki otrzymują umiłowanie alkoholu pod każdą postacią. Domyślacie się już zatem, skąd pochodzi Interfectorment, który w 2019 roku wydalił ze swych trzewi swego najnowszego bękarta. „Grotesquely Decay” to 7-utworowa Ep’ka po brzegi same wypełniona świeżym mięskiem, które dopiero co wyjechało poćwiartowane z rzeźni. Metalowa Śmierć prezentowana przez ten zespół oparta jest o miażdżące bębny, rozrywające, potężne linie basu, precyzyjne, brutalne, techniczne, grube riffy i paskudne, zwierzęce, niskie wymioty wokalne. Ten materiał niszczy dobrze skonstruowanymi, zróżnicowanymi utworami, szaleńczą, techniczną brutalnością i czystą, pierdoloną agresją od początku do samego końca. Co ciekawe, płytka ta przy całym swym okrucieństwie i chorej, bezlitosnej, patologicznej, morderczej gwałtowności jest zaskakująco chwytliwa i bardzo dobrze się jej słucha. Brzmienie tłuste, pełne, ciężkie i selektywne, dzięki czemu moc jest przy Interfectorment. Należy żałować, że to tylko 17 minut, a nie pełny album. Mam nadzieję, że chłopaki wezmą się solidnie do roboty i pierwszy w historii długograj tego bezkompromisowego kwartetu niebawem stanie się faktem, gdyż to świetny, soczysty, bezpardonowy, barbarzyński nakurw najwyższej jakości.

Hatzamoth

wtorek, 18 lutego 2020

Recenzja Nerve Saw "Peril"


Nerve Saw
"Peril"
Testimony Rec. 2020

Włączając debiutancki album Nerve Saw nastawiałem się raczej na wycieczkę do kraju, w którym "perkele" znaczy niekoniecznie kobietę, która brzydko się prowadzi, choć po naszemu to jeden chuj. Nadchodzące wydawnictwo serwowane przez Testimony Records jest bowiem solowym aktem znanego choćby z Sadistic Forest Markusa Markonnena. Jednak zawartych na tym płyteksie jedenaście utworów kompletnie przebukowało mi bilet lotniczy i posłało trochę z winkla w ciut inne rejony. Zezowate szczęście, można powiedzieć. Zawarta na tym krążku muzyka jest niczym covery punkowych zespołów, wykonywane przez black metalowy zespół w Sunlight Studios. Mamy tu przede wszystkim od cholery ciężkich i rytmicznych riffów przypominających jak żywo Szwecję z lat dziewięćdziesiątych.. Niektóre z nich brzmią jak wyjęte z jedynki Grave, gdzie indziej, jak choćby w wieńczącym płytę "Wolves of the 80's" przebrzmiewają melodyjnie Dismemberowskie gitary. Wszystko jednak jest solidnie okraszone punkowym sznytem i black metalowym wokalem. Bardzo mocno działa tu sekcja rytmiczna, maksymalnie zbasowana, uderzająca w łeb niczym maszyna do ubijania kostki chodnikowej. Brzmienie tego albumu przypomina w pewnym sensie doznania z koncertu, gdy stoimy tuż pod kolumną. Chwilami stopy zagłuszają wszystkie pozostałe instrumenty powodując bezwarunkową palpitację serducha. Poszczególne utwory są raczej proste i krótkie, jednak niesamowicie wgryzają się w czachę. Nie ma tu wielkiej wirtuozerii, choć czasem w tle śmignie solówka brzmiąca niczym wiertarka na najwyższych obrotach, przypominająca, że nie mamy tu do czynienia z żółtodziobem. Część kompozycji stanowi także dość mocne zbliżenie do Carpathian Forest, czego apogeum następuje w "The Eye of Golem", który to utwór mógłby być niemal coverem wspomnianego bandu. Nie ma co gadać, Fińczyk bardzo sprawnie łączy se sobą różne gatunki muzyczne tworząc z nich materiał dość chwytliwy i wpadający w ucho. Mimo iż "Peril" jest płytą krótka, to zdecydowanie treściwą, niczym chochla żołnierskiej grochówki zaczerpnięta z samego dna parującego gara. Zdecydowanie album do wielokrotnego odsłuchu.
- jesusatan

poniedziałek, 17 lutego 2020

Recenzja FRONT BEAST „Shadows”


FRONT BEAST
„Shadows” (Ep)
Helldprod Records 2019

Ten niemiecki, jednoosobowy hord od ponad 20 już lat konsekwentnie kroczy raz obraną ścieżką i chwała mu za to. Wychodząc z założenia, że Diabeł tkwi w prostocie, napierdala nieskomplikowany, bezpośredni Black Metal zainfekowany satanicznym Thrash’em i mrocznym Heavy. Nie bawi się chłop w żadne dopieszczanie dźwięków, skomplikowane struktury rytmiczne, czy techniczne riffy, tylko młóci prosto i siarczyście. Hail Satan i do przodu. Swą muzyką zespół ten składa równocześnie hołd starym mistrzom, a jego twórczość na wskroś przesiąknięta jest wibracjami znanymi z płyt Venom, Bathory, Hellhammer/Celtic Frost. Front Beast szyje zazwyczaj w średnim tempie przełamując od czasu do czasu wkradającą się tu monotonię korzennym Thrash’em, Heavy Metalowymi riffami lub krótkimi, bardziej melodyjnymi solówkami. Mózg tego projektu z premedytacją pomija współczesne odłamy Black Metalu i czerpie swe inspiracje prosto z mrocznego rdzenia tego gatunku. Brudne, chropowate, szorstkie brzmienie przypominające nagrania z próby idealnie pasuje do tych bezpośrednich strzałów w ryj i wlewa w nie spore ilości trującego jadu. Twórczość tego rodzaju ma tylu zwolenników, co i przeciwników, ale szczerości i pasji odmówić jej nie można. No i cóż tu więcej rzec? Nakurwiaj dalej synu Szatana, Twoje zdrowie.

Hatzamoth

Recenzja FLAGELLANT / ORCIVUS „Flagellant &Orcivus”


FLAGELLANT / ORCIVUS
„Flagellant &Orcivus” (split cd)
World Terror Committee 2019

Ciekawy split dotarł do mnie jakiś czas temu z World Terror Committee. Oba zespoły tu występujące pochodzą ze Szwecji, oba rozsiewają czarną zarazę od około 12 lat, oba wydały po dwa albumy długogrające, oba mają w tej chwili po dwa split albumy na swoim koncie i oba wykuwają swe pomniki z Black Metalowego granitu, jednak każdy na swój charakterystyczny sposób. Cztery, rozpoczynające ten materiał wałki Flagellant, jakie się tu znajdują, to czysty, klasyczny, ortodoksyjny, mroczny, agresywny Black Metal prowadzony przez jadowite riffy, które nie boją się czerpać ze spuścizny diabelskiego Thrash’u, chropowaty bas, solidnie i mocno nakurwiające beczki i rasowy, bluźnierczy wokal. Wszystko wykonane kunsztownie i w zgodzie z kanonami gatunku. Valkyrja, Setherial, Enthroned, Thy Primordial, czy wczesny Watain mogą stanowić punkt odniesienia, jeżeli chcielibyśmy bardziej obrazowo przedstawić muzykę Flagellant. Orcivus w swych czterech utworach prezentuje natomiast bardziej ezoteryczno-okultystyczno-modlitewne podejście do czarciego grania. Więcej tu dysonansów, chorych harmonii i nieoczywistego riffowania oraz dusznej, tajemniczej, niemal rytualnej, obrzędowej atmosfery. Przypierdolić siarczyście ten duet także potrafi, nie stroniąc od surowo szyjącego wiosła i mocnej sekcji. Twórczości Orcivus bliżej do dźwięków i wibracji znanych z płyt Ondskapt, Ascension, Merrimack, czy Funeral Mist. Jedno jest wspólne dla obu występujących tu hord. Ich muzyka jest bezkompromisowa, czarna jak smoła i emanuje złem. Bardzo dobra produkcja, zresztą World Terror Committee swoją markę już ma i gówna w świat nie wypuszcza. Dla wszystkich, czarnych duszyczek pozycja obowiązkowa, innym także polecam sprawdzenie tego splitu, gdyż to, co tu słyszymy, to naprawdę dobry, zaprezentowany w dwóch, różnych odcieniach Black Metal.

Hatzamoth

Recenzja ENSNARED „Inimicus Generis Humani”


ENSNARED
„Inimicus Generis Humani”
Invictus Productions 2020

Muszę przyznać, że mam z tą płytą solidny zgryz. Z jednej strony znajdziemy tu bardzo dobry, gęsty Death Metal osadzony mocno w kanonach gatunku, a z drugiej instrumentalne pitolenia występujące pomiędzy konkretnymi strzałami, które sprawiają, że napięcie opada. To trochę tak, jakby jakaś pannica namiętnie ssała Ci pałę, by blisko punktu kulminacyjnego zacząć nagle opowiadać jakiem marki tusz do powiek jest najlepszy i dlaczego. Sami przyznacie, że taka sytuacja to dramat. Zajmijmy się jednak najpierw tym, co dobre na tej produkcji. Gdy muzycy Ensnared decydują się grać, to robią to bardzo dobrze. Gęsty, smolisty, okultystyczny, zaprawiony nieco gruzem Death Metal poniewiera konkretnie. Jest to granie głęboko usytuowane na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, w którym mieszają się wpływy amerykańskie i skandynawskie. Prócz brutalnego pierdolnięcia jest tu także obecny duszny, zadymiony, diaboliczny klimat. Słychać głęboki, wręcz poddańczy  ukłonów stronę starego Morbid Angel, który przenikają także wpływy Grotesque, Necrovore, czy Treblinka. Mroczne, obskurne wibracje, jakie niesie ze sobą ta muzyka mają także pewne punkty wspólne z twórczością Venenum, Ascended Dead, bądź Vorum.  Kurwa, no naprawdę potrafi się wkręcić w zwoje mózgowe ta muza i solidnie je przeorać. Teraz o tym, do czego piję, czyli te nieszczęsne, instrumentalne miniaturki. Same w sobie nie są one złe, niby uspokajają i wyciszają, ale zarazem wprowadzają w pewien trans i słuchając ich,  człowiek wie, że zaraz tu coś pierdolnie. No i wszystko ładnie, pięknie, tylko jak dla mnie to plumkanie jest każdorazowo nieco za długie. Myślę, że gdyby skrócić je o połowę, efekt globalny byłby lepszy, a płyta równiejsza i bardziej skondensowana. Mimo wszystko coś w sobie ma ten album, jestem już po dobrych dziesięciu odsłuchach i cały czas mam ochotę na następne, gdyż każdorazowo odkrywam jakieś nowe smaczki i barwy, które wcześniej mi umykały. Nie jest to płyta na jedno posiedzenie, to więcej niż pewne. Biorąc zatem pod uwagę wszystkie „za i przeciw”, po chwili namysłu stwierdzam, że czynników „za” jest więcej i pomijając pewne, moje drobne zastrzeżenia mówię tej płycie zdecydowane TAK.

Hatzamoth

Recenzja ANGELBLAST „Rotting Paradise”


ANGELBLAST
„Rotting Paradise” (Ep)
Edged Circle Productions 2019

Nowy projekt Hempa Brynolfsson’a i Gord’a Olsona znanych z Excruciate, Ordo Inferus, Darkened, Internal Decay, Demisery, Carbonized, czy Mykorrhiza uderzył pod koniec 2019 roku swym pierwszym materiałem. „Rotting Paradise” to produkcja, która kopie solidnie, aczkolwiek krótko, bowiem to tylko nieco ponad 8 minut napierdalania po żebrach. Mocno poczerniały Death Metal, jaki prezentuje ten duet to mieszanka oldschool’owych wpływów poczynając od Malevolent Creation, poprzez Morbid Angel, a na Necrophobic, czy Unanimated skończywszy. Dzięki dziarsko jadącej, agresywnej sekcji, chwytliwym riffom z charakterystyczną, wściekłą,  szwedzką melodyką i jadowitym wokalizom Angel Blast bezlitośnie dewastuje i niszczy i choć mam świadomość, że to w gruncie rzeczy nic specjalnie odkrywczego, to mimo to niemal instynktownie i ślepo podążam za tymi dźwiękami, będąc ukontentowanym tym, co tu słyszę. Być może ta Ep’ka tak dobrze mi weszła, bo jest krótka, konkretna i przelatuje z prędkością światła. Nie wiem, czy np. 40 minut takiego łojenia nie zrobiłoby się pod koniec nieco nudnawe, ale o tym będziemy mogli przekonać się, dopiero gdy zespół nagra jakieś dłuższe wydawnictwo. Póki co, jest konkretnie i z dobrymi rokowaniami na przyszłość. Obiecujący i rozwojowy projekt, będę miał na nich oko.

Hatzamoth

Recenzja BANISHER „Degrees of Isolation”

BANISHER
„Degrees of Isolation”
Selfmadegod Records 2020


Rzeszowski Banisher, od kiedy sięgam pamięcią (a poznałem ten zespół jeszcze za czasów nagranego w 2005 roku materiału demo „Sorrow of Death”) zawsze podążał swą własną drogą, która prowadziła często, jeżeli nie pod prąd głównych nurtów, to przynajmniej w poprzek nich. Ich muzyka zawsze była zbyt techniczna i w jakiś sposób eksperymentalna, aby można zaszufladkować ją jako Brutal Death Metal i zbyt brutalna, aby wrzucić ją do wora z etykietką Technical Death Metal. Mimo to zawsze były to dźwięki ciekawe, tyle że czasami wymagające większej uwagi i niewchodzące tak łatwo i gładko, jak penis w dobrze naoliwioną vaginę. Z oryginalnego składu na posterunku pozostał już tylko gitarzysta Hubert Więcek, jednak muzyka zespołu cały czas intryguje, momentami zaskakuje i nadal potrafi konkretnie przyjebać. Mój rozbudowany wstęp wynika z tego, iż zespół niebawem zaatakuje swym czwartym albumem długogrającym, który ujrzy światło dzienne pod sztandarami Selfmadegod Records. Jestem jednym ze szczęściarzy, którzy usłyszeli tę płytę przed premierą i powiadam wam, bardzo dobry to materiał i zarazem wg mnie najlepsza rzecz, jaka dotąd ukazała się z logiem Banisher. „Degrees of Isolation” to 41 minut zaawansowanego technicznie, mocnego, rytmicznego, chwilami chwytliwego Death Metalu. Sporo tu solidnie zakręconych, nierzadko podlanych (na szczęście z umiarem i wyczuciem) melodią zagrywek, jednak przy całej swej techniczności, ta muzyka potrafi przypierdolić tak, że tynk z sufitu odpada, a tapety zwijają się ze ścian. Jak dla mnie najmocniejszym punktem tej płyty są świetne, intensywne, mieszające solidnie riffy wspomagane gdzieniegdzie partiami solowymi, choć oczywiście do pracy garów, czy kręcącego solidnie basu także zastrzeżeń nie mam. Groove jest tu solidny, a niektóre, zagęszczone partie bezlitośnie wgniatają w podłoże. Do gardłowego także się nie czepiam, bo ryje solidnie i pasuje do tej muzyki, choć osobiście preferuję nieco niższe rejestry wokalnych wynurzeń.Dobre jest także brzmienie uzyskane w mym rodzimym, bydgoskim Invent-Sound Studio. Jest selektywnie i przestrzennie, ale zarazem mocno, ciężko i z odpowiednim kopniakiem w cztery litery. Kurwa, niby chłopaki nie robią nic nowego, jednak wszystko to składają zusammen razem do kupy w taki sposób, że nie mogę się od jakiegoś czasu oderwać od tego albumu, i choć zapewne ta płyta nie znajdzie miejsca w podsumowaniach za 2020 rok, to uważam, że warto się z nią zapoznać. Premiera przewidziana jest na 29 lutego, ale można już składać zamówienia u Karola w SMG, do czego zachęcam wszystkich, chcących posiadać swą kopię tego materiału.

Hatzamoth

czwartek, 13 lutego 2020

Recenzja VAEOK „Vaeok”


VAEOK
„Vaeok” (Ep)
World Terror Committee 2020

Niektóre materiały, mimo swojej przeciętności wywołują głębokie emocje, dzięki nim bowiem przenosimy się w czasie do lat, gdy człowiek był jeszcze piękny i młody, jarał się prawie każdą, ciężko zdobytą płytą, a scena dynamicznie się rozwijała. Takim właśnie emocjonalnym wehikułem czasu jest dla mnie pierwsza Ep’ka amerykańskiego duetu Vaeok. Cztery utwory, które tu słyszymy, to solidny, złożony z bardzo dobrze znanych, wielokrotnie już wykorzystywanych klockówBlack Metal dosłownie zatopiony w II fali skandynawskiego diabelstwa. Dobra, rzetelna sekcja, surowe, mroźne riffy ze sporą ilością jadowitych melodii, rasowy scream i mroczny klawisz podkreślający zawiesistą, okultystyczną aurę. Jak widzicie, wszystko to już było sprawdzone na miliony rożnych sposobów i konfiguracji, więc zaskoczenia nie ma tu żadnego, ale mimo tego, a może właśnie dzięki temu materiał ten tak dobrze żre i fachowo robi mi dobrze. Muzyka tego projektu kojarzy mi się bowiem z twórczością Emperor i Satyricon z pierwszej połowy lat 90-tych doprawioną nieco dźwiękami, jakie znalazły się na jedynej płycie Odium i wczesnych produkcjach Dissection. Krótka, ale bardzo sympatyczna to podróż, w której po niemal 30 latach ponownie odwiedzam lodowate głębiny, zaśnieżone lasy i przełęcze obcego, niebezpiecznego i prawie zapomnianego już lądu. Sam jestem zdziwiony, że ten materiał wywołał u mnie taki entuzjazm, ale naprawdę podoba mi się ten klasyczny, zimny, mroczny Black Metal grany przez tych dwóch jegomości związanych także z Demoncy, Sargeist, Kult ov Azazel i Nightbringer. Czekam z zaciekawieniem na pierwszy, pełny materiał.

Hatzamoth

Recenzja TABLEAU MORT „Veil of Stigma. Book I: Mark of Delusion”


TABLEAU MORT
„Veil of Stigma. Book I: Mark of Delusion”
Loud Rage Music 2019

Nie spodziewałem się zbyt wiele po debiutanckim albumie tego międzynarodowego ansamblu złożonego w 60 procentach z rumuńskich muzyków, którzy na emigracji w Wielkiej Brytanii spotkali Włocha i Polaka (Marek Basista) i uzupełnili nimi skład zespołu. Marek objął funkcje basisty, natomiast Stefano Bassi dostał w łapę mikrofon, aby zdzierać swe struny głosowe, choć na omawianej tu płycie wokale położył akurat angol James Andrews. Nie spodziewałem się wiele, jak już przed chwilą wspomniałem, a tu okazało się, że „Veil of Stigma…” to naprawdę bardzo dobry album z klimatycznym, ezoteryczno-liturgicznym, medytacyjnym Black Metalem, który w sporej części opiera się na symbolach i tematach z rumuńskiego prawosławia. Słychać pewne zbieżności z tym, co na swej pierwszej płycie zrobiła Batushka, tylko jest to sklecone z większym wyczuciem i najzwyczajniej w świecie ciekawiej. Prawosławne elementy są tu użyte nie tak nachalnie i przede wszystkim płyta ta wydaje się dopiero początkiem drogi, podczas gdy w przypadku naszych rodaków pierwszy album wyczerpał właściwie temat i druga ich produkcja była już typowym odgrzewanym, zalatującym starością daniem. Ta płyta to podróż do wiedzy i doskonałości, która najczęściej jest drogą do szaleństwa. Ponure i niepokojące to dźwięki, ale zarazem niebezpiecznie wciągające i hipnotyzujące. Sekcja z momentami naprawdę demonicznymi, potężnymi partiami basu płynnie lawiruje pomiędzy ciężkimi, gniotącymi konkretnie uderzeniami, a siarczystą, diabelską jazdą. Wiosła szyją grubymi riffami, w których słyszalna jest zarówno żądza, psychoza, obłąkanie, wściekłość, melancholia, jak i chore melodie, a ortodoksyjne, liturgiczne śpiewy wymieszane z agresywnymi, bluźnierczymi, jadowitymi wokalami doskonale uzupełniają makabryczny koncept zespołu. Mrok wypływający z tej płyty jest tak gęsty, że można by go kroić nożem. Typowo Black Metalowe frazy z norweskimi naleciałościami wzbogacono tu potwornie ciężkimi, atmosferycznymi,  Doom Metalowymi zagrywkami, które obecną tu smolistą atmosferę zagęszczają jeszcze bardziej. Mimo że płytę tę skonstruowano z dobrze już znanych, klasycznych elementów, to ceremonialne wibracje, jakie ze sobą niesie, są wręcz zniewalające. Dawno żaden Black Metalowy album nie zrobił mi z mózgownicy takiej sieczki, kurwa nie mogę się wyzwolić spod jarzma tych dźwięków! Mam nadzieję, że niebawem usłyszymy drugą księgę tej bluźnierczej liturgii, pierwsza jej część, którą próbuję Wam tu przybliżyć to bowiem płyta naprawdę bardzo dobra i zarazem jedno z najlepszych wydawnictw, jakie ukazały się w barwach Loud Rage Music.

Hatzamoth

Recenzja PROFANATICA „Rotting Incarnation of God”


PROFANATICA
„Rotting Incarnation of God”
Season of Mist Underground Activists 2019

Dzięki niech będą piekielnym władcom, demonom wszelakim ze wszystkich kultur i innym  ciemnym mocom, że bez mała 30 lat temu Paul Ledney, Brett Makowski i Aragon Amori (RIP) zdecydowali się opuścić Incantation. Dzięki temu powstał bowiem tak bluźnierczy, obrazoburczy i ohydny akt jak Profanatica. Wybaczcie, ale wobec tej hordy jestem praktycznie bezkrytyczny, bowiem każdy ich materiał od lat robi ze mną to samo, czyli bestialsko i bezlitośnie beszta, poniewiera, perwersyjnie gwałci, po czy obrzuca gównem i rozrywa resztki mej duszy na strzępy. Muzyka tworzona przez Profanatica nie jest normalna, nie wiem w ogóle, jak można tworzyć tak odrażające ścierwa? Dziesięć zawartych tu wałków, to obskurny,  repulsywny, momentami wręcz prymitywny i obrzydliwie złowieszczy Black Metal. Wszyscy cieplarniani metalowcy wychowani na teledyskach Cradle of Filth, czy Ancient nie dźwigną tej muzyki, nie ma bata, bowiem to kurewsko intensywny rozpierdol gloryfikujący wszystko, co paskudne, gnijące, obłąkane, plugawe i  złe. W zasadzie nie ma tu nic, czego już nie słyszelibyśmy na wcześniejszych produkcjach tych popapranych bluźnierców, ale mam to w chuju, ich twórczość niezmiennie od wielu już lat robi mi dobrze i może jestem totalnym pojebem, ale nie wyobrażam sobie mej marnej egzystencji bez ich dźwięków.„Gnijące Wcielenie Boga” to kolejny, kurewsko zajebisty, bezbożny, piekielny, grobowy, autentycznie demoniczny atak, który wychłoszcze Was drutem kolczastym, przypali jądra kawałkiem rozgrzanego do czerwoności metalowego pręta, który następnie włoży Wam w odbyt i energicznie nim zamiesza. Zło, ohyda i perwersja. Proszę o więcej!

Hatzamoth