piątek, 31 marca 2023

Recenzja Stodor Wilzorum “Aura des Ewigen Winters”

 

Stodor Wilzorum

“Aura des ewigen Winters”

Wolfspell Rec. 2023

Po niezwykle udanym debiucie moje oczekiwania względem “dwójki” Stodor Wilzorum stały na całkiem wysokim poziomie. Dlatego też, jak tylko nowy materiał duetu Fafnir / Wened trafił w moje ręce, postanowiłem niezwłocznie zapoznać się z tym, co panowie mają do zaoferowania, by przekonać się, czy aby „Trauermystik” nie był wyłącznie dziełem przypadku. No nie był. Powiem więcej. „Aura des ewigen Winters” to mocny krok naprzód, w zasadzie pod każdym względem. Podstawę muzyki zespołu nadal stanowi skandynawska klasyka, z wyraźnie norweskim tremolo, ale już nie tak zapętlonym jak dotychczas. Zdecydowanie więcej tu zmian tempa i różnorodności. Trochę to brzmi, jakby Stodor Wilzorum wszedł na wyższy poziom kompozytorski, nie wychodząc jednocześnie ze swojej niszy. Melodie płyną tu swobodnie a partie gitarowe idealnie uzupełniają się z wyraźnymi liniami basu. Sporo dzieje się też na bębnach. To nie „Transilvanian Hunger”, ten instrument też odpowiednio wzbogaca tutaj obraz całości, a nie, nadaje jedynie rytm. Jak tu fajnie chwilami śmigają blaszki… Album ten, podobnie zresztą jak zdobiąca go okładka, przepełniony jest chłodem, prostotą i pięknem zarazem. Pisząc o prostocie nie mam na myśli kwadratury utworów, bo wyłaniające się z nich, niczym z gęstej mgły, melodie do banalnych bynajmniej nie należą. Bardziej chodzi mi o ideę przyświecającą tym nagraniom, którą niezaprzeczalnie jest kultywowanie czystego, nieskażonego mariażami z gatunkami pobocznymi black metalu z początku drugiej fali. Bo, poza oplatającymi kompozycje główne utworami instrumentalnymi, zawartość „Aura des ewigen Winters” to właśnie esencja czarnego metalu. Nie do przecenienia jest także wkład naszego rodzimego weterana sceny. Jego przeraźliwe wrzaski, krzyki i wojenne zawołania, nawet czyste zaśpiewy, to prawdziwy majstersztyk. Nadmienić przy okazji należy, że teksty są tutaj śpiewane po naszemu, choć tak naprawdę słychać to jedynie w tych czystszych partiach. Polak doskonale wie, gdzie wspomóc śnieżny muzyczny blizzard zdzieraniem gardła do krwi, a gdzie dodać dźwiękom odrobiny mrocznego majestatu. Z kolei w „The Blackening Depths of Isolation” linie wokalne swoją chorobą i barwą kojarzyć się mogą z Mark of the Devil, na tyle, że aż musiałem zajrzeć do wkładki, czy informacja o gościnnym udziale tegoż się tam nie znajduje. Niewątpliwie bez wkładu Weneda album ten wiele by stracił. Nie powiedziałem jeszcze nic o brzmieniu… Tutaj też panowie lachy nie położyli. Ich nowe nagrania brzmią odpowiednio czytelnie, a każdy z instrumentów jest doskonale słyszalny, jednocześnie spowity szronem, charakterystycznym choćby dla wczesnego Burzum. Jeśli chodzi o moje wymagania wobec muzyki blackmetalowej, to ten krążek spełnia je wszystkie. Kto jeszcze nie zna Stodor Wilzorum, niech sprawdza czym prędzej. Tych, którzy znają, zachęcać raczej nie muszę.

- jesusatan

Recenzja MEGALITH LEVITATION „Obscure Fire”

 

MEGALITH LEVITATION

„Obscure Fire”

Aesthetic Death 2023

Trzech zakapturzonych mistyków z Czelabińska na Uralu, którzy ukrywają się pod szyldem Megalith Levitation, powróciło po niespełna dwóch latach hibernacji. Najprościej rzecz ujmując, panowie się uaktywnili i ponownie rozjebali system. Zrobili to bezapelacyjnie i w całej rozciągłości znaczenia tego zagadnienia. Już poprzedni „Void Psalms” przeczołgał mnie potwornie po meandrach surrealistycznych rytuałów, ale to, co zrobił ze mną „Obscure Fire”,  przechodzi wszelkie granice i wymyka się jakimkolwiek porównaniom, przy zachowaniu zdrowego rozsądku. Gdy zaczynacie odsłuch tego krążka, zdrowy rozsądek powinniście zatem spuścić w kiblu, a na okładce „Obscure…” powinno być wypisane wielkimi, złotymi zgłoskami:  „Porzućcie wszelkie nadzieje wszyscy, którzy decydujecie się zmierzyć z zawartością tej  płyty”. Muzyka tu zawarta sprawia bowiem, że krew dosłownie gęstnieje w arteriach, puls zwalnia do absurdalnie niskich wartości, serce ledwo pompuje zawiesisty, życiodajny płyn, a pod potylicą powstają wizje, przy których te z „Odmiennych Stanów Świadomości” jawią się jako mierny żart. Obcowanie z tymi dźwiękami, to jak spoglądanie w przechodzący z rąk do rąk, ogromny pryzmat, w którym implodują ciała niebieskie, a wręcz całe ich mgławice, rozświetlając przy tym promieniste łuny dawno już pogrzebanych cywilizacji. Kryształ ten przepełniają także okultystyczno-halucynogenne wizje oraz ślady przedziwnych, prastarych niczym samo zło obrzędów, głęboko penetrujące umysły tych, którzy odważyli się weń wejrzeć, a wszystko to dzieje się w oparach przyszłego, post-nuklearnego kataklizmu. Nie ma specjalnego sensu opisywać ponownie, jakimi środkami muzycy Megalith Levitation osiągają takie efekty, gdyż wydaje mi się, że dosyć dokładnie scharakteryzowałem je przy okazji recenzowania „Pustki Psalmów”, niemniej myślę, że warto zaznaczyć tu, iż „Przyćmiony Ogień”, choć wierny początkowej estetyce grupy przypomina nieco bardziej senną, lumberingową myśl eksplorującą ciemność, jak i medytacyjne, psychodeliczne uniesienia prowadzące konsekwentnie do transcendentalnych punktów szczytowych i zaklęć mających na celu eskalację materializacyjnych aspektów woli. Wszyscy, którzy zastanawiają się w tej chwili, „o co mu kurwa chodzi?”, i nie chce im się drążyć, co autor tej recenzji miał na myśli, niech zapamiętają po prostu, że „ObscureFire”, to wyśmienity, potwornie uciskający makówkę, w chuj ciężki album, który dla wszystkich maniaków tłustego, transowego, gniotącego z gniewną surowością Doom/Sludge/Stoner Metalu jest pozycją do obowiązkowego zakupu. Ja jednak posunę się o krok dalej. Uważam mianowicie, że w tym bardzo eklektycznym gatunku żaden album nie ma w tym roku najmniejszych szans (choć z 2023 uciekły raptem trzy miechy) choćby zbliżyć się do poziomu „trójki” Megalith Levitation i mówię to z pełną świadomością wagi mych słów. Pierdolona,  miażdżąca, mistyczna doskonałość. On Your Knees Motherfuckers!

 

Hatzamoth

czwartek, 30 marca 2023

Recenzja Wesele „Fin de Siecle”

 

Wesele

„Fin de Siecle”

Underground Kvlt 2023

Tego typu zespoły zawsze, już na wstępie, mają u mnie pod górkę. No bo Wesele… Nie wiem z jakiego powodu autor zdecydował się na tak idiotyczną nazwę dla zespołu, jakby nie było, metalowego. Może jest, podobnie jak ja, zakochany w klasycznym obrazie Wojciecha Smarzowskiego, nie wnikam. Przyznacie jednak, że to zajeżdża hipsteriadą. Poza tym to logo i okładka, plus polskie tytuły… Jak w mordę strzelił kolejni naśladowcy Furii. Cóż, faktycznie sporo w tym prawdy, aczkolwiek przyznać trzeba, że zawartość debiutanckiej płyty projektu Rafała Chruścickiego całkiem nieźle się broni. Od razu zaznaczę, że więcej w tych sześciu kompozycjach faktycznych inspiracji współczesnym polskim black metalem, dających się wyniuchać nawet przy silnym katarze, niż bezczelnego kopiowania. Zdaje mi się, że Wesele jest bardziej nastawione na odpowiednią rytmikę i wkręcający się w głowę riff niż lulanie do snu i opowiadanie baśni. Sporo tutaj szybkich partii wzorowanych na klasycznym skandynawskim graniu z lat dziewięćdziesiątych (nie , wcale sobie nie zaprzeczam, przecież współczesny krajowy czarny metal pochodzi bezpośrednio od tamtejszych ojców gatunku), podkręcających tempo zapętlonych tremolo, często wspomaganych akustyczną melodią mogącą jak nic kojarzyć się z Bathory z okresu wikińskiego. Tworzy to bardzo przyjemne połączenie i poukładane jest z głową a nie na oślep. Przy tych spokojniejszych fragmentach  uwagę przykuwają cykające niczym w utworach Mgły blaszki, wystukujące bardzo ciekawe kombinacje. Nie brak też kojarzących się z zespołem M melodii, toczących tu batalię ze stylem Nihilowym, co najwyraźniej słyszalne jest chyba w zamykającym album „Studnia”. Gdzieniegdzie wybrzmi też w tle jakiś zagubiony dysonans, w innym miejscu wyraźnie wypłynie na powierzchnię dostojny bas. No i nie sposób nie wspomnieć o wokalach. Te w większości są swojego rodzaju chropowatym krzykiem o dość nietypowej barwie, na pewno nie standardowej, co też działa tutaj na plus. Nie ma w tym temacie zbytniego silenia się na fajerwerki, choć pojawiają się chwilowe odejścia od formuły głównej. Inną sprawą są teksty. Nie jestem ekspertem, ale słyszę w nich sporo elementów ludowych, które czynią je poniekąd oryginalnymi, choć i tak pewnie znajdą się tacy, którzy z góry określą je mianem grafomanii. Będąc po kilku okrążeniach muszę wam jednak przyznać, że „Fin de Siecle” sprawił mi dość dużą niespodziankę. To naprawdę niezły materiał, który z każdą następną sesją coraz mocniej mnie przytula i wcale nie pragnie bym o nim zapomniał. W ostatecznym werdykcie jestem zatem zdecydowanie  na tak. Warto sprawdzić, bo to wcale nie tak głupie granie jak nazwa sugeruje.

- jesusatan

 

Recenzja WITCHBLOOD „Swords and Sorcery”

 

WITCHBLOOD

„Swords and Sorcery” (Re-Issue)

Werewolf Promotion 2022

Witchblood to horda, która (świadomie, bądź nie) skutecznie schowała się przed światem. Jedni twierdzą, że to kapela z Niemiec, inni, że z Finlandii (i bądź tu kurwa mądry). Niezaprzeczalnym faktem jednak jest, ze początki zespołu datują się na 2008 rok, miejscem jego powstania jest niemiecka Bawaria, a włada nim żelazną ręką pani Iron Meggido. Werewolf Promotion uznała, że to na tyle ciekawy projekt, iż należy go nieco przybliżyć polskim maniakom czerni i w drugiej połowie Anno Bastardi 2022 wtłoczyła na srebrny dysk trzeci, pełny album zespołu. Po kilkukrotnym przesłuchaniu tego materiału powiem tak: źle nie jest, ale pod sztandarami Wilkołaka ukazało się bardzo dużo lepszych wydawnictw. Jak się słusznie domyślacie, muza, jaką tworzy ze swoimi współpracownikami wspominana wyżej niewiasta to Black Metal. Wspominałem o Niemczech i Finlandii? Oczywiście, i to nie bez przyczyny. W twórczości tej hordy słychać bowiem wyraźne inspiracje (czasami bardzo głębokie) charakterystycznymi elementami, wypracowanymi przez sceny z tych krajów. Jak na mój gust „Miecze i Czary” w dużej mierze z germańskiej rogacizny czerpią przede wszystkim specyficzne, nierzadko barbarzyńskie rozwiązania rytmiczne, natomiast melancholijne, zimne riffy, jadowite partie solowe i mizantropijne schematy melodyczne, to już typowa szkoła made in Suomi. Efekt tego połączenia nie jest jakoś specjalnie spektakularny i być może nie powala, ale całkiem sprawnie Iron Meggido zestawiła te klocki, więc dosyć przyjemnie słucha się tej produkcji, zwłaszcza że dodatkowo ubarwiają ją zastosowane fachowo faktury i patenty rodem z klasycznego, korzennego, Heathen Heavy Metalu. Jak już gdzieś wyżej to wspomniałem, w katalogu Werewolf Productions znajduje się cała masa wydawnictw, które leżą mi zdecydowanie bardziej, niż trójka Witchblood, niemniej „Swords and Sorcery” to na tyle solidne wydawnictwo, że na żadną, specjalną krytykę absolutnie nie zasługuje. Dla mnie ta płytka, to rzetelne, czarne rzemiosło całkiem do rzeczy, ale maniakalni wyznawcy Black Metalowych dźwięków z pewnością docenią je w większym stopniu niż ja, a dla niektórych z nich może to być nawet małe odkrycie gatunku. A tak w ogóle, to zachęcam wszystkich, aby po prostu posłuchali tego albumu, wszak to nie boli. Poza stratą 50 minut, ryzykujecie tylko tym, że Wam się nie spodoba, więc wydaje mi się, że to  stosunkowo niewielka cena.

 

Hatzamoth

Recenzja Morcaint „Elessar”

 

Morcaint

„Elessar” E.P.

Nordvis Produktion 2023

Morcaint to szwedzki duet istniejący już od 2008 roku. Niestety do dziś nie udało im się wydać żadnego materiału. Po wielu latach snu wyłażą na świat niczym żołnierze z „Legendy o śpiących rycerzach” i przynoszą ze sobą epkę „Elessar”. Zawiera ona dwa kawałki niezwykle rozmarzonego black metalu. Nic dziwnego, bo wiosna idzie, a miłości nigdy przecież za wiele. Charakterystyka tych dwóch utworów w pełni odpowiada tamtejszemu ujęciu tego gatunku z lat dziewięćdziesiątych. Zimne i chropowate brzmienie sprawia wrażenie, że przenieśliśmy się w czasie. Harmonijne tremolo mkną leniwie przed siebie niczym nasiona dmuchawca na wietrze, niosąc niewyobrażalny smutek. Towarzyszą im tęskne wokale oraz niesłychanie melancholijne syntezatorowe pasaże, które podbijają markotność tego materiału. W niektórych momentach dostajemy trochę szybszego kostkowania w stylu Dissection, ale przeważają smętne pływy gitarowe. Całość swą melodyjnością mocno niekiedy przypomina wszelkie szwedzkie zespoły black metalowe jak i niektóre norweskie, choćby Dimmu Borgir. Panowie wyraźnie stawiają na klimat rodem ze smutnej baśni więc z pełnym rozmysłem na temat „Elessar” wybrali uniwersum Tolkiena do tego stopnia, że w drugim kawałku umieścili zapożyczenie z pieśni „O Lorien”, którą wyśpiewuje Galadriela do Aragorna, gdy ten wraz z Drużyną Pierścienia udaje się na wyprawę. Ogólnie rzecz biorąc wydźwięk tego materiału jest dość lodowaty, lecz zbytnia jego ckliwość dla mnie go całkowicie dyskwalifikuje. Być może miała być tu ponura zima, a zostało tylko pełne roztopów przedwiośnie. Niewątpliwie romantykom rozmiłowanym w atmosferycznym tudzież romantycznym black metalu się spodoba. Ja w sumie może też bym się zakochał, ale żona nie pozwala.

shub niggurath

środa, 29 marca 2023

Recenzja Las Trumien „Głód Zabijania”

 

Las Trumien

„Głód Zabijania”

Piranha Music 2023

Nie musiałem długo czekać na nowe od Lasu Trumien. Zespół poznałem z miesiąc temu, a tu już listonosz zapukał do drzwi, przynosząc cieplutki, jeszcze parujący „Głód Zabijania”, czyli kolejny tomik opowieści o zwyrolach nim opętanych. Tym razem mamy możliwość poznania historii kioskarza z Lwowa, kierowniczki ośrodka spokojnej starości czy seryjnego mordercy całych rodzin, Antonija Onoprijenko. Tak jak nic się nie zmieniło w koncepcie lirycznym zespołu, tak i muzyka utrzymana jest po raz kolejny w podobnym klimacie. Znajdziemy tu zatem mocno bujające harmonie sludge/stoner/doomowe z odrobiną naleciałości punkowych. Tych ostatnich jest nieco więcej niż na debiucie, co mnie osobiście bardzo cieszy, bo to przełamywanie zajeżdżających ziołem melodii d-beatem idealnie mi ze sobą współgra. Największą zaletą muzyki Lasu Trumien jest, jak banalnie by to nie zabrzmiało, komponowanie dobrych piosenek, jednocześnie naszpikowanych sporą dawką sączącej się z nich trucizny. Panowie potrafią nieźle pokołysać ciężką melodią, połechtać chwytliwym refrenem czy zaskoczyć patentem niekoniecznie oczekiwanym. Cokolwiek by się jednak nie działo, cały czas czuć tu ten, że tak to określę, śpiewny ciężar. Posłuchajcie sobie choćby „Pstryk Pstryk”, który to bardzo mocno zajeżdża klasyką Cathedral, i postarajcie się nie potupać odruchowo nóżką i nie pośpiewać „Pstryk pstryk, zrobię z ciebie gwiazdę…”. To Se Ne da, jak mawiają za naszą południową granicą. A jak już przy śpiewaniu jestem, to W.K. znów popisał się całą gamą tonacji, od niskiego śpiewu, poprzez agresywny krzyk, aż po rejestry wyższe. I poza jednym wyjątkiem (a chodzi mi tu o refren w „Złe Wieści”, który dość mocno drażni mnie swoją fałszującą linią melodyczną) doskonale podkreślają tematykę tekstów. A na pewno są bardzo emocjonalne. Muzycy, w swoim zwyczaju, postarali się by ich materiał był maksymalnie spójny i pozbawiony wypełniaczy. Ponadto, czerpiąc z klasyki, wygenerowali własny styl, dzięki czemu ich piosenki można już zgadywać po trzech nutkach. Podsumowując zatem, jeśli poprzednie wydawnictwa Ślązaków to były wasze wibracje, tym razem rozczarowań też nie będzie. Las Trumien to w swoim gatunku już sprawdzona marka i można brać ich kolejne propozycje w ciemno.

- jesusatan

Recenzja Hyperdontia „Deranged”

 

Hyperdontia

„Deranged” Mlp

Dark Descent Records / Me Saco Un Ojo 2023

Tej kapeli jak i jej składu przedstawiać chyba nie trzeba. Ten duńsko-turecki band po dwóch latach przerwy wraca na rynek, pragnąc przypomnieć się światu swoim nowym mini. Tym razem są to cztery kawałki, które dają potencjalnym odbiorcom siedemnaście minut klasycznego death metalu w delikatnie podziemnym ujęciu. Jak już ten tercet udowodnił sztuka ta nie jest im obca. Muzycy w sprawny sposób przelewają pomysły na pięciolinię, co owocuje całkiem przyjemnym graniem, którego się dobrze słucha. Mięsiste gitary, dobrze działające beczki oraz wyraźny bas, który niekiedy wyłaniając się na pierwszy plan, urozmaica typowość tych nagrań podobnie jak całkiem ciekawe i pokręcone solówki. Z riffów płynących w różnych tempach wylewa się wiele skojarzeń, które suną w stronę szwedzkiego grania w stylu Grave, a w niektórych momentach przywołują wspomnienia związane z Incantation czy też Morbid Angel. Niestety po dość interesującej pierwszej „Nexus Of Teeth”, która obiecywała na przyszłość coś więcej odnoszę wrażenie, że nastąpiła tendencja spadkowa. Co prawda muzyka w wykonaniu tego kwartetu mieli i gniecie nieźle. Akordy nieubłaganie wybrzmiewają śmiercią i zgnilizną, a wokalista wtóruje im z należytym zacięciem, ale jest to tylko poprawnie odegrany death metal. Brakuje w nim tego czegoś, co pozwoliłoby zostać przy „Deranged” na dłużej, bo choć te trochę ponad trzy kwadranse muzy są przyjemne w odbiorze i na chwilkę dają satysfakcję z obcowania z tymi barbarzyńskimi dźwiękami, to gdy jest już po wszystkim nie pozostaje nic. Szkoda, ponieważ panowie udowodnili w swych macierzystych zespołach, że można lepiej, ale jak to bywa w przypadku takich „składaków” zdarza się różnie. Brutalny i brudny, lecz sztampowy metal śmierci na trójkę z plusem.

shub niggurath

Recenzja OLD LESHY / FROSTY TORMENT / HATEFROST „Zjednoczeni Braterską Krwią”/”United By Brotherly Blood”

 

OLD LESHY / FROSTY TORMENT / HATEFROST

„Zjednoczeni Braterską Krwią”/”United By Brotherly Blood” (split)

Werewolf Promotion 2022

No i ponownie zaglądamy w gościnne progi Wilkołaka, a tam od samego wejścia wita nas split trzech zacnych hord z naszego podwórza zatytułowany „Zjednoczeni Braterską Krwią”. W zasadzie to ów materiał po krótkim wstępie rzuca się na nas, niczym wielki wygłodniały wilk, zatapia swe kły głęboko w naszą tętnicę szyjną i łapczywie chłepce tryskającą z niej obficie, ciepłą posokę. Zaprawdę bardzo dobra to kolaboracja, która po raz kolejny potwierdza prawdę, że nasza scena Black Metalowa nie ma sobie w tej chwili równych na tym łez padole. Muza każdego z występujących tu zespołów sieje śmierć i zniszczenie. Mizantropia, jad i bluźnierstwo wylewają się z tych dźwięków wiadrami, a chłód, wściekłość i złowrogie wibracje bijące z każdej z tych kompozycji po prostu obezwładniają. Darujcie, ale nie będę rozkładał tych wałków na czynniki pierwsze i pisał, która horda gra nieco bardziej klimatycznie, a która stosuje więcej lodowatych, czy też bardziej melodyjnych akcentów. O inspiracjach także nic nie będę wspominał, bo są oczywiste, a poza tym, kto posłucha ten split, ten je usłyszy. Każda z prezentujących się tu grup po swojemu rzeźbi w czarnej materii i ma na nią nieco odmienne spojrzenie, ale jedno w ich przypadku jest wspólne. Zarówno twórczość Old Leshy, Frosty Torment, jak i Hatefrost nacechowana jest pierwotną agresją i nienawiścią do chrześcijańskiej zarazy. Całość wieńczy klimatyczne Outro, które wraz z otwarciem spina niejako klamrą na wskroś surową i nasyconą mrokiem część środkową tego wydawnictwa. Wyśmienita produkcja, która udowadnia, że Polska scena Black Metalowa jest potężniejsza, niż kiedykolwiek. Jedyne zastrzeżenie, jakie mam do tego splitu jest takie, że jest on zdecydowanie za krótki. Chciałoby się więcej, zdecydowanie więcej. Ktoś mądry powiedział jednak kiedyś, że z głodu się jeszcze nikt nie posrał, a nadmierne obżarstwo może doprowadzić do niestrawności. Czekam zatem cierpliwie na kolejne bluźniercze wyziewy naszych dumnych hord. Oby jednak nie za długo, wszak cierpliwość też ma swoje granice.

 

Hatzamoth

wtorek, 28 marca 2023

Recenzja Bastard Grave „Vortex Of Disgust”

 

Bastard Grave

„Vortex Of Disgust”

Pulverised Records 2023

Cóż, minęły cztery lata i Szwedzi powrócili ze swoim trzecim materiałem. Oczywiście pozostali przy swoich korzeniach i nadal grają oldschoolowy death metal, oparty na starych skandynawskich wzorcach. Na przestrzeni tych kilku lat ich muzyka cały czas się delikatnie zmieniała. Pierwsza płyta „What Lies Beyond” nosiła wyraźne wpływy Dismember czy Carnage, a już na kolejnej „Diorama Of Human Suffering” dodali do swych kompozycji nieco padliny wyjętej z Autopsy. Trzeci i najnowszy zarazem album jest chyba ich najlepszym osiągnięciem. Poza naleciałościami z wyżej wymienionych kapel, kwintet z Helsingborg’a dorzucił jeszcze do zamieszczonych tu numerów sporą dawkę energii Bolt Thrower. No i powstał potwór. Połączenie wszystkich tych najlepszych elementów, zaowocowało nagraniem niezwykle ciekawej „Vortex Of Disgust”. Te osiem utworów na niej zawartych niesie ze sobą całkiem niezły rozpierdol. Żwirowate gitary znane ze szwedzkiego death metalu z początku lat dziewięćdziesiątych, dociążone autopsyjną zgnilizną oraz umocnione gęstością i niszczącą motoryką Bolt Thrower, mielą bez pardonu. Na dokładkę, sekcja rytmiczna z dość wyraźnym basem i wykorzystaną do granic możliwości perkusją, kopią w gębę i nie pytają, czy boli. Słuchając tego na pewno nikt nie będzie się nudził. Tempa nieustannie się zmieniają. Dostajemy ich całą gamę. Wielość riffów wręcz poraża, a sposób w jaki przechodzą z jednego w drugi, tylko świadczy o sprawności kompozytorskiej muzyków. Choć sztuczki techniczne użyte są w ograniczonej formie, to i tak mamy wrażenie, że oprócz miażdżących akordów, dostajemy również mnóstwo karkołomnych zagrywek, ujawniających się jako zmyślne tremolo bądź wyłaniających spod głównych tekstur krótkich i chorobliwych solówek. Nad całością królują niesamowicie odrażające growle, które na dobitkę zohydzają „Vortex Of Disgust”. Produkcja także stanęła na wysokości zadania i zadbała o to, aby brzmienie było odpowiednio mięsiste, a zagęszczenie dźwięków, wydobywających się z  poszczególnych instrumentów nie pozbawione selektywności. Kawał dobrego i śmierdzącego rozkładem death metalu w klasycznym ujęciu. Brać!

shub niggurath

Recenzja IN NOTHINGNESS „Black Sun Funeral”

 

IN NOTHINGNESS

„Black Sun Funeral”

Personal Records 2022

Gdy zabierałem się za pierwszą płytę japońskiego zespołu In Nothingness, chcąc nie chcąc zerknąłem na okładkę tej płytki. Cóż, front cover całkiem do rzeczy, nad wyraz dobrze pasujący do tytułu, a i logo zdecydowanie kreślone fachową ręką. A muzyka? Można powiedzieć, że podobnie jak strona wizualna tego materiału jest solidna, rzetelna i poniżej pewnego poziomu się nie zniża. „Pogrzeb Czarnego Słońca” to zatem niecałe 40 minut Melodyjnego Metalu Śmierci doprawionego dosyć obficie jadowitą czernią. Całkiem fajnie  chłop rzeźbi, trzeba przyznać (In Nothingness to bowiem projekt, za który całkowitą odpowiedzialność ponosi Lord Nothingness, vel Kenta Inoue), a jego muza, póki trwa, pozostawia po sobie dobre wrażenie. Słychać, że ten jegomość klasyczne już dziś i zarazem najlepsze płyty Dark Tranquillity, Ablaze My Sorrow, Intestine Baalism, Sacrilege, A Mind Confused, Exhumation, Gates of Ishtar, Eucharist, czy A Canorous Quintet ma obcykane w najmniejszych szczegółach i czerpie z nich inspiracje pełnymi garściami. Wydaje mi się, iż niemal taką samą atencją darzy ten maniak najlepsze produkcje Sacramentum, Unanimated, Dawn, Vinterland, Naglfar, Dissection i Necrophobic, gdyż można tu także usłyszeć niemałe pokłady zimnej, skandynawskiej diabelszczyzny. Sekcja rytmiczna tej produkcji dupy może nie urywa, ale robi swoje, napierdalając siarczyście. Wokale ryją zawodowo, niezależnie od tego, czy są to gniewne, zachrypnięte growle, czy też agresywny, bluźnierczy scream. Jakiegokolwiek czystego śpiewu nie uświadczymy na tej płytce i bardzo kurwa dobrze, gdyż mientkiego pitolenia nam tu nie potrzeba. Najwięcej jednak do powiedzenia ma na tej produkcji wiosło. Jego partie są naprawdę klasowe. Riffy tną zawodowo, partie solowe są dopracowane, przemyślane i robią robotę, a chłodne, nasączone mrokiem pasaże do spółki z akustycznymi, nieco melancholijnymi miniaturami nadają tej produkcji wyraźnie czarciego posmaku i mroźnych wibracji.„Black Sun Funeral” to płytka wypełniona naprawdę dobrym graniem, które odpaliło u mnie pewną nutkę nostalgii. Jak tu bowiem nie uronić łezki, gdy wspominasz takie płyty jak „Vittra”, „Far Away From the Sun”, „A Bloodred Path”, „Skydancer”, „Slaughtersun (Crown of the Triarchy)”, „Darkside”, czy „In the Forest of the Dreaming Dead”? Debiut In Nothingness nie jest może aż tak dobry, jak płyty, które przed chwilą wymieniłem (choć brakuje mu naprawdę niewiele), ale klimatem operuje podobnym, i to całkiem skutecznie. Tak więc koneserzy melodyjengo Death/Black Metalu powinni zaopatrzyć się w  pierwszy krążek japońskiego projektu, gdyż sprawi im on sporo przyjemności. Ja zakup tej płytki sobie odpuszczę, ale chętnie zawieszę ucho na kolejnej produkcji tego metalowego samuraja ze stolicy Kraju Kwitnącej Wiśni.

 

Hatzamoth

poniedziałek, 27 marca 2023

Recenejz Wolfpath „Wolfpath”

 

Wolfpath

„Wolfpath”

ADG Rec. 2023

Do tej debiutanckiej EP-ki warszawiaków podchodziłem kilka razy. A to na trzeźwo, potem po pijaku, w trakcie zajęć domowych i zaciszu nocy. Dlaczego? Bo zastanawiałem się kiedy, albo raczej „czy”, ten krótki w sumie, bo trwający koło dwudziestu minut materiał w końcu zażre. „Wolfpath” to muzyka wyraźnie inspirowana graniem skandynawskim z połowy lat dziewięćdziesiątych, z niewielką domieszką elementów południowych. Niby wszystko jest tu na miejscu. Jest w pracy gitar kapka melodii, parę agresywnych zrywów, sowita dawka Mardukowego blastowania, dla urozmaicenia także przejść w momenty wolniejsze… Jest całkiem solidny blackmetalowy wrzask, w dwóch przypadkach nawet po naszemu, a także i przyzwoite, drugofalowe brzmienie. Zatem pod względem warsztatowym niby powinno się zgadzać. To jednak nie wystarcza, bo za chuj nie mogę się do tych nagrań przekonać. Czego mi zatem brakuje? Choćby odrobiny iskry kompozytorskiej, jakiegoś pomysłu, który zostawałby w głowie kiedy płyta się kończy. Natomiast muzyka Wolfpath jednym uchem wpada tylko po to, by zaraz jeszcze szybciej wylecieć drugim. Duet próbuje urozmaicać swoje, banalne dość, kompozycje kombinacjami z nijakim interludium, mającym chyba wprowadzić w tajemniczy klimat, lecz wychodzi im to bardzo średniawo. Tak samo jak wprowadzenie chóralnych, niby podniosłych wokali w tle wieńczącego krążek „Wolf”, odrobinę kojarzącego mi się z twórczością Rotting Christ z późniejszego, czyli kompletnie mi obojętnego, okresu. Te urozmaicacze w moich oczach przynoszą skutek odwrotny do zamierzonego, dodatkowo rozwarstwiają „Wolfpath” i sprawiają, że nie wszystko mi się tu do końca klei. A co najgorsze, nie wyczuwam z tym zespole za grosz potencjału dającego nadzieję, że kolejny materiał będzie sporym krokiem wprzód. Podobnych hord są na krajowym rynku setki, i niestety Wolfpath się na ich tle niczym szczególnym nie wyróżnia. Ot, solidny black metal, w sam raz na otwieracza lokalnej imprezy w małym klubiku, gdzie publice wszystko jedno kto gra, byle nie zabrakło alkoholu. Chcecie, to sobie chłopaków sprawdźcie. Ja wracał nie będę.

- jesusatan

niedziela, 26 marca 2023

Recenzja DEVANGELIC „Xul”

 

DEVANGELIC
„Xul”

Willowtip Records 2023

 


Po trzyletniej przerwie Włosi powracają z czwartą płytą długogrająca, drugą w barwach amerykańskiej wytwórni Willowtip. Fakt ten zaznaczyłem celowo gdyż można byłoby powiedzieć, że wraz ze zmianą wytwórni nastąpił nowy rozdział w dziejach zespołu, ale po kolei. Zespół powstał w 2012 i na przestrzeni lat, ich twórczość ewoluuje w ramach brutalnego death metalu. Jakkolwiek wąska byłaby to szufladka, różnice pomiędzy wczesnymi materiałami są wyraźnie słyszalne i każdy wyrobiony słuchacz bez problemu wychwyci główne inspiracje, które jak mniemam miały znaczny wpływ na ostateczną formę poszczególnych materiałów. Podczas gdy dwie pierwsze płyty: „Resurrection Denied” i „Phlegethon” były bezduszną antychrześcijańską sieczką skrojoną pod kalifornijski Disgorge, w następne albumy tchnięto nieco więcej powietrza, jak również wpływów późnego Morbid Angel, Hate Eternal i Nile wraz ze szczyptą orientalnej melodyki.    

Całość „Xul” składa się z 10 utworów trwających prawie 40 minut. Jest to dość sporo zważywszy na intensywność muzyki Włochów, jednak dla wytrawnego ucha owa długość nie powinna stanowić problemu, utwory są na tyle ciekawie zaaranżowane i wielowątkowe, że o znużeniu nie powinno być mowy. Znajdziemy w nich sporo zmian tempa, ale i też bezlitosnego blastowania, które na całe szczęście, nie ciągnie się w nieskończoność. Tutaj chciałbym zaznaczyć, że oprócz standardowych, bardzo sprawnie zagranych blastów, pojawiają się zwolnienia i z reguły w tych momentach zaczyna się robić jeszcze ciekawiej, posłuchajcie chociażby walcowatych „Udug-Hul Incantation” lub „Sirius Draconis Capricornus” i powinniście zrozumieć co mam na myśli. Swoją drogą, mam nadzieję, że na kolejnych materiałach panowie pójdą właśnie dalej tą drogą i wpuszczą w swoje utwory jeszcze więcej przestrzeni co zaowocuje jeszcze bardziej zróżnicowanym materiałem jak to miało miejsce w przypadku ostatnich płyt Hate Eternal (Cerrito nadal jest królem).

Istotną kwestią, o której należałoby również wspomnieć jest produkcja „Xul”. Odpowiednio tłusta i z dużą ilością basu zdecydowanie wyróżnia się na tle innych wydawnictw utrzymanych w podobnej stylistyce. Nie znajdziemy tutaj także ani dźwięku centralek przypominającego maszynę do pisania, ani plastikowego werbelka tak bardzo wszędobylskiego we współczesnym death metalu. Całości dopełnia zrównoważony miks, który idealnie uwypukla walory muzyki włoskiego kwartetu. 

Pomimo potencjalnie wąskiego grona odbiorców, „Xul” powinien zainteresować również fanów bardziej tradycyjnego oblicza death metalu, gdyż od paru lat zespół dryfuje właśnie w tym kierunku. Jestem także ciekaw jak muzyka zawarta na tym i wcześniejszych wydawnictwach prezentuje się na żywo. Może będzie ku temu okazja, zespół na wrzesień bieżącego roku zapowiedział krótką trasę po Europie więc trzymam kciuki by zahaczyli o nasz kraj. Z drugiej strony, biorąc pod uwagę nikłą popularność takiej stylistyki w kraju nad Wisłą, nie liczę na cud. No cóż, jak to mówią: „pożyjemy, zobaczymy”.

 

Mol

Recenzja Lunar Chamber „Shambhalic Vibrations”

 

Lunar Chamber

„Shambhalic Vibrations”

20 Buck Spin 2023

Label z Pensylwanii dość odważnie reklamuje debiutancką epkę tajemniczego Lunar Chamber jako materiał rewolucyjny na deathmetalowym poletku. Wiadomo, że takie hasła trzeba filtrować przez zęby, bo najczęściej dają efekt odwrotny od zamierzonego. Dlatego też dość ostrożnie podszedłem do „Shambhalic Vibrations” nie oczekując przesadnie wiele, ale hasła „brutal death”, „progressive”, „spiritual” itp. wyraźnie wzbudziły we mnie skrajne emocje. Ne od dziś wiadomo, że zazwyczaj takie połączenie kończy się rzadką sraczką. Nie tym razem. I choć daleki jestem od nazwania debiutanckiego materiału Lunar Chamber rewolucyjnym, bo bez wątpienia podpisuję się pod tym, że jest to cholernie obiecujący band, który dużo kuma, dużo potrafi i jak dobrze pójdzie stanie się rozpoznawalną marką. Ten „brutalny” death metal, to bardziej granie pod Hate Eternal, Disentomb czy ogólnie rzecz ujmując zespołu grające po linii Morbid Angel/Nile aniżeli coś spod bandery Suffo-wannabe. W przeciwieństwie do ekip Azagthotha i Sandersa Lunar Chamber operuje dość nowoczesnym brzmieniem i tutaj upatrywałbym głównego zarzutu w stosunku do tego materiału – jest trochę zbyt klinicznie, zbyt sterylnie jak na mój gust. Muzyka jednak wynagradza – 2/3 z tego półgodzinnego materiału to kawał bardzo dobrze zagranego i napisanego death metalu, w których techniczne fajerwerki stanowią integralną całość, a nie są jedynie pokazówką. Zdumiewające jest z jaką łatwością Ci goście przechodzą z deathmetalowej młócki w pełne zadumy i wytchnienia fragmenty inspirowane (jak sądzę) staroindyjską kulturą. Można by się zastanowić tutaj czy Lunar Chamber to nie jest taki mniej brutalny, bardziej urozmaicony Nile, tyle, że z Buddą zamiast Ozyrysa w tle. Ale jednak nie. Więcej tu odniesień do progmetalowego grania, więcej wycieczek w tamtejszy folklor i tamtejsze szamanizmy. Nawet to deathmetalowe oblicze, choć niejednokrotnie intensywne i zadziorne, to jednak jakby wypłukane z grozy i brutalności. Z drugiej strony takie Orphaned Land czy Opeth są tu dalekie do bycia punktem odniesienia. I to też jest chyba zaleta tego wydawnictwa, że nie daje się osadzić w jednorodnych porównaniach, że znalazło jakąś swoją niszę.   Zasadnicze pytanie jakie mi się nasuwa w przypadku tego wydawnictwa brzmi do kogo de facto jest ono skierowane. Nie jestem przekonany, że przeciętny fan metalu śmierci, który niespecjalnie wychyla się poza ramy gatunku będzie w pełni ukontentowany. Tak samo i fan progmetalu, dla którego to wydawnictwo może być zbyt mocne i intensywne. Nie zmienia to faktu, że grać i pisać potrafią, bo dzieje się tutaj naprawdę dużo. Mnóstwo tu świetnych pochodów basu, żonglerki stylistycznej, solówek jakby oderwanych od standardów gatunku, czy perkusyjnego okładania żeber. Szkoda tylko, że w odczuciu niżej tu podpisanego trochę za dużo to czczenia krowy i egzotycznego plumkania. Życzyłbym sobie trochę innych proporcji na przyszłość. Nie zmienia to faktu, że polecam sprawdzić sobie to wydawnictwo (o ile nie akceptuje się trochę bardziej pokręcone granie), bo moim zdaniem warto.

 

                                                                                                           Harlequin

Recenzja Unpure „Prophecies Ablaze”

 

Unpure

„Prophecies Ablaze”

Invictus Productions / The Ajna Offensive 2023

No popatrzcie. Po niemalże dwudziestu latach niebytu Szwedzi wracają z najnowszym krążkiem. Poza kompilacją z 2021, która zawierała różne kawałki wyjęte z demówek i nie tylko, to od 2004 roku nie wydali nic. W końcu wzięli się w garść i nagrali „Prophecies Ablaze”, będący kontynuacją stylu jaki obrali bodajże na trzeciej „Trinity In Black”. Zatem to co przygotowali chłopaki z Unpure stanowi osiem kawałków siarczystego, lecz momentami delikatnie zachowawczego black / thrashu. Każdy z numerów jest mieszanką biczujących akordów, z których niekiedy wyłaniają się wysokotonowe zagrywki, przechodzące również w dłuższe, o niepokojącym wyrazie, tremolo. Ostre gitary wraz z sekcją rytmiczną płyną w średnich i szybkich tempach, generując energiczną muzykę, opartą na wypróbowanych patentach black i thrash metalu. Pewne porównanie same cisną się na usta, bo to kwestia oczywista. Dzięki trzonowi, z którego wyrosło to muzykowanie, dostajemy szereg elementów znanych z twórczości Bathory, Venom, Satyricon czy zwłaszcza w szóstym „His Wrath And The Red Soil” ech Motörhead. Bezustannie black miesza się tu z thrashem. Momentami jest totalnie zimno i nienawistnie, żeby nagle mogło stać się bardziej chwytliwie. Unpure sprawnie łączą ze sobą te dwa gatunki, tworząc prymitywny, ale łatwy w odbiorze metal w ujęciu retro, gdzie bujające riffy z doraźnie występującymi solówkami mieszają się z agresywniejszymi partiami. Jednakże odnoszę wrażenie, że upływ czasu odcisnął „zdrowe” piętno na Szwedach. Co prawda na „Prophecies Ablaze” bywa krewko oraz po czarciemu mrocznie. Pojawiające się melodie nie są nachalne i raczej brzmią poważnie niż zabawowo, lecz odkąd zaprezentowali „Trinty In Black” w ich graniu coś się skończyło. Zrezygnowali oni z punkowego sznytu i brudu lat osiemdziesiątych na rzecz przystępniejszej muzyki, która z pewnością jest zadzierżysta i potrafi dać dużo radości mimo to brakuje w niej pewnego zdecydowania. Moim zdaniem za dużo w tych utworach kontrastów, choć dobrze się tego słucha, ponieważ iście festiwalowa to muzyczka, pod piwko jak znalazł.

shub niggurath

sobota, 25 marca 2023

Recenzja Evaporation “The Path of the Moth”

 

Evaporation

“The Path of the Moth”

Lower Silesian Stronghold 2023

Evaporation to kolejna nowość z Lower Silesian Stronghold i kolejny projekt muzyków, którzy do żółtodziobów bynajmniej nie należą. W jego skład wchodzą bowiem persony znane z takich choćby aktów jak Goat Tyrant, Cadaveric Possession czy Ohyda. Nim przejdę jednak do muzyki, chciałbym nadmienić jedną rzecz. Otóż od jakiegoś już czasu nie widziałem tak dobrze wykonanego layoutu. Sama okładka, jak i tematycznie dobrane zdobiące digipack grafiki naprawdę robią nieprzeciętne wrażenie, i aż chętnie się po takie wydawnictwa sięga. Tym bardziej, że szybko się okazuje iż jego zawartość wcale nie stoi na niższym poziomie niż szata graficzna. Na „Ścieżce Ćmy” znajdziemy co prawda tylko jeden, ponad dwudziestominutowy utwór, lecz podzielony swojego rodzaju ambientowymi interludiami na trzy części. Jeśli surowy black metal jest czymś, co lubicie najbardziej, to jest to z pewnością pozycja dla was. Nie jest to na pewno jedynie typowe bzyczenie na rozstrojonych instrumentach. Poza prostym riffowaniem trafiają się tu także akordy nawiązujące do pierwszej fali czarnego grania, czy nawet thrashu, a delikatnych ozdobników w postaci klawiszowych muśnięć, rytualnych chórków w tle, czy innych wspomnianych wyciszaczy, kilka się znajdzie. Trzon stanowi jednak diabelstwo najczystszej krwi. Niewymuskane, piwniczne brzmienie, z chaotycznie chwilami dudniącą perkusją, głośnymi blachami i mnóstwem brudu na gitarach. Bez przesadnego forsowania tempa czy niepotrzebnego błądzenia w mielizny, panowie rzeźbią swoje smoliste wzory, bynajmniej nie odkrywcze, lecz intensywnie zajeżdżające siarką i szatańskim oddechem. Podoba mi się to połączenie totalnej prostoty, chwilami wręcz prymitywizmu, z dość zaskakującymi mimo wszystko wejściami w absolutną klasykę pre-blackmetalową. I kurewsko podobają mi się wokale. Obłąkane wrzaski, chore krzyki i jęki, w niektórych fragmentach nachodzące na siebie i przekrzykujące niczym stado wron. Wpatrując się podczas odsłuchów we wspomniane na początku obrazy, można poczuć przechodzący po plecach chłód i poczuć tajemniczy oddech na karku. „The Path of the Moth” pewnie świata nie zawojuje, tym bardziej że, jakby nie patrzeć, Lower Silesian Stronghold nie należy do labeli stawiających na szeroko zakrojoną promocję, ale zdecydowanie warto się pofatygować i sięgnąć po tę EP-kę. Ja mam jedynie nadzieję, że stanowi ona jedynie preludium i ciąg dalszy nastąpi.

- jesusatan

Recenzja Cancervo „II”

 

Cancervo

„II”

Electric Valley Records 2023

Cancervo to świeża kapela, którą w 2020 roku założyło trzech Włochów. Gatunek jakim się parają jest chyba dość popularny na tamtejszej ziemi, bo kilka zespołów grających stoner / doom z Półwyspu Apenińskiego, miałem już okazję recenzować. Tym razem padło na tercet z San Giovanni Bianco. Na koncie mają już jedną płytę, tyle że ich pierwsza produkcja była w pełni instrumentalna. Na najnowszej propozycji zatytułowanej po prostu „II”, dołożyli już wokale, co tylko wyszło im na dobre. Ich muzyka w pełni zakorzeniona jest w latach siedemdziesiątych i dla nikogo nie będzie zaskoczeniem, że czerpie pełnymi chochlami z wzorców wypracowanych przez Black Sabbath, Pentagram, Trouble czy późniejszych bandów jak chociażby Electric Wizard. Każdy fan tego typu grania może się spodziewać, że wszystko tu jest na swoim miejscu. Ciężka sekcja rytmiczna z wysuniętym do przodu basem i gitary o odpowiednim brzmieniu, rozmytym niekiedy przez fuzz rock’owe wpływy. Akordy na „II” płyną w spokojnym wręcz dostojnym tempie, ciągnąc się przez wszystkie sześć kawałków i hipnotyzując skutecznie swym rytualnym wydźwiękiem. Towarzyszą im jednostajnie oraz jakby od niechcenia wyśpiewywane wokale, potęgujące niesamowicie senny klimat tychże kompozycji. Słuchając tego materiału można odnieść wrażenie, iż czas niewyobrażalnie się wydłużył. Każdy z utworów oparty jest bowiem o trzy, może cztery riffy, które tasują się i zapętlają wzajemnie, a mozolna ich motoryka wpędza mnie w stupor. Otoczony tą okultystyczną mgiełką nijak nie mogę się ruszyć, a mijające minuty zamieniają się w godziny, pomimo że całość trwa tylko 35 minut. Nie jest to jednak minus, gdyż spokój jaki płynie z tych dźwięków jak i również urzekająca sataniczność powodują, że czasoprzestrzeń zakrzywia się do granic możliwości, a wszystkie fizyczne aspekty mnie otaczające przestają istnieć. Świetna to muzyka, w której więcej znaleźć można doomowego grania, a stonerowe bujanki występują tylko śladowo, zaś jej medytacyjny charakter jest iście czarujący. Fantastycznie izoluje od wszystkiego co przeszkadza w życiu, zabierając tam, gdzie wszelkie przeszkadzajki przestają istnieć.

shub niggurath

piątek, 24 marca 2023

Recenzja Thecodontion / Ceremented „Thecodontion / Ceremented”

 

Thecodontion / Ceremented

„Thecodontion / Ceremented”

I, Voidhanger Rec. 2023

No i oto dobrali się do pary. Dwa zespoły, które w instrumentarium gitar nie uznają. Thecodontion był mi już wcześniej znany, zresztą uzewnętrzniłem się na temat ich debiutu jakieś dwa lata temu. Ceremented to z kolei totalna zagadka, aczkolwiek zdziwienia nie ma, bo chłopaki z US’n’A poza demówkami i splitem nic większego nie zarejestrowali. Nowe wydawnictwo I, Voidhanger Records otwierają Włosi. Ich wizja death metalu od samego początku nie pozbawiona jest nalotów kultowej Necromantia, co przejawia się nie tylko w komponowaniu na dwa basy, ale również tajemniczości towarzyszącej poszczególnym kompozycjom. Tutaj panowie idą za ciosem i konsekwentnie rozwijają swoje wizje. Dwie autorskie kompozycje to pomieszanie katakumbowego klimatu z przepiękną wizją wyimaginowanego świata. Chwilami da się odczuć bijący z tej muzyki mrok i niepokój, by po chwili, gdy jeden z basów wchodzi na zdecydowanie wyższe rejestry i zaczyna odśpiewywać swoje partie, odlecieć w klimaty niemal kosmiczne. Tym bardziej, że dźwiękom tym towarzyszą oszczędnie, ale mające olbrzymi wpływ na całokształt, partie klawiszowe. Niesamowitości wizjom Thecodontion dodają też wokale. Bardziej szeptano- mruczane niż growlowane. Panowie mocno kombinują, ale robią to z głową a nie dla zasady. Dzięki temu ich utwory wciągają pomalutku, niczym bagno, by ostatecznie zawładnąć nami ostatecznie. Wspomniałem o utworach własnych, ale na deser zaserwowano nam także cover, bliżej mi nieznanego, włoskiego kompozytora Franco Battiato. Numer ten zdecydowanie odstaje od klimatu, jednak pofatygowałem się i odsłuchałem oryginał, i muszę stwierdzić, że przynajmniej po części Thecodontion przerobili go na swoją modłę. Można go jednak zdecydowanie potraktować jako piosenkę do kieliszka, pewnego rodzaju żart, niż faktyczne źródło inspiracji. Ceremented zaczynają od ambientowego introsa. Robi się jakby duszniej, co potwierdzenie znajduje na trzech kolejnych ścieżkach. Amerykanie zasypują słuchacza zdecydowanie większa ilością gruzu i wszelkiej maści gryzącego w oczy tynku. Wokal błądzi gdzieś w tle w postaci lekko przesterowanego rzygu, stanowiąc bardziej dodatkowy instrument niż wyrażając faktyczny przekaz werbalny. Momentami przechodzi też w ponure jęki, wywołujące niezłą grozę. Muzycznie jest, jak już wspomniałem gęsto. Panowie czerpią inspiracje zarówno z war metalowego ogródka pod tytułem Blasphemy jak i punkowego, prostego łupania. Ale to nie wszystko. Wieńczący płytę, siedmiominutowy „Disease​.​Death​.​Kontrol (Contravene of Death's Hand)” to totalny walec z nieco schizofrenicznym sznytem, będący prawdziwą wisienką na torcie, a raczej ciastku. Brzmienia sobie panowie też mocno nie odkurzyli, czym jeszcze bardziej trafili w mój upośledzony gust. Warto sobie zapisać ich nazwę w kajecie, bo słychać, że w tworzonych przez zespół dźwiękach czai się zło. Split to zatem bardzo udany, obie kapele, mimo nieco innego podejścia do tematu, udowadniają, że i bez gitary się da. Albo, że nawet lepiej. Nie wiem jak wy, ale ja sobie tą pozycję zapisuję na liście zakupów.

- jesusatan

Recenzja UNHOLDUN „Unholdun”

 

UNHOLDUN

„Unholdun” (Ep)

Purity Through Fire 2022

Z pisaniem o takich materiałach, jak debiutancka Ep’ka francuskiego horda Unholdun mam chyba największy problem. Dlaczego? Ano dlatego, że to fachowo ulepione i rzetelnie podane  granie, więc zjebać tę produkcję nie bardzo jest za co, ale jednocześnie nie ma też powodów, aby na jej cześć wznosić jakieś specjalne peany. Otóż „Unholdun” to cztery, zamykające się w 23 minutach wałki solidnego, w sam raz surowego, heraldycznego Black Metalu, pełnymi garściami czerpiącego z rogatej klasyki (zarówno tej francuskiej, jak i skandynawskiej, a powiedziałbym nawet, że śladowe odłamki szkoły germańskiej także można tu odnaleźć). Wszystkie klocki są tu diabelnie dobrze poukładane, a każdy z nich zarazem zna swoje miejsce i nie wychyla się przed szereg. Beczki wspierane motorycznym basem serwują stosunkowo soczyste uderzenia, jadowite, nasycone zimną melodyką riffy robią robotę, a ponure, szorstkie  wokale w języku francuskim mają w sobie niemałą dawkę bluźnierstwa. Jest w tym materiale pewna myśl przewodnia, gdyż tytuł każdej kompozycji jest nazwą broni używanej w średniowieczu, więc tu twórcy tego projektu należy się ukłon. Nie sposób też nie usłyszeć, że Alexis wkłada serce w swą twórczość, a w jego muzyce jest sporo emocji. Kurcze, no dobrą muzę chłop rzeźbi, ale nie wiedzieć czemu, ona do mnie nie przemawia tak bezpośrednio i po całości. Może następny materiał Unholdun dojebie mi tak, że osram się w locie? Czas pokaże. Tymczasem jednak, jest solidnie, czasami nawet bardzo, więc podejrzewam, że moja opinia o tym krążku, w najmniejszym nawet stopniu, nie przeszkodzi zadeklarowanym maniakom czerni w jego zakupie. I o to chodzi, bo ten Black Metal dobrze wchodzi.

 

Hatzamoth

Recenzja Omega Infinity „The Anticurrent”

 

Omega Infinity

„The Anticurrent”

Season Of Mist 2023

Ten międzynarodowy projekt, w którego skład wchodzi dwóch muzyków wrócił z drugą płytą. Australijczyk Xenoyr wraz z Niemcem Tentakel P. po raz kolejny wysmażyli wspólnie sporą dawkę awangardowego metalu, na który składają się wściekłe dysonansowe fale uderzeniowe, złowrogie riffy, mroczne sample, niepokojące tła syntezatorowe, a to wszystko doprawione karkołomną perkusją oraz nieludzkimi wokalami. Wszystkie te elementy składowe przeplatają się wzajemnie, bulgocząc niczym gorąca lawa, a jej atak niejednego śmiałka przepędzi w trymiga. Oczywiście jak to w przypadku takich kapel często się dzieje, jeden odsłuch może nie wystarczyć, aby zorientować się o co w tym bałaganie chodzi. Dopiero po uważnym i którymś z rzędu przesłuchaniu wyłaniają się ukryte pokłady tego szaleństwa. Pozorny rozgardiasz zaczyna się wtedy układać w jedną masę, za pomocą której ci dwaj muzycy zabierają nas w koszmarną otchłań kosmosu. Przez cały album jest bardzo intensywnie. Chaotyczne akordy mieszają się z nieszablonowymi ścianami dźwięku, ale poza tymi skrajnie agresywnymi momentami, zdarzają się również i spokojniejsze chwile, w których nawet panienka zaśpiewa. Dzięki nim, nasze zszarpane nerwy, chociaż na kilka sekund mogą wrócić do siebie. Wydźwięk całości jest dość bezduszny i bezceremonialnie skierowany wobec wszystkiemu co żyje. Czarny i gęsty jak smoła, a także przesiąknięty złem do szpiku kości eksperymentalny, jak go sami twórcy nazywają, The Void Metal. Wszyscy ci, którzy uwielbiają się pławić w tego typu muzyce, zanurzać się w niej i odkrywać za każdym razem coś w niej nowego będą szczęśliwi. Natomiast reszta, dla której ten sposób na metal na zawsze już pozostanie tylko i wyłącznie bezcelowym hałasem, wypierdolą to coś przez okno bez najmniejszego żalu.

shub niggurath

czwartek, 23 marca 2023

Recenzja VOID WITCH „Void Witch”

 

VOID WITCH

„Void Witch” (Ep)

Everlasting Spew Records 2022

Cholera, nie powinienem w zasadzie pisać o tym wydawnictwie, gdyż ukazało się ono cirka dziewięć miechów temu, ale muza tego kolektywu z Austin zbeształa mnie na tyle mocno, że po prostu musiałem skrobnąć o niej, choć kilka słów na łamach Apocalyptic Rites (mam nadzieję, że Wielka Rada Wodzów naszego szczepu mi to wybaczy). Przechodząc więc do sedna bez zbytecznego pierdolenia, „Void Witch” to zamykające się w 22 minutach trzy wałki przaśnego, soczystego Death/Doom Metalu starej szkoły, który wgniótł mnie w podłoże. Ciężkie w chuj i głęboko zakorzenione we wczesnych latach 90-tych to mielenie, które opiera się na nieco topornych, ale gęstych beczkach, dynamicznym, miażdżącym basie, ołowianych, tłustych, drgających niepokojąco riffach i niskich, gardłowych growlach o grobowym wydźwięku. Żadnych pierdolonych skrzypek, trąbek, mandolin, czy ukulele. Tylko potężna, przytłaczająca, ponura, równa jazda starej szkoły, która niszczy w pizdu. Mimo obezwładniającego chwilami ciężaru, każdy z tych wałków zawiera sporo melodyjnych akcentów. Nie są to jednak łzawe, rzewne nuty, przy słuchaniu których, w naszych gaciach może niespodziewanie znaleźć się brązowy kisiel. Zastosowane tu linie melodyczne mają zawiesisty, smolisty, złowieszczy charakter i wyraźnie wyczuwalny posmak gnijących zwłok. Nie jest to muzyka naznaczona jakąś wybitną techniką i raczej toczy się mozolnie w średnich tempach, a pomimo tego schematy rytmiczne podlegają tu ciągłym zmianom, podobnie jak falujące wiosła o hipnotycznym zacięciu, uwodzicielskie na swój chory sposób zmienne doznania tonalne i transowe harmonie. Nie ma co gadać, bardzo dobry materiał, choć poskładany z tradycyjnych, do bólu już znanych klocków. Każdy, kto jednak ceni sobie twórczość Coffins, Templeov Void, Hooded Menace, Druid Lord, Mystic Charm, Derkéta, czy Into Darkness, produkcję Void Witch łyknie bez popijania i poprosi o więcej. Ja również czekam niecierpliwie na kolejny wymiot z cmentarnych katakumb Czarownicy Pustki. Oby jak najszybciej.

 

Hatzamoth