poniedziałek, 28 lutego 2022

Recenzja Serpent Noir / Sargeist „Transcendental Black Magic”

 Serpent Noir / Sargeist

„Transcendental Black Magic”

W.T.C. Productions 2022

Lubię splity. Zawsze mnie zaskakują, bo albo obydwie kapele reprezentują ten sam styl, ale z nieco odmiennym ujęciem, lub też kontrastują ze sobą, że aż boli. „Transcendental Black Magic” to ten drugi rodzaj. W wyżej wymienionym przypadku zestawiono dwie szkoły black metalu. Grecką i fińską. Jak nagłówek wskazuje zaczyna czwórka panów z Aten. Odkąd swego czasu długo wyczekiwane debiuty Rotting Christ czy Necromantia, okazały się wielkim rozczarowaniem, to scena Hellady zupełnie mnie nie rusza. Tak też jest w przypadku Serpent Noir. To niczym szczególnym nie wyróżniający się czarny metal grany na tamtejszą modłę. Do znudzenia klasyczne riffy przechodzące z jednego w drugi. Charakterystyczny dla tamtego regionu bas i lekko kartonowa perkusja. Wszystko okraszone typową dla Grecji melodyjnością. Ani to agresywne, ani mroczne. Nużąco nijakie. Trochę jakby wszystkie zespoły z owego regionu wrzucić do jednego worka i wymieszać. Tylko nic z tego nie wynika. Jedynym plusem jest wokalista, ma naprawdę ciekawy głos, ale to nie jest w stanie uratować tego materiału. Gdy już w końcu zajdzie słońce nad Półwyspem Bałkańskim, to pojawia się Sargeist. No i zaczynają się balety. Ten kwintet od samego początku rusza z zapałem. Jednostajny riff przynosi dla odmiany odrobinę chłodu z północy więc na szczęście szybko zapominam o greckim upale. Zaczynam oddychać lekko. Przyjemny zimny wiatr schładza moje ciało. Gitary wraz z sekcją rytmiczną mkną w dość szybkim tempie. Bezlitośnie regularny charakter muzyki nie bierze jeńców. Monotonia całości i towarzyszące jej świetne wokalizy, pozwalają odpłynąć gdzieś daleko. Niekiedy ta jednowymiarowość przełamana zostaje nienachalnymi melodiami. Aż dziw bierze, że to Finowie. Wyraźnie wyczuwalny punkowy sznyt raczej na to nie wskazuje, ale jednak. Przypomina delikatnie niektóre produkcje Gorgoroth, a swoim usposobieniem skłania się raczej w stronę Norwegii, opuszczając, bez oglądania się za siebie Krainę Wielkich Jezior. Tak więc piłka pozostaje po stronie północy. Amen.

shub niggurath

Recenzja PA VESH EN „Maniac Manifest”

 

PA VESH EN

„Maniac Manifest”

Iron Bonehead Productions 2021

Do takich hord, jak białoruski Pa Vesh En mam, mimo wszystko spory szacunek. Tworzą muzykę, dla bardzo wąskiego grona odbiorców, która często, gęsto jest prosta, jak konstrukcja cepa, ale ich konsekwencja i szczerość przekazu każą mi sprawdzać raz za razem, co zawierają ich produkcje, choćby z recenzenckiego obowiązku, a poza tym, ostatnia płyta Pa Vesh En z tego, co pamiętam, odrobinkę mnie poruszyła, oferując wysoce depresyjne, szorstkie, mizantropijne dźwięki, które mimo swej prostoty i kakofonicznego niekiedy, upiornego, nawiedzonego charakteru były zarazem dziwnie wyrafinowane (oczywiście na swój popaprany, mroczny i mistyczny sposób). Jak zatem jest z trzecim albumem tego gloryfikującego śmierć, ciemność i wszelakie, destrukcyjne wibracje projektu? W sumie można powiedzieć, że tak, jak zawsze, bowiem na „Maniac Manifest” ponownie obcujemy z obskurnym, posępnym, minorowym, obłąkanym, surowym, ołowianym, ale zarazem dziwnie hipnotyzującym Black Metalem, który ukazuje nam zakazany świat obsesyjnych, bluźnierczych wizji, psychotycznych, nieosiągalnych, zapomnianych, rytualnych obrzędów,  mrocznych pragnień i chorych, wysoce popierdolonych wibracji o zdecydowanie  niewesołym wydźwięku. Mimo stosunkowo prostych środków wyrazu, jakie zostały tu zastosowane, muzyka Pa Vesh En (podobnie, jak na wydanej przed trzema laty, drugiej ich płycie) potrafi konkretnie przeorać beret i przenieść słuchacza do przeklętych, ukrytych wymiarów, gdzie liczy się tylko ból i cierpienie, a przyziemne sprawy tracą sens i znaczenie. W muzyce takich zespołów, największy nacisk kładzie się na klimat i uczciwie przyznaję, że ten, który napotkałem na „Manifeście Maniaka”, jest obsesyjnie mroczny, w chuj depresyjny i wręcz porażający, ale cały czas słyszę także, że ten pojebany, chory jegomość robi postępy, jeżeli chodzi o warsztatowe aspekty swej muzyki. Z każdym bowiem materiałem napotykamy lepszą, cięższą sekcję rytmiczną, ciekawszą pracę gitar, które nie stronią w tej chwili od wykorzystania popierdolonych dysonansów, odważniejsze, i co najważniejsze umiejętne użycie parapetu w celu podkreślenia panującej tu,  psychotycznej atmosfery, czy też bardziej rozbudowane struktury poszczególnych wałków z poniewierającym potwornie basem. Kurwa, wygląda na to, że z oponenta stałem się wręcz adwersarzem twórczości tego opętanego ciemnością Białorusina, ale cóż ja za to mogę, skoro dwie ostatnie jego płyty bardzo konkretnie mnie przeorały, a wręcz opętały, robiąc dobrze i doprowadzając na skraj lepkiej, namacalnej niemal organoleptycznie pustki istnienia? Strach pomyśleć, co zrobi ze mną kolejna płyta Pa Vesh En, ale bądźcie pewni, że cokolwiek by to było, przyjmę to twardo na klatę i choćby ostatnim tchnieniem, ale podzielę się z Wami moimi refleksjami, a póki co zachęcam wszystkich maniaków surowego, nawiedzonego lo-fi Black Metalu do zagłębienia się w dźwięki, jakie znajdują się na „Maniac Manifest”. Satysfakcja gwarantowana.

 

Hatzamoth

sobota, 26 lutego 2022

Recenzja / A review of In Aphelion „Moribund”

 - FOR ENGLISH SCROLL DOWN -


In Aphelion

„Moribund”

Edged Circle 2022

Cholera, po zeszłorocznym mini In Aphelion, który zrobił na mnie bardzo silne wrażenie, moje oczekiwania wobec nadchodzącego pełniaka zespołu były ustawione na dość wysokim poziomie. Trochę przestraszyła mnie co prawda nijaka okładka „Moribund” oraz fakt, iż Szwedzi umieścili na krążku niemal godzinę muzyki, co często może udanie znudzić i zniechęcić, ale szybko okazało się, iż moje obawy były bezpodstawne. Jeżeli jeszcze ktoś nie miał okazji spotkać się z twórczością zespołu, to nadmienię jedynie, że dwie trzecie składu tworzą ludzie z Necrophobic, co zresztą jest bardzo wyraźną wskazówką co do zawartości tegoż wydawnictwa. Rzecz jednak w tym, że to odświeżone wcielenie jest synonimem drugiej młodości dla Ramstedta i Bergebäcka, bowiem „Moribund” kosi aż miło. Black metal w wersji proponowanej przez In Aphelion ma oblicze mocno melodyjne, ale nie są to bynajmniej słodkie do porzygania melodyjki a przepełnione drapieżnym wkurwem hymny nocy. Nie zaznacie tu nużących, nijakich pomysłów, których to na ostatnich dokonaniach Necrophobic  nie brakowało. Aż gotuje się tu natomiast od ciekawych, bardzo szybko chwytających za serce harmonii, często granych na pełnej prędkości i przeplatanych klasycznymi, zagranymi z jajem solówkami. Słychać wyraźnie, że panowie sroce spod ogona nie wypadli i warsztat techniczny opanowany mają do perfekcji. Tyczy się to zresztą nie tylko gitar, które serwują tu prawdziwy wachlarz różnorodności, bynajmniej nie ograniczający się do jednolitego kostkowania, ale i pracującej niczym solidnie naoliwiona maszyna sekcji rytmicznej, z bardzo mocno brzmiącą perkusją i wyraźnie podbijającym całość basem. Wspomniałem, iż panowie często gnają ostro do przodu, ale nie myślcie, iż album ten jest wystukany na jedno kopyto. Szwedzi nie zapominają wpuszczać do swoich kompozycji nieco przestrzeni i mrocznego nastroju, dzięki czemu co chwilę dzieje się coś, co przykuwa uwagę. Płyta nie nuży, choć przyznam, słabsze momenty też się, choć zdecydowanie rzadko, trafiają, choćby w postaci średniawego  „This Night Seems Endless”, ale przede wszystkim dostarcza wielu wpadających w ucho harmonii, do których najzwyczajniej chce się wracać.  Nadmienić też muszę, że produkcja tych nagrań jest dokładnie taka, jaka być powinna, selektywna a jednocześnie masywna i posiadająca odpowiednią moc uderzeniową. Jeśli zatem rozczarowaliście się, jak ja, ostatnim krążkiem Necrophobic, sięgajcie po In Aphelion, bo gwarantuję, że będziecie w chuj zadowoleni.

- jesusatan

 

In Aphelion

"Moribund"

Edged Circle 2022

  

Damn, after last year's In Aphelion minialbum, which made a very strong impression on me, my expectations for the upcoming band's full length were set at a fairly high level. I was a little scared by the lackluster cover of "Moribund" and the fact that the Swedes put almost an hour of music on the album, which can often be boring and discouraging, but it quickly turned out that my fears were unfounded. If someone has not had the opportunity to meet the band's recordings, I will only mention that two-thirds of the line-up are people from Necrophobic, which is a very clear indication as to the content of this release. The thing is, however, that this refreshed incarnation is synonymous of a second youth for Ramstedt and Bergebäck, because "Moribund" is a real killer. Black metal in the version proposed by In Aphelion has a very melodic face, but these are by no means sweet to puke melodies but full of predatory, pissed off hymns of the night. You will not find anything boring here, or nondescript ideas, which were present in the recent recordings of Necrophobic. The album boils with interesting, very quickly captivating harmonies, often played at full speed and interspersed with classic solos played with balls. You can clearly hear that these guys are not out of nowhere and their technical workshop is mastered to perfection. This applies not only to the guitars that serve a real range of variety, by no means limited to one style of riffing, but also a well-oiled rhythm section machine, with very strong-sounding percussion and clearly boosting the lot bass. I mentioned that the lads often rush forward, but don't think that this album is monotonous. The Swedes do not forget to let some space and dark mood into their compositions, thanks to which there is something going that attracts attention every moment. The album is not boring, although I must admit that some weaker moments also appear, although definitely rarely, like a quite average "This Night Seems Endless", but most of the album provides many catchy harmonies that you simply want to come back to. I must also mention that the production of these recordings is exactly as it should be, selective and at the same time massive and having the appropriate impact power. So if you were, like me, disappointed with the last Necrophobic album, reach for In Aphelion, because I guarantee that you will be fucking satisfied.

- jesusatan


Recenzja SCHIZOGOAT „War, Pestilence and Sacrifice”

 

SCHIZOGOAT

„War, Pestilence and Sacrifice” (Ep)

Helldprod Records 2021

Powstały w 2020 roku, brazylijski duet Schizogoat, to grupa, która niewątpliwie zrobi dobrze wszystkim maniakom wielbiącym pierwsze, kultowe już dziś w większości produkcje Bathory, Hellhammer, czy Venom. Taka bowiem surowa, klasyczna, czarna jak smoła muzyka płynie w żyłach tych jegomości, czego kolejnym, niezbitym dowodem jest zeszłoroczna Ep’ka, zatytułowana „War, Pestilence and Sacrifice”, którą firmuje swą marką niezmordowana Helldprod Records. Usłyszymy tu zatem tradycyjny, prosty, surowy wypierdol oparty na nieskomplikowanej, punkowej niemal sekcji rytmicznej, gdzie bębny, bez wsparcia basu nakurwiają bezpośrednio i szczerze, pierwotnie surowe, minimalistyczne, umocowane równie mocno w I fali Black Metalu, jaki i w korzennym, bluźnierczym Thrash Metalu riffy przypominające miejscami wczesny Destruction sieją bluźnierczy wykurw, który podobnym do mnie, starym dziadom kalwaryjskim potrafi konkretnie dogodzić, podobnie, jak wokale, które w wyższych rejestrach przywodzą na myśl pierwsze, kultowe produkcje Sarcofago. Słychać tu również wyraźne nawiązania do jadowitego, diabelskiego Heavy/Speed Metalu sprzed bez mała czterech dekad, co sprawia, że produkcja ta emanuje złowrogą furią i pierwotną agresją. Kurwa, posłuchajcie sobie choćby takich „Evil Necromancy”, „Alcocholic Holocaust”, „Necrowar”, czy „Under Fire”, toż to tradycyjny, oszałamiający, koszerny, przepięknie nieokiełznany, dziki, szatański wyziew przecudnej urody z przełomu lat 80-tych i 90-tych, który poniewiera barbarzyńsko, plwa na wszystkie świętości i niszczy w chuj, nie pytając o pozwolenie. Proste w pizdu, absolutnie nieoryginalne, a czasami naiwnie chaotyczne to granie, ale chyba nikt nie oczekiwał od Schizogoat żadnej wirtuozerii? To surowy, siarczysty, bluźnierczy wypierd ku chwale Rogatego, który boleśnie kopie po żebrach łamiąc niektóre z głośnym trzaskiem. Brzmienie, podobnie zresztą, jak zawarta tu muza jest chropowate, ziarniste, żwirowate i tradycyjnie zasyfione, czyli takie, jakie w tym przypadku być powinno. Nic, tylko chlać, słuchać i machać dynią dla Kozła.

 

Hatzamoth

Recenzja Trenchant „Commandoccult”

 

Trenchant

„Commandoccult”

Godz Ov War 2022

Na ile istotna wydaje wam się informacja, iż skład Trenchant zasilają persony znane choćby z takich aktów jak Imprecation czy Morbosidad? Jeśli jest wam ona indyferentna, to zapewne nie macie tu czego szukać. Natomiast ci, którym wspomniane nazwy przynajmniej odrobinę podnoszą ciśnienie znajdą na debiucie tej amerykańsko-meksykańskiej kamandy to, czego  szukają, choć niekoniecznie dlatego, że muzyka Trenchant bezpośrednio do nich nawiązuje. Zamorskie trio wysmażyło nam jednak kawał niezłego death metalu, dokładnie czterdzieści trzy jego minuty, zamknięte w dziewięciu rozdziałach. Panowie, mimo iż nie rozwijają może niesamowitych prędkości, jeńców nie biorą, pozostawiając po sobie jedynie spaloną ziemię. Na „Commandoccult” dominuje szybsze marszowe tempo z nielicznymi przyspieszeniami pod wybijającą wojenne, trybalne rytmy sekcję rytmiczną. Gitary natomiast mielą motorycznie szorstkie akordy, oparte przede wszystkim na starej szkole gatunku. Nie ma na tym albumie łatwych melodii, co oczywiście nie znaczy, że nie ma ich wcale, bowiem fragmentów chwytliwych znajdzie się tu całkiem sporo. Kompozycje zamieszczone na tym krążku może i są nieco szablonowe i schematyczne, ale bynajmniej nie wzbudza to we mnie poczucia monotonii, gdyż każda z nich jest niczym precyzyjnie przeprowadzony atak artyleryjski. Atmosferę wojennej zawieruchy potęgują dodatkowo krótkie przerywniki w postaci odgłosów bitewnych, co nie pozostawia cienia wątpliwości, iż dźwięki Trenchant mają wyłącznie jeden cel, i jest nim totalna anihilacja. Jeśli dorzucimy do tego agresywne wokale, chwilami mogące kojarzyć się ze stylem Helmkampa, jak zresztą i sama muzyka, choć może w nieco mniej wkurwionej formie, oraz drobne pierwiastki stylu południowoamerykańskiego, to jasnym staje się, że litości tu nie zazna nikt. Wspomniany wcześniej schemat utworów przełamuje znacząco dopiero ostatni, najdłuższy i najbardziej rozbudowany „In the Fires of Night”, poprzedzony klawiszowym wstępem, po którym w zasadzie nie ma już co zbierać. „Commandoccult” to, jak zresztą można było oczekiwać, kolejny akt agresji w wykonaniu ludzi, którzy o swoim bestialstwie nie raz już mieli okazję nas przekonać. Nie inaczej jest i tym razem. Konkret!

- jesusatan

Recenzja WALD KRYPTA „Possessed by Nothingness”

 

WALD KRYPTA

„Possessed by Nothingness”

Eternal Death 2021

Trzeci album długogrający Amerykańsko-Kanadyjskiego duetu Wald Krypta to propozycja dla maniaków surowego, prostego, bezpośredniego Black Metalu inspirowanego wyraźnie francuską szkołą gatunku spod znaku Vlad Tepes, Mütiilation, Belkètre, Chapel of Ghouls, czy Torgeist. Jest zatem siarczyście, dziko, nieprzyjemnie, srogo, a miejscami wręcz prymitywnie. Panowie łączą w swej twórczości elementy charakterystyczne dla I i II fali piwnicznego, czarciego grania doprawiając je w niektórych wałkach równie prostymi, korzennymi, Rock’n’Roll’owymi teksturami dźwięków. Riffy są szorstkie, ostre, brzydkie i toporne, kartonowe, suche, chaotyczne, klekoczące jednostajnie beczki napierdalają bezlitośnie, ziarnisty bas, w chwilach, gdy jest słyszalny, czyli nieczęsto, potrafi boleśnie kopnąć w żebra, a wysoki, jadowity, mizantropijny scream uzupełnia tę przeszywającą, czarną, falującą bezkompromisowo surowiznę. Przewijają się tu nieskomplikowane melodie o ponurym, depresyjnym nieco wydźwięku, ale jak dla mnie są one zbyt płytkie i nie robią specjalnego wrażenia, a czasami wręcz wkurwiają. Brzmienie oczywiście lo-fi, więc sound, z jakim tu  obcujemy jest chropowaty, pierwotny, odpychający i szkaradny, a z głośników wali zimnym, brudnymgarażem. Wszyscy fani minimalistycznego, obłąkanego, odpychającego Black Metalu i zespołów zrzeszonych w Les Légions Noires będą z pewnością zachwyceni tym krążkiem i nie raz zmarszczą przy nim kapucyna. Choć nie jestem przeciwnikiem takiego stylu, to jednak prosta jak konstrukcja cepa patatajnia proponowana przez Wald Krypta to granie nie dla mnie, tzn. posłuchać mogę, ale o żadnych, najmniejszych nawet uniesieniach nie ma mowy. Siermiężne to, płaskie, banalne i interesujące jak zjazd rodzin radia maryja, dlatego też po napisaniu tej recenzji „Opętany przez Nicość” lotem ślizgowym poleciał do kibla i tam już pozostanie.

 

Hatzamoth

piątek, 25 lutego 2022

Recenzja Wan „Antichristian Douchebag”

 

Wan

„Antichristian Douchebag”

Fallen Temple 2021

Black metal ist krieg! Takie powiedzonko towarzyszyło lata temu spotkaniom naszej grupy znajomych na pewnej owianej złą (albo i dobrą, zależy jak spojrzeć) sławą ławeczce nad Kanałem Bydgoskim. Wówczas black metal faktycznie był krieg – surowy, prymitywny i pełen nienawiści do chrześcijaństwa. Potem przyszły klawisze, szerokie kurwa horyzonty, teledyski w MTV, aż do czasów współczesnych, w żabotach czy innych damskich fatałaszkach. Na szczęście po dziś dzień są na scenie zespoły dość radykalne, zarówno muzycznie jak i światopoglądowo. Jednym z nich jest stosunkowo młody stażem, bo aktywny niewiele ponad dekadę, szwedzki Wan. „Antichristian Douchebag” to ich czwarty album, będący konsekwentną kontynuacją kursu obranego przez zespół na początku drogi. Drogi prawdziwego, surowego black metalu. W zawartych na krążku trzynastu kompozycjach nie spotkamy się ze skocznymi rytmami czy klimatycznymi wstawkami. Nie ma tu żadnych babskich wokali czy mdlących dodatków symfonicznych. „Antichristian Douchebag” to pełen nienawiści manifest skierowany ku bogu i kop w krocze konającego na krzyżu Nazareńczyka. Pod względem muzycznym Wan prezentują się dość schematycznie a ich kompozycje nie są na siłę urozmaicane. Prym wiodą tu średnie i szybkie tempa z brzęczącymi, intensywnymi tremolo, niezbyt melodyjnymi, raczej agresywnymi i bezlitośnie opresyjnymi. Muzycy nie wspinają się na Himalaje ani wirtuozerii ani oryginalności, stosując proste, chwilami nawet toporne patenty i czerpią garściami z klasyków gatunku. Na pewno żadnym zaskoczeniem nie są tu też punkowe rytmy przeplatane blastami wybijanymi na brzmiącej jak spadające do piwnicy kartofle perkusji. Pełen niemiłości do bliźniego wrzask głosi tu ewangelię bluźnierstwa na przemian w języku szwedzkim i angielskim, a tytuły takie jak tytułowy, „The End of All Light” czy „A Thousand Thorns Impaled” nie pozostawiają wątpliwości co do przesłania jakie panowie zawarli w swoich piosenkach. Zatem bez zbędnego pierdolenia o kwiatkach czy porannej bryzie – jeśli chcecie black metalu, takiego krieg, to sięgnijcie po Wan. Słuchając „Antichristian Douchebag” poczujecie się jakby was ktoś obrzygał żółcią, naszczał do ryja i jebnął z kolana w nos. W dowolnej konfiguracji.

- jesusatan

Recenzja FLESHBORE „Embers Gathering”

 FLESHBORE

„Embers Gathering”

Innerstrenght Records 2021

Przyznam szczerze, że zawartość tej płyty nielicho mnie zaskoczyła. Po pobieżnym przeanalizowaniu okładki sądziłem bowiem, że napotkam tu jakieś klimatyczne pitolenie spod znaku Black, lub Power Metalu, które po krótkiej konsumpcji będę mógł zjechać w recenzji, niczym burą kobyłę. Nic z tych rzeczy, moi drodzy! Fleshbore rzeźbi tu bowiem bardzo dobry, oparty na współczesnych trendach, Techniczny Death Metal, który solidnie przetrzepał mi portki. „Embers Gathering”, czyli pierwszy pełny album tej grupy, to zamykające się w nieco ponad 32 minutach siedem wałków, które po brzegi wypełnia takie właśnie granie ze wszystkimi jego wadami i zaletami. Zacznijmy zatem może od tego, co dobre. Kompozycje, z którymi tu obcujemy, jak i warsztat techniczny muzyków, to absolutna ekstraklasa gatunku. Wyprawia się tu tyle, że nie raz można wyskoczyć z kapci. Beczki wymiatają okrutnie, a zarazem kręcą i łamią tak, że o ja pierdolę, i to najczęściej na pełnej piździe. Bas także nie pozostaje w tyle i odstawia nielichą, elastyczną matematykę uciekając często w małe, ruchliwe formy Jazzowe. Intensywne wiosła jadą z technicznymi, asymetrycznymi niekiedy  riffami, tworząc nierzadko spiralne wręcz struktury dynamicznych dźwięków i uzupełniających się nawzajem, spazmatycznych, zapętlonych melodii, które prawie wymykają się spod kontroli, by po chwili powrócić na wzburzone wody technicznych, wywijanych na gryfach, miażdżących, muzycznych wzorów. O solówkach jakoś specjalnie rozprawiał nie będę, bo przecież wiadomo, że muszą być wyborne i takie kurwa są, bez dwóch zdań. Nad całością tej pogmatwanej konkretnie materii dźwiękowej unosi się rasowy, soczysty, gardłowy growling, który wyśmienicie współgra z zawartością foniczną „Embers…” i niejako trzyma za pysk to instrumentalne rozpasanie. Zbeształa mnie ta płytka naprawdę solidnie, mimo że sporo tu melodyjnych akcentów. Owe zagrywki nie tępią jednak pazura tej płyty, a wręcz przeciwnie. Poza tym są one doskonale rozmieszczone i oczywiście wykonane i często poza główną linią melodyczną przewijają się w pierwszorzędnych, gitarowych harmoniach, pojawiając się także od czasu do czasu niespodziewanie za huraganem bębnów w subtelnych ornamentach tuż nad powierzchnią dominującego nurtu. Wszyscy, którym leży na sercu twórczość Rivers of Nihil, Archspire, Obscura, czy Cognitive mogą śmiało sięgnąć po debiutancki album Fleshbore i rozkoszować się nim, rozgryzając wszystkie, znajdujące się tam smaczki. Były zalety to teraz nieco o wadach, a w zasadzie to o jednej, ale z pewnością zajebiście ważnej. Jak zapewne się domyślacie będę czepiał się nieco brzmienia tej produkcji. Chodzi mi mianowicie o beczki. Przydałoby się wyposażyć je w obszerniejsze  pokłady organicznego ciężaru, który zapewniłby im sporo większą głębię wyrazu, gdyż zalatują często i gęsto syntetykami (zwłaszcza bębny basowe, lub jak kto woli centrale). Mimo tego uważam i tak, że to świetny album, który maniaków technicznego grania przyprawi z pewnością o szybsze bicie serca i konkretną erekcję. Ja to w każdym razie kupuję.

 

Hatzamoth

czwartek, 24 lutego 2022

Recenzja Nyctophilia „Weltschmerz”

 

Nyctophilia

„Weltschmerz”

Wolfspell Rec. 2021

Z atmosferycznym black metalem historia u mnie jest prosta. Najczęściej pozycje z tego gatunku na dłuższą metę mnie nudzą a i często mam nawet problem z dobrnięciem do końca płyty. Są jednak zespoły, które, teoretycznie skazane na niepowodzenie, przykuwają moją uwagę na dłużej. Do takich właśnie wyjątków należy wydany pod koniec zeszłego roku, szósty już w dorobku album jednoosobowego projektu z Krakowa. Z twórczością Nyctophilia kontakt miałem dotychczas dość wybiórczy, jednak na tyle regularny, iż mogę chyba śmiało stwierdzić, że „Ból Świata” jest dotychczas najlepszym, najciekawszym i najbardziej dojrzałym materiałem zarejestrowanym przez Grief’a. Przede wszystkim najbardziej spójnym i wciągającym. Na krążek ten składa się wstęp i cztery kompozycje właściwe. Rzeczony wstęp to ambientowe wrota, otwierające wstęp do zimowej krainy północy, za którymi panują jedynie śnieżne krajobrazy. Nyctophilia stosując sprawdzone środki, mające swoje pochodzenia właśnie w europejskich krajach leżących najbliżej bieguna północnego, maluje swoją muzyką niczym mróz szyby. Czyli poza nieco transowymi tremolo, wygrywającymi swoje śnieżne melodie, czarujące i wprowadzające w zimowy klimat, sporą rolę odgrywają tutaj także klawisze. Na dobrą sprawę instrument ten pełni tu równie ważną rolę co gitary, idealnie się z nimi uzupełnia, a balans między nimi jest idealnie zachowany. Ten swoisty taniec sprawia, że można dosłownie zapaść się w dźwięki „Weltschmerz” niczym w puchową poduchę a zamykając oczy doznać uczucia ciągłego spadania. Tym bardziej, że tempo serwowane na tym albumie w większości temu sprzyja. Wszystko płynie tu spokojnie i trochę tajemniczo a pojawiające się w niektórych miejscach ambientowe fragmenty jeszcze bardziej potęgują baśniową atmosferę. I tylko mroźny, wypływający jakby z drugiego planu wokal przypomina nam, że nie jest to opowieść wesoła. Mimo iż materiał ten trwa razem ponad pięćdziesiąt minut, nie ma mowy o znużeniu czy nudzie. Przeciwnie, chce się do niego wracać i doświadczać ponownie. Bardzo podoba mi się kierunek, w którym podąża Nyctophilia i mam nadzieję, że ten kurs zostanie także utrzymany na kolejnym wydawnictwie zespołu. „Weltschmerz” to na pewno pozycja warta polecenia, bo skoro mi weszła gładko, to wszelkiej maści blackowym atmosferykom wejdzie jeszcze mocniej.

- jesusatan

Recenzja CADAVERIC INCUBATOR „Nightmare Necropolis”

 

CADAVERIC INCUBATOR

„Nightmare Necropolis”

Hells Headbangers Records 2021

Kurczę, wiem, że drugi, pełny materiał fińskiego Cadaveric Incubator ukazał się już dobre dziewięć miesięcy temu, mało tego, został już zrecenzowany na łamach Apocalyptic Rites przez mego, redakcyjnego kolegę, mości Harlequin’a, którego opinię bardzo szanuję i z którym chętnie napiłbym się wódki, przy pierwszej, nadarzającej się okazji, niemniej jednak wg mnie druga, pełna płyta finów, choć z pewnością nie jest żadnym odrodzeniem gatunku (bo chyba też wcale nie miała nim być), to jednak nie zasługuje z pewnością na tak ostrą ocenę, jaka została tu przedstawiona. Pozwólcie zatem, że wyrażę odnośnie do tego albumu swój punkt widzenia i prawdę powiedziawszy, mam głęboko w chuju, czy będzie się on komuś podobał, czy też nie. Bez wątpienia, jest to granie oparte na schematach, które słyszeliście już wielokrotnie, czyli dosyć prosto, aczkolwiek ciężko młócących bębnach, chropowatym, ziarnistym, wyrywającym wnętrzności basie, klasycznie skandynawskich, miażdżących riffach ze wskazaniem na tradycyjną, fińską szkołę gatunku wspartych piłującymi przecudnie solówkami i przeflegmionymi zawodowo, rasowymi, chorobliwymi growlami. I po mojemu, nic w tym złego, wszak nie mamy tu do czynienia z bezczelną zrzynką, a jedynie głębokimi inspiracjami, a poza tym te sprawdzone już w ogniu walki elementy sprawiają, że materiał ten cudownie żre i spuszcza słuchaczowi solidny wpierdol. To po prostu zagrany rasowo, celowo nieoszlifowany Death Metal, bez odchyleń, dziwnych niespodzianek, czy niechcianych eksperymentów tworzony z pasją i pełną świadomością tego, że kierowany jest do raczej wąskiej grupy największych maniaków tego gatunku. Płytka trwa niespełna 30 minut, jest zwarta, spójna i solidnie zagęszczona, więc zespół bez problemu utrzymuje na niej jednakowy poziom napięcia, a co za tym idzie uwagę słuchaczy. Bardzo dobrze, że powstają takie płyty, jak „Nightmare Necropolis”, gdyż czasami niezawodny, rzetelny, soczysty, tradycyjny do bólu, Death Metalowy krążek, który nie rzuca ci wyzwań, ani nie zmusza do analizowania każdego uderzenia w struny jest dokładnie tym, czego potrzebujesz. Dlatego też złego słowa nie powiem na temat tego albumu. Myślta se zatem i mówta, co chceta. Mnie to granie w chuj rajcuje.

 

Hatzamoth

środa, 23 lutego 2022

Recenzja Kalmankantaja „Metsäuhri”

 

Kalmankantaja

„Metsäuhri”

Wolfspell Records 2022

Nie interesuję się zbytnio fińską sceną, bo ich sposób na granie metalu nie do końca jest dla mnie strawny. Jednakże jak na całym świecie i w Finlandii trafiają się perełki. Tak właśnie jest w przypadku zespołu Kalmankantaja. Projekt ten powstał zaledwie jedenaście lat temu, a już ma na swoim koncie dwadzieścia dużych płyt. Gdyby policzyć wszystkie wydawnictwa uzbierałoby się tego około pięćdziesięciu pozycji. Dość sporo jak na dekadę działalności. Dziwne też, że kapela z takim dorobkiem, jak dotychczas, umykała skrzętnie przed moimi uszami. Dziwne, ale w końcu trafiła w moje łapy i oto jest. „Metsäuhri” to najnowsza propozycja tego projektu, a muzyka jaką w sobie zawiera to przesiąknięty do bólu atmosferą depresyjny black metal. Typowo dla tego rodzaju twórczości wysoko nastrojone gitary, które wyraźnie górują nad sekcją rytmiczną. Za tych pomocą muzycy kreują melodyjne i spokojnie płynące riffy, wpędzając słuchacza w szczególny trans, gdzie byt staje się niebytem. Depresja w tym przypadku to nic negatywnego. To „opiatowa” błogość, która nie powinna się nigdy skończyć. Syntezatorowe tła dodatkowo wzmacniają te odczucia oraz utwierdzają nas w tym, że ten narkotyczny sen nie powinien zostać przerwany. Całość momentami mocno przypomina dzieła Varga. Charakter linii melodycznych i specyficzny tychże wydźwięk nie pozostawia wątpliwości, kto był główną inspiracją. Podobnie jak brzmienie wokali, chwilami niemalże skopiowane co do joty z „Filozofem”. Może to przypadek, a jeśli nie, to co z tego. Jest fantastycznie! Płyta trwa godzinę bez dziesięciu sekund, jednak o nudzie nie może być tu mowy. Płynące dźwięki zamykają nas w swoistej bańce z wręcz zabójczą skutecznością odizolowując od rzeczywistości. Czas przestaje mieć znaczenie. Niewyobrażalnie melancholijny i kasandryczny charakter, przepełnia bólem i ocieka bezsilnością. Przesłodkie jak mak. Oczywiście jak mak w odpowiedniej formie. Tej jedynie słusznej.

shub niggurath

Recenzja MALGÖTH „Glory Through Savagery”

 

MALGÖTH

„Glory Through Savagery”

Iron Bonehead Productions 2021

Tworzący swe dźwięki w kraju klonowego liścia (a dokładnie w Toronto) Malgöth, to przykład zespołu, w którym jest dwa razy więcej wokalistów, niż instrumentalistów. Za gardłowe rzygowiny odpowiadają tu bowiem DG i SR, natomiast warstwę muzyczną rzeźbi niejaki ZS. Nie wiem, czy taki układ w jakikolwiek sposób przekłada się na chore dźwięki wychodzące spod rąk tego popapranego trio i prawdę powiedziawszy mam na to wyjebane. Jakoś musiałem po prostu zacząć tę reckę. Wracamy jednak do sedna sprawy, czyli pierwszej, pełnej płyty, którą wypluli ze swych trzewi pod koniec zeszłego roku Kanadyjczycy, powierzając ją nieświętej opiece Iron Bonehead Productions. „Glory Through Savagery” to zatem prawie 41 minut zaciekłego, obskurnego, destrukcyjnego, ponurego, Black/Death Metalu. No, rozpierdol sieje ta płytka naprawdę solidny, a psychotyczne, ohydne, gorączkowe wibracje, jakie ze sobą niesie, mogą u mniej odpornych jednostek destabilizować, bądź paskudnie rujnować poczucie psychicznego komfortu w przerażający wręcz sposób. Ta muzyka eksploduje bowiem siarczystym, piekielnym huraganem dźwięków, na który składają się barbarzyńsko napierdalające, okrutne beczki, gęsty, ziarnisty, ołowiany, bezlitośnie rozrywający bas, złowieszcze, szalone, surowe, tnące niczym ogromne piły tarczowe, masywne, miażdżące riffy, oraz obłąkane, przeszywające, bluźniercze wokale złożone ze zwierzęcych niemal ryków, maniakalnych, histerycznych wrzasków i wszelkiego rodzaju zabójczych, demonicznych wyziewów, jakie tylko mogą wydobywać się z plugawych gardzieli tych niewątpliwie opętanych przez chaos wykolejeńców. Paradoksalnie, krążek ten nie jest li tylko bezmyślną masą prostackiego napierdalania, dzieje się tu naprawdę dużo i to na kilku płaszczyznach (posłuchajcie tylko tych wyjących, niczym wojenne syreny, popapranych, okaleczających riffów, pełzających, jęczących akordów, plądrujących, żłobiących udręczoną ziemię popierdolonych rozwiązań rytmicznych, czy złowrogich, makabrycznych, wokalnych kakofonii). Ta gwałtowna na wskroś muzyka meandruje po piekielnych otchłaniach, tworząc złudzenie diabolicznego karnawału rozgrywającego się przy ogromnych stosach ofiarnych, na których płonie wyjąca z bólu masa ludzka, wijąc się przy tym w straszliwej agonii. Niesamowicie okrutny to album, na którym można doszukać się pewnych analogii do bestialskich produkcji Conqueror, Blasphemy, Revenge, Morbosidad,  Necroholocaust, czy Blasphemophager. Mimo to jednak nie do końca przekonuje mnie ta wulgarna ze wszech miar rzeź niewiniątek. Przy pierwszym kontakcie, ten krążek od razu posyła na dechy, ale gdy powstaniemy i ponownie weźmiemy się z nim za bary, to jego siła oddziaływania stopniowo maleje, kolejne odsłuchy nie są już tak ekscytujące i zaczynamy dostrzegać pewne mankamenty tej produkcji, o których jednak nie będę wspominał, gdyż suma summarum „Glory Through Savagery”, to bardzo konkretny Black/Death Metalowy rozpierdol. Z pewnością będę obserwował dalsze poczynania Malgöth, gdyż uważam mimo moich, czysto subiektywnych uwag, że ich płytowy debiut naprawdę dobrze rokuje na przyszłość. Po wprowadzeniu drobnych korekt następna ich produkcja może być już totalnym ludobójstwem, czego zespołowi, wszystkim słuchaczom, jak i sobie życzy…

 

Hatzamoth

wtorek, 22 lutego 2022

Recenzja Stodor Wilzorum „Trauermystik”

 

Stodor Wilzorum

„Trauermystik”

Wolfspell Rec. 2022

Mimo iż Stodor Wilzorum to całkiem świeża nazwa na rynku wydawniczym, ciężko ich chyba nazwać nowicjuszami. W skład tego polsko-niemieckiego przedsięwzięcia wchodzą muzycy, którzy z niejednego pieca chleb jedli, zwłaszcza zajmujący się tutaj wokalami Wened Wilk Sławibor, idący na krajowej scenie chyba na rekord. To jednak, tak naprawdę, jest bez większego znaczenia, bowiem i najbardziej zaprawionemu w bojach rycerzowi może się na środku pola zdarzyć rzadka kupa. „Trauermystik” to trzydzieści-parę minut black metalu, trzy kompozycje plus krótki wyprowadzacz na zakończenie. Tyle jednak w zupełności wystarczyło, by mnie totalnie omamić. Te trzy długie kompozycje to w zasadzie blackmetalowy trans. Oparte na wielokrotnych powtórzeniach płynących, z czasem zdających się wibrować wokół głowy, niesamowicie chwytliwych, mroźnie melodyjnych tremolo, działających niczym wstrzyknięta do organizmu trucizna powodująca paraliż. Nie ma tutaj zbyt wielu przejść, zmian tempa czy niepotrzebnych ozdobników. Prostota jest tu kluczem. Wszystko opiera się o naprawdę dobre  harmonie od których ciężko się oderwać, a fakt iż płyną one na zapętleniu powoduje, że czas niesamowicie przyspiesza i zanim zdążymy zamknąć otwartą z wrażenia gębę płyta się kończy. Co istotne „Trauermystik” to nierozrywany monolit, pełna opowieść w której także ambientowe czy akustyczne fragmenty są niezwykle istotne. Jak choćby wprowadzenie w „Skowyt Zimowych bezdroży”, które to stanowi swoistą transformację. Albowiem o ile otwierający album „Wściekłość Mroźnej Nocy” to utwór oparty wokalnie na niezwykle intensywnym wrzasku, powodującym, że można poczuć się naprawdę niekomfortowo, to właśnie po wspomnianym przejściu dalsza część podróży odbywa się głównie przy czystym, powiedziałbym nawet że dostojnym, głosie opowiadającym swoje historie niczym duch ukryty w gęstej mgle dźwięków. Wspomniane wcześniej melodie wbijają się z kolei z każdym odsłuchem coraz głębiej w pamięć i powodują silne uzależnienie. Kiedy już wybrzmiewają ostatnie dźwięki wieńczącego dzieło „Rabenflügel in wölfischer Finsternis”, który wybudza nas z hipnozy niepokojącymi dźwiękami w towarzystwie deklamacji i przeraźliwych krzyków, doświadczamy autentycznej pustki i aby ją wypełnić, nie pozostaje nic innego jak włączyć debiut Stodor Wilzorum od początku. Pozamiatał mną ten materiał, bez dwóch zdań. Mam nadzieję, że nie jest to jednorazowy eksperyment i panowie nagrają jeszcze coś wspólnie. W każdym razie ja na pewno będę czekał.

- jesusatan

Recenzja ARMA CHRISTI „Egocentric Oblivion”

 

ARMA CHRISTI

„Egocentric Oblivion”

Wydawnictwo Muzyczne Psycho 2016

A teraz cofniemy się w czasie o kilka lat, a konkretnie do roku 2016, gdyż to właśnie wówczas ukazał się w barwach Wydawnictwa Muzycznego Psycho jedyny, pełny album śląskiego horda Arma Christi, za który całą odpowiedzialność ponosi niejaki Thorn. Niestety projekt ten dokonał już żywota (a szkoda, bo ciekawie chłop tu rzeźbił), ale ślad w postaci „Egocentric Oblivion” po sobie zostawił, a że to dobry materiał jest, toteż postanowiłem skrobnąć o nim słów parę. Jak zapewne się już domyślacie, zespół ten zgłębiał tajniki Black Metalowej materii, a opisywane tu wydawnictwo jest efektem tychże praktyk poznawczych. Materiał ten zgrabnie łączy w sobie siarczysty, chropowaty, bestialski, czarci napierdol oparty na gęstych blastach, grubo dudniącym basie, zimnych, ziarnistych, niszczących w pizdu riffach i rasowych, ponurych, bluźnierczych wokalach z mizantropijnymi, atmosferycznymi partiami o rytualno-modlitewnych charakterze, przepełnionymi tajemniczymi szeptami i nawiedzonymi śpiewami o medytacyjnym szlifie. Prócz jadowitej, chwilami niemal kakofonicznej jazdy przywodzącej na myśl produkcje Tsjuder, Sargeist, czy Infernal War otrzymujemy tu więc także sporo zawiesistego, mrocznego, psychodelicznego z lekka klimatu pokroju Massemord, odhumanizowane, industrialne, lodowate tekstury o posmaku Iperyt, czy też Mysticum, oraz monumentalne dotknięcie klawisza kierujące nasze myśli w stronę pierwszych płyt Cesarza. Nienawiści i mrożącej krew w żyłach wściekłości tu zatem od chuja i jeszcze trochę, ale i złowróżbny, przygnębiający, grobowy klimacik także jest niezgorszy. Biorąc pod uwagę fakt, że Thorn stworzył tę produkcję od A do Z, czyli od skomponowania poprzez nagranie na miksach, masteringu i ogólnej produkcji skończywszy, to kurwa naprawdę należy się chłopu szacunek. Sporo dzieje się na tym albumie i chwilkę czasu trzeba poświęcić, aby zgłębić wszystkie, przesycone ciemnością zakamarki tej płyty, a wierzcie mi, niektóre jej patenty przytłaczają, konkretnie i bez pierdolenia ryjąc beret. Mimo dosyć sporej gęstości i surowości dobrze ta płytka brzmi. Dźwięk jest soczysty i ciężki, a zarazem na tyle przestrzenny, że każdy z instrumentów może rozwinąć tu skrzydła, bez większych problemów się uzewnętrznić i wyrzygać, co mu leży na wątrobie. Dobra, naprawdę dobra i intrygująca  płytka, która zarazem ciekawie rokowała na przyszłość. Szkoda, że nie doczekamy się jej kontynuacji… a może Thorn tchnie kiedyś ponownie życie w ten projekt? Zobaczymy, wszak niezbadane są ścieżki Rogatego, a póki co polecam ten krążek wszystkim maniakom czerni, którzy jeszcze z różnych przyczyn nie zdążyli się z nim zapoznać. Warto, w przypadku tej płyty nadrobić zaległości.

 

Hatzamoth

poniedziałek, 21 lutego 2022

Recenzja Immolation „Acts of God”

 

Immolation

„Acts of God”

Nuclear Blast 2022

„Kilka dni temu nakładem Nuclear Blast ukazał się jedenasty już krążek jednego z najbardziej wpływowych Amerykańkich zespołów death metalowych w historii.  Album zatytułowany jest „Acts of God” i zawiera trzynaście kompozycji (plus dwa krótkie utwory instrumentalne) trwających łącznie ponad pięćdziesiąt minut”. Taką oto krótką notką prasową można by w zasadzie to wydarzenie podsumować. Nowy, po pięciu latach, krążek ekipy Dolana i Vigny to sto procent Immolation w Immolation i rozpisywać się nad nim, rozkładać na czynniki pierwsze, mógłbym chyba jedynie wówczas, gdyby był to pierwszy album zespołu jaki w życiu usłyszałem. Zatem ograniczę się do kilku osobistych spostrzeżeń, czy też uwag. Po pierwsze, uważam ten materiał za dobry, nawet z plusem. Czy to w przypadku Immolation komplement? I tak i nie. Nie, bowiem biorąc pod uwagę jak wielkie piętno odcisnęli na scenie, nie tylko deathmetalowej, słowo dobry brzmi trochę jak policzek. Z drugiej jednak strony na palcach policzyć można zespoły, które z taką konsekwencją robią swoje od ponad trzydziestu lat, nigdy nie splamiły się słabym wydawnictwem i, pomimo upływu czasu, nadal brzmią świeżo, charakterystycznie i wiarygodnie. Stąd też moje „po drugie”. Proszę mi pokazać palcem zespół, który po trzech dekadach nagle doznaje oświecenia i nagrywa swoje opus magnum. Nikt przecież po Immolation nie spodziewa się perły pokroju „Dawn of Possession” czy jakiejkolwiek płyty do „Close to a World Below” włącznie.  „Acts of God” w zasadzie powiela plusy, dodatnie i ujemne, z kilku poprzednich albumów. Zaletą jest wspomniana przed chwilą rozpoznawalność. Takie riffy wymyślać potrafi tylko Vigna (takie, których słuchając, dosłownie widzi się gościa na scenie, moshującego swoją gitarą i machającego rękoma)  i przekonany jestem, że gdyby kompozycje te puścić komuś jako twórczość wymyślonego bandu, piałby z zachwytu, że „Jaki zajebisty Immolation”. No ale chłop napisał w życiu setki lepszych, to malkontenci będą mieli powód ponarzekać. Do bezwzględnych zalet należy też ten charakterystyczny głęboki growl Dolana i jego nieszablonowe chwilami linie wokalne idealnie komponujące się z muzyką. Natomiast za tradycyjną już chyba wadę uznaję beznadziejne beczki, brzmiące jak owinięty jakimiś szmatami dla wyciszenia karton, trochę bez wyrazu, kompletnie bez pierdolnięcia, które bardzo, ale to bardzo by się tu przydało. „Acts of God”  to krążek, który żadnego ze znających zespół od podszewki fanów rozczarować nie ma prawa. Jest tu kilka naprawdę mocnych akcentów, które zapewne doskonale sprawdzą się w wersji koncertowej. Jest również niewiele momentów słabszych, które jednak i tak poniżej określonego poziomu nie schodzą. Immolation to nadal klasa sama w sobie. Tyle mam do powiedzenia, dziękuję za uwagę.

- jesusatan

Recenzja Furis Ignis „Decapitate The Aging World”

 

Furis Ignis

„Decapitate The Aging World”

Iron Bonehead Productions 2022

Furis Ignis to bliżej mi nie znany jednoosobowy twór wywodzący się z Niemiec. Żadnych bliższych informacji o tym projekcie nigdzie nie znalazłem. Nic więc dziwnego, że wyskoczył nagle jak filip z konopi i ni stąd ni zowąd wydał album. Muzyka, którą chce zaprezentować światu to atmosferyczny black metal w niemieckim wydaniu. Jest on dość specyficzny. Uwagę zwraca dość nietypowe brzmienie dla tego gatunku. Jest bowiem nieco przyciężkie wręcz napakowane. Podobnie nisko nastrojone są tutaj bębny oraz wyraźnie słyszalny bas. „Decapitate The Aging World” to dzieło w moim odczuciu bardzo zróżnicowane, każdy znajdzie tu coś dla siebie. Już pędzę z wyjaśnieniem. Pierwszy kawałek przypomina trochę grecką szkołę, głównie za sprawą owego basu, który przygrywa chwilami jak w Necromanti. Riffy płyną w średnim tempie, gdzieniegdzie wyłania się tremolo. Nagle następuje zwrot i muzyk przechodzi w rejony bliskie Burzum. Drugi utwór to kontynuacja wpływów norweskiego speca od podpaleń.  Spokojne tempo, hipnotyczny riff, lekko nostalgiczna melodia. Pojawiają się syntezatorowe tła, nadając całości lodowatą atmosferę. I nagle bęc. Zwolnienie, z którego wyłania się chaotyczna solówka po czym kłania się nam doom / black metalowy walec. Ten całkiem długi numer, bo trwający ponad trzynaście minut kończy smutne solo, przeradzające się w jakąś średniowieczną ilustrację muzyczną. Trzecia część to nie zwracający niczym na siebie uwagi klawiszowy przerywnik. Jest to chyba wstęp przed nowym początkiem ponieważ po nim czeka nas kolejne zaskoczenie. W czwartej kompozycji wyczuwalne są wpływy Venom w połączeniu z Bathory, zwłaszcza mroźna solówka niemalże żywcem wyjęta z trójki szwedzkiej grupy. Te trzy minuty to najmocniejszy moment całej płyty. Buja fajnie. Album zamyka pięciominutowy powrót do już zaistniałych wcześniej doomowych klimatów. Dźwięki toczą się z majestatem niczym marsz żałobny, przygotowując nas na nieuchronny koniec tej dziwnej podróży. Dziwna rzecz. Trochę bez sensu. Swoisty miszmasz. Mam nadzieję, że na kolejnym wydawnictwie Furis Ignis zdecyduje się na jakiś konkretny kierunek. Deutschland, Deutschland über alles? Nie tym razem meine Damen und Herren.

shub niggurath

niedziela, 20 lutego 2022

Recenzja Physiology of Darkness „Human Circle”

 

Physiology of Darkness

„Human Circle”

Mara Prod. 2021

Trzeci krążek Physiology of Darkness trochę zabił mi na początku ćwieka. Głównie z powodu dwóch sprzecznych odczuć, które naszły mnie zaraz po jego odpaleniu. Bo z jednaj strony przywitał mnie momentalnie przykuwający słuch, piękny, nastrojowy fragment, po czym znienacka zaskoczyły jękliwe żeńskie śpiewy, które sprawiły, że odskoczyłem jak dziecko, które dotknęło rozgrzanego czajnika. Tępa dzida na wokalu? Nie, no tak być nie może… Na szczęście za chwilę wszystko wróciło do normy, czyli ster przejął pan. Pojawiły się blasty. w tle wybrzmiał anbientowy klawisz, przewinęła się grecka melodia… Po co o tym piszę, skoro globalnie jest to zapewne mało istotne? Ano dlatego, że nie do końca, bowiem taka właśnie jest cała ta płyta. Zaskakująca i niezwykle urozmaicona pod każdym względem. Lord Baltack czerpie pełnymi garściami z wielu odłamów czarnego metalu, choć nie tylko, ale sposób w jaki dodaje do siebie i łączy poszczególne składniki jest nad wyraz absorbujący. Osiem utworów na tym krążku to kolorowa mozaika w której nawet pierwotnie odrzucane przeze mnie fragmenty z czasem wkomponowują się w jej logiczną całość, gdyż są tu niezwykle istotnym elementem. Physiology of Darkness łączy w sobie inspiracje współczesnym graniem francuskim ze starą szkołą, zarówno skandynawską jak i śródziemnomorską. Do tego dorzuca też nieco islandzkiej dysonansowej nuty, orientalnych kobiecych zaśpiewów (te już bynajmniej nie brzmią jak wycie) i całą gamę głosów męskich, od typowego wrzasku po nisko deklamowane wersety. Szybkie tempa mieszają się z klimatycznymi zwolnieniami a agresywne partie balansowane są fragmentami zahaczającymi chwilami o leśne norweskie granie, a nawet symfoniczny black metal, za którym z reguły nie szaleję. Można zatem powiedzieć, niech się facet zastanowi, co chce grać? Ależ nic bardziej mylnego. Jak już wspomniałem, wszystkie składowe przenikają się tu naprawdę zgrabnie i logicznie, dzięki czemu materiał ten przelatuje jak z bicza strzelił i sprawia, że chce się do niego wracać. „Human Circle” na pewno jest „jakiś”, ma swoje ja i potrafi się bronić. W ostatecznym rozrachunku jestem zatem zdecydowanie na tak. Nie jest to bowiem żadna masówka, lecz granie z pomysłem. A to się ceni.

- jesusatan

Recenzja MAJESTIC DOWNFALL „Aorta”

 

MAJESTIC DOWNFALL

„Aorta”

Personal Records 2021

Meksykańscy weterani ciężkiego, ponurego Death/Doom Metalu powrócili w połowie zeszłego roku ze swym szóstym w dorobku albumem długogrającym. „Aorta”, bo tak tytułuje się rzeczona płyta, to materiał będący konsekwentną kontynuacją i naturalnym rozwinięciem stylu obranego przez zespół na początku swej działalności. Obcujemy tu zatem po raz kolejny z miażdżącym monolitem apokaliptycznych dźwięków, które przetaczają się po słuchaczu z gracją, polotem i finezją Panzerkampfwagen V Panther. Potężne, ciężko bijące, majestatyczne niekiedy bębny gniotą potwornie, grubo szyjący, chropowaty bas wywraca wnętrzności, smoliste, tłuste, wibrujące mozolnie, hipnotyzujące riffy uciekające niekiedy w bardziej melodyjne tekstury poparte dopracowanymi partiami solowymi o pesymistycznym wydźwięku gorzkiej melancholii i cudownymi, meandrującymi, gitarowymi harmoniami potrafią zbesztać solidnie, a intensywne, mroczne, posępne, głębokie growle przeplatane okazjonalnie żałobnym, czystym śpiewem, bądź wyższymi, emocjonalnymi krzykami udręki i egzystencjonalnego bólu idealnie wręcz asymilują się z muzyczną zawartością tego przytłaczającego, prawie 70-minutowego krążka. Proszę się jednak nie zrażać jego długością. Nie jest to absolutnie nudna, sztucznie upasiona kobyła. „Aorta” to potężny, ciekawy, urozmaicony materiał, który prócz okrutnie wgniatających w podłoże faktur posiada także zdecydowanie agresywniejsze momenty zaczerpnięte z Metalu Śmierci, a z drugiej stronysporo klimatycznych, refleksyjnych, ezoterycznych niekiedy, akustycznych pasaży dźwiękowych, subtelnych zmian tonacji wioseł, nastroju i tempa, czy też gustownie i umiejętnie wykorzystany parapet. Wszystko to sprawia, że płytka ta posiada świetną, masywną, cmentarno-grobową atmosferę i sporą dynamikę, a przy tym ta muzyka nie ma statycznego charakteru, oddycha miarowo i sporo w niej przestrzeni, więc słucha się jej wręcz wyśmienicie, mimo że raz za razem dźwięki te miażdżą niczym młot do wbijania mostowych pali. Zwłaszcza gdy zespół powraca od tych lżejszych, bardziej nastrojowych środków wyrazu do ciężkich form muzycznych efekt jest wręcz druzgocący. Brzmienie tej płytki, jak przystało na reprezentowany przez Majestic Downfall gatunek, jest tłuste, soczyste, odpowiednio zagęszczone i wgniatające w podłoże. Równocześnie zachowano należytą selektywność i sporą przestronność każdej kompozycji, więc odsłuch nie nastręcza większych problemów, podobnie jak wyłapanie wszystkich, czających się tu, przygnębiających smaczków przecudnej urody. Mam jednak nadzieję, że dobrze się rozumiemy. Meksykański kwartet nie stworzył albumu odkrywczego ani przełomowego dla gatunku. Zespół po prostu w wyśmienity sposób utrwala i bez ciśnienia rozwija podstawy obranego przez siebie stylu i przez ten pryzmat patrząc, uważam, że „Aorta” jest albumem doskonałym, którym miłośnicy twórczości Swallow the Sun, Saturnus, Ophis, Doom:VS, ale także i Esoteric, czy Evoken śmiało powinni się zainteresować i się z nim zmierzyć. Nie sądzę, aby się na nim zawiedli. Mnie w każdym razie podoba się ten przytłaczający monolit z Ameryki Południowej, łykam go bez zastrzeżeń i z ciekawością oczekuję na następne produkcje zespołu.

 

Hatzamoth

sobota, 19 lutego 2022

Recenzja Ohyda „Ohyda Spustoszenia”

 

Ohyda

„Ohyda Spustoszenia”

Wolfspell Rec. 2022

Już widzę, jak kilku z was uśmiecha się szyderczo pod nosem na widok nazwy kolejnego blackmetalowego projektu pod polską nazwą. Po co komu to potrzebne, i do czego? No to idźcie się pośmiać z kółkiem wzajemnej adoracji gdzie indziej, bo faktycznie nie jest to muzyka dla was. Tym z kolei, którym Ohyda nie brzmi mniej elegancko niż Atrocity kilka minut zajmę. Otóż wspomniany projekt to kolejna odsłona czarnego grania w wykonaniu ludzi udzielających się wspólnie choćby w Mordhell, Goathrone czy Modbid Winds. Powtórzę zatem pytanie – po co? Odpowiedź jest prosta. Mimo, iż jest to po raz kolejny faktycznie black metal, to po raz kolejny zagrany nieco inaczej, mimo iż oparty na tych samych filarach. A stanowią je niezastąpione północne wzorce z okresu drugiej fali. Tylko że czerpać inspiracje a jednocześnie nie kopiować i nie popadać w banał  też  trzeba umieć. Debiutancka EP-ka Ohydy bynajmniej do takich kategorii nie należy. Całość jest zaskakująco wręcz zróżnicowana. Materiał otwiera najwolniejszy spośród pięciu kompozycji utwór „Otchłań Szaleństwa”, idealnie wprowadzający w chory klimat. Mamy tu marszowy rytm, nieco depresyjny nastrój pogłębiany przez cierpiętnicze wokalizy i delikutaśnie podkreślający głębię rozpaczy klawisz. „Gdy Przemawiają Duchy” to już krok w kierunku wczesnego Burzum, surowy numer przy którym można poczuć na skórze przeszywający chłód. Kolejny „W Śmierci Nieświęty Związek” zaskakuje połączeniem francuskiego dysonansu z akordem leśno-folkowym w tle a płynące łagodnie klawisze w końcówce „Taniec Martwych Cieni” brzmią niemal jak wyjęte z „Filosofem”. Zatem odniesień, zwłaszcza do Norwegii jest tu co niemiara, lecz po raz kolejny wszystko zostało tak umiejętnie posklejane po swojemu, że nie sposób oprzeć się nostalgii wspomnień. Brzmienie oczywiście, jak to w przypadku wspomnianej ekipy najczęściej bywa, jest syfiaste i garażowe, acz nie przekraczające linii nieporozumienia. Perka stuka trochę punkowo, blaszki pięknie cykają a bas mruczy głęboko w tle. No i wokale. Dla mnie klasa. Necheshetrion udowadnia, że i bez przesadnych eksperymentów można przekazywać cały wachlarz emocji. I bynajmniej nie przeszkadza mi tym razem fakt, iż teksty występują tutaj w języku narodowym. Przeciwnie, uważam, że idealnie pasują one do muzyki. Każdy kto łykał wymienione na wstępie oblicza Diabolizera i Bloodwhipa i tym razem nie poczuje się zawiedziony. Ci panowie wiedzą jak grać prawdziwy black metal i po raz kolejny to udowadniają. Tego możecie być pewni.

- jesusatan