środa, 31 sierpnia 2022

Recenzja / A review of Thusla Doom “A Faith Worse Than Death”

 - FOR ENGLISH SCROLL DOWN -


Thusla Doom

“A Faith Worse Than Death”

Invictus Prod. 2022


Cztery lata temu włoski Thulsa Doom zarejestrował materiał zatytułowany „Realms of Hatred”. Była to na tyle obiecująca pozycja, że natychmiast umieściłem jej autorów w kajecie z dopiskiem „bacznie obserwować”. Dziś, dzięki Invictus Productions mam przyjemność poznać kolejny etap rozwoju jegomości ze stolicy kraju o kształcie buta. I faktycznie jest to przyjemność niebywała, bowiem to, co Thulsa Doom dostarczają na „A Faith Worse Than Death” to miód na moje uszy. Debiut Morbid Angel czczę nieprzerwanie od chwili, kiedy to pierwszy raz się  z nim zapoznałem. Wczesny Nocturnus to też dla mnie kult. Biorąc pod uwagę, iż wpływy tych właśnie kapel są dla autorów omawianej dziś płyty największymi inspiracjami, oczywistym się staje mój zachwyt nad tym co słyszę. Te dziewięć kompozycji to najwyższej klasy staro szkolny death metal. To prawdziwa podróż w przeszłość pod każdym względem.  Brzmienie, jakie udało się Włochom uzyskać, to czysta końcówka lat osiemdziesiątych. Czyli wszystko rośnie tu na organicznym podłożu, bez dodatków komputera i zbytniej obróbki, a jednocześnie brzmi cholernie ciężko i masywnie. Każdy instrument jest doskonale słyszalny i nic nie ginie w ścianie dźwięku. Same utwory to mikstura starej szkoły Trey’a, bardzo wyraźnie słyszalnej w sposobie riffowania oraz partiach solowych, z kilkoma innymi klasykami, jak choćby wspomniany już Nocturnus (tu głównie mam na myśli barwę wokalu oraz sposób artykulacji, a także niektóre partie perkusyjne), ale i Incantation czy nawet Brutality. Ponadto Thulsa Doom potrafią nie raz zaskoczyć nieco bardziej fińską melodią, jak choćby w „Tomb of the Serpent Cult”. Każda z kompozycji porywa tak samo mocno jak klasyczne dziś kawałki sprzed circa trzydziestu lat, każda ma w sobie moc, chwytliwość i ponadprzeciętny feeling. No posłuchajcie sobie nawet instrumentalnego utworu tytułowego i powiedzcie, ile zespołów jest dziś w stanie nagrać numer akustyczny tak głęboko przesiąknięty old skulem. Zgoda, niektóre momenty są dość wyraźnie podobne do wspomnianych wcześniej oryginałów, niektóre składowe brzmią nawet jak żywcem z nich wycięte. Jednak sposób, w jaki makaroniarze poukładali klocki po swojemu to jest prawdziwy majstersztyk. A bardzo oszczędne użycie klawiszy dodatkowo potęguje majestat i tajemniczość tych nagrań. Pod względem słuchalności ten materiał nie zasługuje nawet na najmniejsza krytykę. Tu wszystko się zgadza i mankamentów nie uświadczycie. Chcecie by wyróżnić jakieś numery? Szkoda miejsca, bo play listę każdy może sobie przeczytać sam. Ten album nie ma słabych punktów. To jest właśnie taki śmierć metal jakiego mogę słuchać bez końca. I tyle mam do powiedzenia.

- jesusatan

 

Thusla Doom

"A Faith Worse Than Death"

Invictus Prod. 2022

 

Four years ago, Italy's Thulsa Doom recorded material entitled "Realms of Hatred." It was such a promising item that I immediately put its authors in my notebook with the note "watch closely". Today, thanks to Invictus Productions, I have the pleasure of getting to know the next stage in the development of the guys from the capital of the boot-shaped country. And indeed it is an unparalleled pleasure, for what Thulsa Doom deliver on "A Faith Worse Than Death" is music to my ears. I have worshipped Morbid Angel's debut non-stop since I first became acquainted with it. Early Nocturnus is also a cult for me. Considering that the influences of these very bands are the greatest inspirations for the authors of the album under discussion today, my admiration for what I hear becomes obvious. These nine compositions are top-notch old school death metal. It's a true journey into the past in every respect.  The sound that the Italians have managed to achieve is pure eighties end. That is to say, everything grows here on an organic base, without the addition of a computer or too much processing, while sounding damn heavy and massive. Every instrument is perfectly audible and nothing is lost in the wall of sound. The songs themselves are a concoction of Trey's old school, very clearly audible in the way of riffing and solo parts, with some other classics, such as the aforementioned Nocturnus (here I'm mainly referring to the vocal timbre and the way of articulation, as well as some of the drum parts), but also Incantation or even Brutality. In addition, Thulsa Doom are able to surprise more than once with a slightly more Finnish melody, such as in "Tomb of the Serpent Cult." Each of the compositions thrills as much as today's classic pieces from circa thirty years ago, each has power, catchiness and an above-average feeling. Well, listen to the instrumental title track and tell me how many bands today are capable of recording an acoustic song so deeply steeped in old skull. I agree, some moments are quite clearly similar to the aforementioned originals, some of the components even sound like they were cut alive from them. However, the way the Spaghettis have arranged the blocks in their own way is a real masterpiece. And the very sparing use of keyboards further enhances the majesty and mystery of these recordings. In terms of listenability, this material does not deserve even the slightest criticism. Everything is right here and you won't experience any shortcomings. Would you like some tracks to be singled out? Waste of space, because everyone can read the play list for themselves. This album has no weak points. This is the kind of mortem metal I can listen to endlessly. And that's all I have to say.

- jesusatan

Recenzja Likheim „Alt Skal Svinne Hen…”

 

Likheim

„Alt Skal Svinne Hen…” E.P.

Odium Records 2022


Likheim to nowy, jednoosobowy projekt z leżącego nieopodal Oslo miasta Asker. Założyciel rzeczonego do nagrywania swojej debiutanckiej epki zaprosił Gamle Erika z Carpathian Forest oraz naszego rodaka Umarlaka z Eradication. Ci trzej panowie wspólnie zarejestrowali dwadzieścia minut muzyki, dzieląc ją na cztery utwory, które niosą ze sobą tradycyjny norweski black metal. Dźwięki płyną tutaj w średnim tempie. Nie śpiesząc się zbytnio, ale cierpliwie wtłaczają w organizm słuchacza lód. Za pomocą jednostajnych i ponurych riffów Gretn kreuje złowróżbną atmosferę, która doprawiona szczyptą skandynawskiej melancholii, mrozi, czyniąc nas martwymi za życia. Norweg ma dość posępne podejście do tego gatunku i z niezwykłą pasją generuje akordy, głęboko zakorzenione w tamtejszym sposobie na grę black metalu. Dzisiaj ten przepis może jest nieco zdezaktualizowany, a szkoda, bo jego charakter w konfrontacji z obecnymi trendami bywa często dużo bardziej niebezpieczny. Na szczęście mieszkańcy tego kraju nie zapomnieli, jak należy podchodzić do sprawy. „Alt Skal Svinne Hen…” wypełniony jest stosownym brzmieniem. Wysunięte do przodu gitary emitują zobojętniałe riffy, wycofana sekcja rytmiczna nadaje powagi, a nie wrzaskliwe, lecz gardłowe wokale stawiają kropkę nad i. Pojawiające się od czasu do czasu przyśpieszenia nieznacznie wyrywają nas z transu, katując ożywczymi tremolo. Lecz co to za życie, gdyż i tak zimno tu jak sam chuj. Udany debiut. Wszystko jest na swoim miejscu i w dobrym guście. Rozmiłowani w typowym dla Norwegii black metalu, który potraktowany z należytym respektem, budzi odpowiednie emocje, nie będą rozczarowani.

shub niggurath

wtorek, 30 sierpnia 2022

Recenzja THEANDRIC „Flight Among The Tombs”

 

THEANDRIC

„Flight Among The Tombs” (Ep)

Independent 2022


Teraz proszę ponownie o uwagę fanów klasycznego Heavy ze wskazaniem na NWOBHM. Theandric albowiem, to zespół, który tworzy w takich właśnie klimatach i trzeba przyznać uczciwie, że chłopaki zza wielkiej kałuży wiedzą, jak rzeźbić w tej materii. Nie słyszałem co prawda ich debiutanckiego longa z 2013 roku, jednak wydana w lutym tego roku, 4-utworowa Ep’ka to materiał zawierający rasowy, chwilami epicki Heavy Metal umocowany głęboko w latach 80-tych, który spowoduje, że maniacy takich dźwięków podczas jego odsłuchu nie raz z radości zdejmą gacie przez głowę. Why zapytacie? Because „Lot Wśród Grobowców” to moi państwo prawie 27 minut naprawdę konkretnego, dobrego grania opartego na mocnych, soczystych, kanonicznych wręcz bębnach i tłustym, hulającym dziarsko basie. Na tym tradycyjnym kręgosłupie rytmicznym, który posiada niezgorszy ciężar, ułożono wyśmienite linie wioseł. Gitarzyści naprawdę zawodowo wycinają swe partie. Riffy, które wychodzą spod ich palców, są energetyczne i zadziorne, a zaawansowane technicznie, dopracowane partie solowe, to ekstraklasa gatunku. Znajdziemy także w ich grze trochę progresywno-rockowych  rozwiązań, ale nie zdominowały one tej produkcji, a jedynie dodały jej nieco przestrzeni i kolorytu, podobnie zresztą jak fachowo użyty klawisz. Nie można nie wspomnieć także o misternie plecionych melodiach, czy też o wijących się aranżacjach zahaczających chwilami o klimaty rodem z Bliskiego Wschodu. Największą robotę robi tu jednak wg mnie wokal. Mocne, czyste, głębokie partie Paolo, którego barwa głosu przypomina połączenie Bruce’a Dickinssona z Messiahem Marcolinem, są zdecydowanie gwoździem tego programu i wraz z wiosłami przepięknie prowadzą każdą z kompozycji. Naprawdę fajnie chłopaki rzeźbią, słychać w ich muzyce wyraźne inspiracje Iron Maiden i Candlemass, więc zdecydowanie leżą mi te dźwięki. Panowie z Theandric nie ograniczają się jednak jedynie do kopiowania starych mistrzów. Wykorzystują oni te wpływy na swój własny sposób, dokładają do tego prywatny stempel i na tej bazie tworzą muzykę zapatrzoną w nieśmiertelne klasyki gatunku, która posiada jednak indywidualny szlif i własny charakter. Powiadam Wam, ten materiał to naprawdę dobra rzecz, a dla miłośników Heavy jego zakup, co zrozumiałe, jest czynnością obowiązkową.

 

Hatzamoth

Recenzja Opus Magorum „Opus Magorum”

 

Opus Magorum

„Opus Magorum”

Inferna Profundus Records 2022


Opus Magorum to jak dotąd bliżej mi nie znana kapela z Grecji. Założyli ją dwaj muzycy w 2001 roku. Nie są chyba zbyt płodni, bo od początku swojej kariery, do dzisiaj zarejestrowali tylko sześć demówek i pojawili się na jednym splicie. W listopadzie Inferna Profundus wyda ich czwartą taśmę, która pierwotnie została nagrana w 2013 roku i rozeszła się w limitowanej wersji. Liczyła ona sześćdziesiąt kopii, które zostały rozdane tylko wybranym osobom. Teraz reszta świata będzie mogła się zapoznać z tym materiałem. Jaki jest grecki black metal każdy wie. Można go lubić lub nie. Pełno w nim różnych smaczków, cudownych melodii oraz tamtejszego słońca. Osobiście nie przepadam za tym wariantem czarciego grania, ale tym większe było moje zdziwienie, gdy usłyszałem „Opus Magorum”. Ja pierdolę! W Helladzie w końcu spadł śnieg, a wraz z nim prawdziwy black metal.  Te sześć kawałków to istna Antarktyda. Całość rozpoczyna intro „The Coming Of Winter”, w którym słychach szalejącą zamieć, gdy ona cichnie, zaczyna się „dziki łów”. Lodowate riffy gnają przed siebie w dość szybkim tempie. Nie ma tu miejsca na litość. Jednostajność i zapętlające się akordy, to twarz tej muzyki. Ostre strojenie poraża zwoje mózgowe, a nieprzychylny wokal podkreśla antypatyczny wydźwięk tego dzieła. Brzmienie wioseł jak również specyfika riffów mocno przypomina czwórkę Darkthrone. To ten sam chłód i nieczułość, a także skrajna obojętność do wszystkiego co żyje. Totalna odraza do jakiegokolwiek boga i czczącej go bezmyślnej tłuszczy. Czyżby tym razem płomień rozświetlił południowe niebo? Oby nie zgasł zbyt szybko. Kto by pomyślał, że kiedykolwiek biały puch pojawi się na dolnym krańcu Półwyspu Bałkańskiego. Wszystkim Grekom parającym się tą sztuką, życzę więcej takich anomalii pogodowych w ich kraju. Może przestaną wreszcie tak pitolić.

shub niggurath

poniedziałek, 29 sierpnia 2022

Recenzja VoidOath „Ascension Beyond Kokytus”

 

VoidOath

„Ascension Beyond Kokytus”

Cognitive Discordance Rec. / Cursed Monk Rec. 2022

Dziś wybierzemy się na przejażdżkę kostarykańskim walcem. Stamtąd bowiem pochodzi VoidOath, wychylający właśnie łeb na powierzchnię za sprawą debiutanckiego albumu. Już sama okładka przyciągnęła moją uwagę, głównie dlatego, że momentalnie skojarzyła mi się z kultowym filmem John’a Carpenter’a, być może domyślacie się jakim. Błyskawicznie okazało się, iż muzyka kwartetu z San José do banalnych nie należy. Panowie grają powoli, chwilami mocno ocierając się nawet o klimaty funeral doomowe. Różnica polega na tym, że usypiają naszą czujność wielokrotnie powtarzanym, ciężkim motywem jedynie po to, by znienacka zaatakować nagłym przyspieszeniem albo nieoczekiwanie odmiennym akordem. Akcja może nie zmienia się tu jak w kalejdoskopie, jednak nastrój płyty jest starannie przemyślany, umiejętnie podtrzymywany i sukcesywnie rozbudowywany. Nie ma tu przypadkowych dźwięków, wszystko jest na swoim miejscu i odgrywa istotną rolę. VoidOath niezwykle sprawnie wymieszali w swoim kotle wpływy Esoteric i Winter z precyzyjnie dobraną dawką sludge’owej klasyki a nawet kapką stoner rocka. Dzięki temu ich kompozycje są intrygujące, wciągające i bynajmniej nie pozbawione niespodzianek oraz różnego rodzaju ubarwiających całość efektów. Co dla mnie istotne, ta muzyka gniecie swoim ciężarem, który to zdecydowanie góruje tu nad melancholią. Próżno bowiem doszukiwać się na „Ascension Beyond Kokytus” płaczliwych gitar dla cmentarnych smutasów, a mimo to wszystko przesiąknięte jest przygnębieniem i beznadzieją.  Są na tym albumie także fragmenty sprawiające wrażenie, jak byśmy uczestniczyli w dziwnym obrządku, choćby gdy rytmiczne bębny tworzą tło dla sprawiających wrażenie na nieco improwizowane gitarowych harmonii pod koniec otwierającego płytę „Orion – Cygnus Descent”, albo w mocno spontanicznym urywku w drugiej części „Alabaster Ruminations”.  Nie bez znaczenia są tu także wokale, których dialogi udanie podkreślają atmosferę poszczególnych fragmentów. Mimo iż kompozycje VoidOath są dość długie (trzy z nich grubo przekraczają dziesięć minut), to absolutnie się tego nie odczuwa i słucha się ich jak w transie. Nagrania te brzmią mocno organicznie, powiedziałbym nawet, że w niektórych partiach trochę koślawo, lecz zdecydowanie wolę takie niedociągnięcia niż sterylną produkcję kastrującą muzykę z naturalności. To wszystko razem czyni „Ascension Beyond Kokytus” albumem wartym zainteresowania i poświęcenia mu przynajmniej kilku okrążeń. Bardzo ciekawe wydawnictwo.

- jesusatan

Recenzja NOCTURNAL PRAYER „Mutilation on the Bed of Winter”

 

NOCTURNAL PRAYER

„Mutilation on the Bed of Winter”

Inferna Profundus Records 2022


Z Kanadyjskim hordem Nocturnal Prayer mięliście już okazję zetknąć się przy okazji kompilacji materiałów demo, jaka ukazała się przed dwoma laty, a na temat to której kilka zdań mojego autorstwa mogliście przeczytać na przepastnych łamach Apocalyptic Rites. Tym razem Pan Murder, władający niepodzielnie tym projektem, prezentuje nam pierwsze, pełne wydawnictwo Nocnej Modlitwy, któremu nadał imię „Mutilation on the Bed of Winter”. Dla wszystkich ortodoksyjnych fanów surowego, mizantropijnego Black Metalu, będzie to z pewnością pozycja warta uwagi, gdyż ideologiczna linia programowa, jaką prezentował zespół na swych poprzednich produkcjach, została tu zachowana, a i w kwestiach muzycznych otrzymujemy na tym albumie kontynuację tego, z czym mięliśmy okazję obcować choćby na „Advance on Weakened Foes”. Ponownie usłyszymy zatem na tym krążku rasową diabelszczyznę opartą na tradycyjnych kanonach II fali gatunku. Przeważają patenty skandynawskie, jednak pewne elementy rodem z otchłani ze znakiem klonowego liścia także przewijają się przez ten materiał, podobnie zresztą jak dzikie schematy lo-fi przywodzące na myśl scenę francuską, czy portugalską. Są tu chwile depresji wymieszanej z ponurą, mroczną melancholią, jak i momenty rozpaczliwego niepokoju, jednak przez większą część trwania tej płytki zalewają nas nienawistne strumienie złośliwości i pogardy.Bębny sieją nielichy rozpierdol, operując zarówno siarczystymi blastami, jak i gniotącymi, chorymi partiami. Chropowaty bas barbarzyńsko wyrywa trzewia, wiosła tkają zimne, jadowite riffy nie stroniąc jednak też od nieco bardziej dysonansowych, popapranych akordów, czy też zagrywek charakterystycznych dla klasycznego, korzennego Heavy (jak choćby w utworze „Moonlit Paths To The Cristalline Throne”), które wyśmienicie wpisały się w koncept muzyki zawartej na „Okaleczeniu na Łożu Zimy”. Jeżeli chodzi natomiast o warstwę wokalną, to płytka ta zawiera całą paletę plugawych wrzasków, desperackich wymiotów, agonalnych jęków, przerażających szeptów, czy też rytualnych, nawiedzonych śpiewów z samego dna piekła. Prócz ściany ziarnistego riffowania podanej na tle perkusyjnej kanonady połechcą nas tu także przyjemnie lodowate, grobowe melodie wijące się pomiędzy nasyconymi ciemnością fakturami poszczególnych wałków, a bardziej majestatyczne momenty podkręcają bluźnierczy wydźwięk tej płyty. Podoba mi się ta na wskroś monochromatyczna, szorstka, hipnotyzująca, czarna surowizna. Niby proste, jak konstrukcja cepa to granie, a jednak wibracje tworzone przez te dźwięki potrafią wprowadzić słuchacza w chory trans i wywołać chwilami nielichy dyskomfort. Bardzo dobre, czarcie granie. Rogaty z pewnością z zadowoleniem zamiata ogonem.

 

Hatzamoth

sobota, 27 sierpnia 2022

Recenzja Vathr „Dead & United”

 Vathr

„Dead & United”

Edged Circle 2022

Vathr to zupełnie nowy twór zrodzony na norweskiej ziemi. Próżno szukać o nich bliższych informacji. Z notki informacyjnej dołączonej do materiału promocyjnego wiadomo tylko, że pochodzą z Bergen, a członkowie tego bandu udzielali się na scenie w latach dziewięćdziesiątych. W październiku tego roku dzięki Edged Circle ukaże się w wersji kasetowej i winylowej ich debiutancki mini album. Zawartość „Dead & United”, to trzy numery odegranego z pełną powagą black metalu, utrzymanego w tonie „Blood FireDeath”. Riffy płyną tutaj w średnim tempie, kreśląc nienachalne melodie, nawiązujące do tamtego okresu w twórczości Bathory. Jednak w dwóch pierwszych kawałkach Norwedzy nie koncentrują się tylko na czerpaniu wzorców z Seth’a. Podniosłość akordów wzbogacona jest o ich własne pomysły, zaczerpnięte z norweskiego sposobu na granie black metalu. Dzięki temu dostajemy również tą godność, która brzmi w tamtejszych dźwiękach, a także zimną do bólu bezwzględność, z jaką ci muzycy traktują słuchacza. Nie ma tu miejsca na jakiekolwiek sentymenty. Patetyczna melodyka to tylko złudzenie. Tak naprawdę to deklaracja powracającej wojny z jebaną religią, a ten konflikt nadciąga stamtąd, gdzie wybuchł niegdyś „płomień na północnym niebie”. Delikatną zmianę niesie ze sobą trzeci „Crimson Cold Curse”. Jest on odniesieniem do etapu Quorthon’a jaki zapoczątkował nagrywając „Hammerheart”. Warstwa instrumentalna posiada ten jakże śpiewny i dostojny charakter, ale nie traci na twardości, zamierzenia są tu oczywiste. Tak samo jak w przypadku instrumentów sprawa wygląda przy wokalach. Są to bardziej czyste wokalizy niż w pierwszych dwóch kawałkach. Ich pełen żalu wydźwięk chwyta za gardło i zarazem budzi gniew. Czyżby nordycka zima znowu miała nadciągnąć? Kto wie? Mam nadzieję, że nie spali na panewce jak w „Grze o Tron”. Zajebisty debiut! Ciekawe co będzie dalej.

shub niggurath

piątek, 26 sierpnia 2022

Recenzja Abhor "Sex Sex Sex (Ceremonia Daemonis Antichristi)"

 

Abhor

"Sex Sex Sex (Ceremonia Daemonis Antichristi)"

Iron Bonehead 2022

Co powiecie na temat okładki, która widzicie powyżej? Aha, pan mówi, że fajna dupa i pyta czy znajoma? Otóż niekoniecznie. Bo styczność z tym włoskim hordem miałem dotychczas sporadyczny i ograniczał się jedynie do znajomości ich nazwy. Poza tym nie napalajcie się, owa blond dupa i tak tam nie gra. No ale kiedy do tego tandetnego zdjęcia dołożyłem sobie tytuł nowego, kurwa, ósmego już albumu makaronowego trio, to byłem przekonany, iż to idealny okaz do zjebania i zmieszania z gównem. Ot tak, że to szit, szit, szit... Szybko okazuje się, że jednak nie do końca. Abhor to podręcznikowy przykład śródziemnomorskiego black metalu z lat dziewięćdziesiątych. Niezbyt rozpędzonego, opartego na bardziej klasycznym riffowaniu niż północnych tremolo, które w połączenie z szeroko użytymi syntezatorami, głównie w stylu transylwańskim, tworzą całkiem mroczny, teatralno wampiryczny klimat. Wspomniane klawisze stoją tutaj w równym szeregu z gitarami bardzo udanie podkreślając satanistyczno rytualną atmosferę. Tą potęgują także odpowiednio dobrane sample, a jeśli się wsłuchamy to zapewne zauważymy, że i teksty są skrupulatnie dobrane do całości. Głos prowadzącego ceremonię, a właściwie prowadzących, bo wokalistów jest dwóch, wybrzmiewa w różnych, chropowatych tonacjach, przez co na wygłaszanym kazaniu zasnąć nie powinniśmy. Zresztą przyznać trzeba, że Włosi bardzo udanie utrzymują naszą atencję przez ponad czterdzieści minut i zamulania tu niezbyt wiele. Nawet jeśli poszczególne numery są do siebie dość podobne, to bardziej nazwałbym to spójnością, niż męczeniem tego samego tematu. Zaskakująco dobrze odwzorowywane są na "Sex Sex Sex (Cereminia Daemonis Antichristi)" klimaty znane z Mortuary Drape czy Varathron, i mimo iż niezbyt wiele w nich oryginalności, to w życiu nie powiedziałbym, że Abhor z kogokolwiek bezczelnie zrzyna. Za to bardzo udanie hołduje starej szkole, czego dowodem także wpleciony w kompozycje własne cover Mystifier. Brzmienie tego materiału także nie pozostawia zbyt wiele do życzenia i gdyby ktoś mi wciskał, że to nagrania sprzed trzydziestu lat, to łyknąłbym to bez popitki. A najlepsze jest, że kiedy album dobiega końca, to wcale nie ma się ochoty iść do kuchni po mocną kawę, lub odprowadzić pawia do kibla, lecz włączyć najnowszą ceremonię Abhor ponownie. Nie wiem jak sprawa wygląda w przypadku wcześniejszych dokonań zespołu, ale uważam, że warto sobie ich sprawdzić, zwłaszcza jeśli gustujecie we wspomnianych powyżej klimatach. Mało kto już dziś tak gra. Bardzo pozytywne zaskoczenie. Na tyle silne, że, wierzcie lub nie, ale po zaznajomieniu się z "Sex Sex Sex (Cereminia Daemonis Antichristi)" uważam, iż odrobinę wyśmiana przeze mnie na początku okładka idealnie do tych kompozycji pasuje. Kurwa, kto by pomyślał...

- jesusatan

Recenzja BEASTIALITY „Sacrificial Chants”

 

BEASTIALITY

„Sacrificial Chants” (Ep)

Invictus Productions 2022

Całkiem przyjemne piekiełko zgotowali nam na swej najnowszej Ep’ce Szwedzi z Beastiality. Dlaczego piekiełko? Ano dlatego, że materiał ten trwa jedynie niecałe 16 minut, ale przede wszystkim dlatego, że choć panowie szczerze i z maniakalnym uporem napierdalają ku chwale Rogatego, to do najlepszych w tym gatunku jeszcze trochę im brakuje (a przynajmniej ja tak sądzę). Nie jest bowiem wbrew pozorom łatwo zagrać surowy, jadowity Death/Black/Thrash w sposób taki, aby zamiatał bestialsko. Nie znaczy to jednak, że tych czterech jegomości odwala pańszczyznę, lub robi w tej materii jakieś kardynalne błędy. Broń mnie Panie Szatanie przed takim stwierdzeniem. Szwedzcy bluźniercy fachowo, z sercem i zaangażowaniem podchodzą do tematu, a tworzony przez nich poczerniały, śmiertelny Thrash to granie bardziej niż rzetelne i umiejący srogo dojebać. Barbarzyńska siła tego materiału opiera się na intensywnych, chropowatych, bezlitosnych riffach, napędzających ten diabelski wypierd, dudniących bębnach, piłujących solówkach (kłania się wczesny Slayer), basowym okrucieństwie i rasowych, demonicznych, agresywnych wokalizach, które plują żółcią i żrącym kwasem prosto w ryj. Niewątpliwym atutem tych pięciu kompozycji jest także ich zwarta, gęsta niczym smoła, kakofoniczna chwilami (w pozytywnym znaczeniu tego słowa)  struktura, co przekłada się w prostej linii na zawiesisty, mroczny i zaprawiony śmiercią feeling tego krążka. Delikatnym, ale jednak minusem jest natomiast pewna powtarzalność (nie chcę powiedzieć schematyczność, bo to nie do końca prawda) formy i konstrukcji, oraz dosyć spore podobieństwo pomiędzy poszczególnymi wałkami. Na tle reszty nieco wyróżnia się „Sinner” i naznaczony szaleństwem „The Black Sun Prophecy”, choć i one nie są jakimiś zabójczymi petardami. Tłukłem tę Ep’kę kilkanaście razy, chcąc, być może nieco na silę znaleźć w niej to „coś”. Niestety, nie zażarło i z kapci mnie nie wyrwało, jednak to solidne, zadziorne granie. Czuć w tej muzie agresję, wściekłość i dotyk Diabła. Wszyscy zakochani w twórczości Gospel of the Horns, Nifelheim, Bestial Mockery, Nocturnal Graves, Throaat, czy Obscure Evil powinni bezproblemowo łyknąć także i „Pieśni Ofiarne”. Dla mnie ten materiał, to tylko dobre rzemiosło, ale kto wie, być może kolejny wymiot hordy ze Sztokholmu pozamiata już mną okrutnie i będzie to prawdziwe Piekło przez duże „P”, czego im, jak i sobie życzę.

 

Hatzamoth

czwartek, 25 sierpnia 2022

Recenzja Trembling Void „The Burning Question”

 

Trembling Void

„The Burning Question”

Inferna Profundus Records 2022


No i się dokonało. Po niezwykle udanym „Demo I” Inferna Profundus wydaje debiutancką płytę tego jednoosobowego projektu z Kanady. Co prawda premiera na CD ukaże się dopiero, a może już, pierwszego października, ale Ci, którzy będą chcieli zakupić ten materiał na winylu, będą musieli poczekać trochę dłużej, bo do listopada. W obu przypadkach warto uzbroić się w cierpliwość. Czas płynie szybko i siłą rzeczy wszyscy chętni otrzymają ten produkt. Fani surowego black metalu, którzy docenili wyżej wymienione demo, nie powinni być zawiedzeni. Podobnie jak na poprzednim wydawnictwie dostaną siedem kawałków bezdusznej muzyki. Co prawda najnowsza propozycja Kanadyjczyka tym razem mniej nawiązuje do drugiej fali tego gatunku. Więcej tu teraz własnej inwencji muzyka, który poszerza swoją twórczość o własne patenty, stawiając na bardziej współczesne ujęcie black metalu, w którym oprócz zwyczajowych riffów, można również znaleźć delikatne dysonanse jak i również dewiacyjne tremolo. Poza tymi elementami słychać też jednak trochę naleciałości z lat dziewięćdziesiątych, bez których ten typ muzykowania raczej nie może istnieć, gdyż przecież tamte lata odcisnęły na tym wariancie metalu największy wpływ i ukształtowały go na lata. Znajdziemy tu również kilka zagrywek znanych z thrashowego rzępolenia, zwłaszcza w piątym i chyba najlepszym z całej siódemki „True Abomination”. Ten krążek jest ścisłą kontynuacją drogi obranej przez Trembling Void na „Demo I’. Sposób nagrania wyróżnia się swoim piwnicznym chłodem oraz niechlujną nutą. Całość mocno ociera się o „raw”, lecz znów poszczególne sekcje są doskonale słyszalne i nie zlewają się w jedną masę. Nieprzyjemne gitary tną synapsy w średnim i szybkim tempie, a wyraźnie słyszalny bas utrzymuje je swoim rytmem w ryzach, tak aby nie rozwiały się w przestrzeni, zamieniając w bezkształtny szelest. Niezbyt wycofana perkusja, nadąża za nimi, pukając w punkowy sposób, dodając zadzierżystości i podkreśla buntowniczy charakter „The Burning Question”. Miejscami pojawiają się tu także syntezatorowe wstawki, które użyte w odpowiednich momentach, nadają głównej linii nierzeczywistego i wysoce niesympatycznego klimatu. Wszystko dopełniają wrogie wokale, przypominające te z „Filosofem”. Te czterdzieści trzy minuty, to jedna chwila. To błysk niosący ze sobą czyste zło, abominację i skrajny indyferentyzm, a składniki te podane są w iście bezwzględny sposób. Zaklętych w tych riffach emocji nie da się nauczyć. To coś wypływać musi prosto z czarnego serca i posępnej duszy. Tak! To jest kurwa właśnie black metal!

shub niggurath

Recenzja JUNGLE ROT „A Call to Arms”

 

JUNGLE ROT

„A Call to Arms”

Unique Leader Records 2022


Kenosha w stanie Wisconsin, nad jeziorem Michigan. W tym oto malowniczo położonym mieście, w roku 1992 powstaje zespół Jungle Rot. Panowie od pierwszych swych dni postanawiają napierdalać ciężki, miażdżący Death Fucking Metal i swemu postanowieniu wierni są po dziś dzień, a co najważniejsze, przez te 30 lat nigdy się nie skurwili. Zawsze wierni raz obranej drodze, zawsze bezkompromisowi i oddani śmiertelnej zarazie. Teraz ich wydawnictwa z lat 90-tych, to już klasyka amerykańskiego Metalu Śmierci. Jungle Rot ani myśli jednak wieszać instrumenty na kołkach i dzięki Unique Leader Records dostarcza w tym roku swym fanom jedenasty już, pełny krążek zatytułowany „A Call to Arms”. A krążek to jak zwykle konkretny, tłusty i gniotący fachowo. Oczywiście żadnej rewolucji po nowym materiale amerykanów spodziewać się nie należy, gdyż oni od lat już wypracowali swój patent na granie (podobnie, jak m.in. Six Feet Under) i niemal kurczowo się go trzymają, mając zarazem świadomość, że takie dźwięki nowej rzeszy zwolenników im nie przysporzą. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że mają to w dupie. Ich muzyka jednak cały czas kopie po zadzie, aż miło (zwłaszcza na żywca). Niezmiennie napotkamy więc na tym albumie ciężko bijące beczki, soczyste, wywracające flaki linie basu, mięsiste, dosadne riffy o staro szkolnej strukturze, solóweczki o lekko Thrash’owym zacięciu i klasyczny w formie i wyrazie, gardłowy growling. Tradycyjnie nikt nie ściga się tu ze światłem, nie upycha tysiąca riffów w jednym wałku i nie uskutecznia instrumentalnego onanizmu. „Wezwanie do Broni”, to 10 utworów masywnego, szczerego US Old School Death Metalu, który cały czas miażdży i potrafi niewąsko sponiewierać (przynajmniej mnie). Brzmi ta płytka oczywiście bez zarzutu. Każdy instrument ma odpowiednią przestrzeń, by przyjebać, jak należy, a przy tym czuć tu delikatny odór gnijącego bagna, no i groove także jest przecudnej urody. Wiem, wielu zapewne powie, że to w pewien sposób odgrzewane kotlety, że Jungle Rot męczy bułę itd. itp. Zgadzam z się z tym w 666%. Tyle tylko, że ja (i zapewne poza mną znajdą się także i inni) lubię bułkę z kotletem, zwłaszcza jeżeli więcej tam mięsa, niż pieczywa. A gdy do tej przeciętnej strawy zapodam sobie ze trzy chłodne browarki, to jej walory smakowe zdecydowanie wzrastają i zwykłe klops jawi się niemal, jak wykwintny, długo dojrzewający  stek. I podobnie jest z tym krążkiem. Niby wszystko oklepane i przeżute wielokrotnie, a jednak smakuje, a w asyście procentów nabiera nawet nieco bardziej wytwornej nuty. Dobra starczy już tego pierdolenia. Psy mogą szczekać, a Jungle Rot i tak dalej będzie robić swoje…i bardzo kurwa dobrze. W chuj rasowy krążek. Tak trzymać panowie. I tyle na temat.

 

Hatzamoth

środa, 24 sierpnia 2022

Recenzja Scumslaught „Knives and Amphetamines”

 

Scumslaught

„Knives and Amphetamines”

Caligari Rec. 2022


No i jak tu, kurwa mać, nie pić? Czy ktoś może mi to powiedzieć? Jak tu nie spożywać trunków nisko czy, przede wszystkim, wysokoprocentowych, kiedy wokół tyle muzy, przy której kapsel od Kommesa sam zeskakuje z butelki a nakrętka od Wyborowej wiruje radośnie w kierunku przeciwnym do ruchu zegara? Scumslaught to projekt kolesi z Sepulcre, Destroyer666 i Repugnant. Ahaaaa, zatkao kakao? Nie podniecajcie się jeszcze, bowiem to, co przynosi ze sobą „Knives and Amphetamines” różni się znacznie od muzyki serwowanej przez wyżej wymienione zespoły. Doświadczeni na wskroś muzycy zebrali się do, za przeproszeniem, kupy i postanowili ponapierdalać staroszkolną, wysoce oktanową muzę, głęboko zakorzenioną w klasyce z lat osiemdziesiątych. Okrasili to prostym punkiem i wyszła im z tego mieszanka eksplodująca. Dwadzieścia dwie minuty z drobnym haczykiem. Dokładnie tyle starczy, by ten do bólu oldskulowy i nieskomplikowany materiał rozszarpał was na strzępy. Kompozycje zamieszczone na tym krążku to czystej maści thrash, punk, rock’n’roll. Zwał jak zwał, rozpierducha jak się patrzy. Riff goni riff, groove goni groove, chwyta to bestialsko za serce swoimi szponami i puścić nie zamierza. Chce się tańczyć w dzikim szale i śpiewać wraz z zespołem chwytliwe wersety. Czuć tu ducha Motorhead, Venom czy nawet crossoverowego S.O.D. , ale chyba najbardziej adekwatnym porównywaczem byłby Nakrofilth. Brzmienie mamy podobnie brudne, praca gitar perfekcyjnie pierwszofalowa, może tylko nieco bardziej podkręcone tempo... Na to wszystko wrzucono agresywny wokal z pogranicza śpiewu i krzyku, no kurwa, czegóż tu chcieć więcej? Łeb sam się urywa z kręgosłupa i nachodzi człowieka chęć na dziki mosh. Chyba największa przy ostatnim, nagranym najprawdopodobniej na próbie, najbardziej surowo brzmiącym „Unholy Feast For Flies”.  Nie będę dziś czynił niepotrzebnych wywodów. Powiem jedynie, że „Knives and Amphetamines” to idealna muza pod wutkie, idealny kompan przy piciu do lustra i idealny materiał do obudzenia przysypiających przy stole gości podczas zbyt intensywnie zakrapianej imprezy. Kurwa, rozpierdala mnie to w pizdu! Zakurwisty matex. Tyle mam do powiedzenia.

- jesusatan

Recenzja AGONIZING TORTURE „Chamber of Torture”

 

AGONIZING TORTURE

„Chamber of Torture”(Ep)

Lord of the Sick Recordings 2021

 


Zaprawdę iście przepastne są czeluście amerykańskiego undergroundu. Tam właśnie znalazłem przypadkiem, podczas jednej z mych weekendowych, zakrapianych alkoholem  penetracji tamtejszej, podziemnej sceny duet AgonizingTorture i ich wydaną w zeszłym roku Ep’kę „Chamber of Torture”. Chłopaki napierdalają miażdżący okrutnie Brutal Death Metal z elementami Slam, nie dziwi mnie zatem fakt, iż materiał ten ukazał się na cd w barwach Lord of the Sick Recordings. A nakurwiają panowie naprawdę okrutnie i bez srania po krzakach. Ciężkie w chuj bębny spuszczają tu sromotny wpierdol, gniotąc bezlitośnie, wyrazisty bas grubo poniewiera, wykręcając wnętrzności niczym maglownica, okrutne, bestialskie, mięsiste riffy patroszą barbarzyńsko, dbając o to, aby ich ofiara zaznała jak najwięcej bólu, a wokalne wymioty, to mieszanina zaropiałej flegmy, żółci i wszelakich, walących rozkładem, zwracanych treści żołądkowych. Nie jest to z pewnością ekstraklasa gatunku, póki co, określiłbym te wymioty jako solidną, II ligę mulistego napierdolu, ale potencjał niewątpliwie ci jegomoście posiadają i jeżeli solidnie wezmą się do roboty, to niebawem mogą awansować w tabeli przynajmniej o kilka pozycji wyżej. Niemniej nawet teraz podoba mi się ten ze wszech miar bezlitosny, wgniatający w podłoże, chory wykurw inspirowany średniowiecznym torturami i cierpieniem poddanych im ofiar. Jeżeli zatem jesteś, drogi czytelniku podobnym do mnie, spaczonym muzycznie popierdoleńcem, to polecam ci „Komnatę Tortur” i życzę równie satysfakcjonującego, co w moim przypadku odsłuchu połączonego z obfitą ejakulacją. 

 

Hatzamoth

poniedziałek, 22 sierpnia 2022

Recenzja Writhing "Of Earth & Flesh"

 Writhing

"Of Earth & Flesh"

Everlasting Spew 2022


Po wydanej dwa lata temu, króciutkiej EP-ce, z dużą płytą debiutuje australijski Writhing. Kto słyszał wcześniejsze nagrania, ten zapewne doskonale już wie, a kto nie, to informuję, iż panowie bawią się w czystej maści śmierć metal. Zmian stylistycznych względem "Eternalised In Rot" tu nie ma. Jest za to logiczna kontynuacja. Jeśli w death metalu bawią was niskie growle, urozmaicone tempo czy ciężkie akordy bez przesadnej melodii, to bez problemu znajdziecie to wszystko na "Of Earth & Flesh". Kangury nie przeginają w żadną ze stron, unikając esktremalnych zwolnień czy wyścigów z wiatrem. Trzymają się raczej blisko środka, lecz nie da się zaprzeczyć, że dość często kombinuja z tempem, przez co ich kompozycje na pewno nie są monotonne. Najbliżej tym dźwiękom do szkoły amerykańskiej z całym dobrodziejstwem inwentarza. Jest masywność, jest lekki groove, głęboki growl i potężne brzmienie. Co prawda chwilami zdaje się, iż chłopaki zaglądali także do europejskiego ogródka, co słychać na przykład w partiach solowych, ale w zdecydowanej mniejszości. Pomijając drobne dysonanse (jak choćby w utworze tytułowym) większość utworów opiera się o starą szkołę i tworzy razem bardzo zwarty materiał. Tym bardziej, że jego otwarcie i sama końcówka kojarzyć się może dość mocno z melodiami pod Immolation, niejako zamykającymi całość w klamrę. Nie będę na siłę doszukiwał się w tych ośmiu kompozycjach niczego wyjątkowego, bo pewnie niewiele bym i tak znalazł, ale powiem wam, że ten krążek ma jedną ogromną zaletę. Czepia się głowy jak rzep psiego ogona i nie chce popuścić. Może dlatego, że "Of Earth & Flesh" to nawet nie pół godziny muzyki, i jak tylko się kończy, to aż chce się odpalić ten krążek ponownie. Zatem bez zbędnego pierdolenia, każdy maniak śmierć metalu, który nie miał dotychczas okazji, powinien sobie sprawdzić Writhing, bo kolesie wiedzą jak się tymi klockami bawić. Żadne mistrzostwo świata, ale na pewno zdecydowanie powyżej szarej przeciętności.

- jesusatan

Recenzja HATH „All That Was Promised”

 HATH

„All That Was Promised”

Willowtip Records 2022


Hath to grupa, z którą praktycznie od zawsze mam problem. Oczywiście nie jest to problem z samym zespołem, ale z jego muzyką już jak najbardziej. Pierwszy album zespołu wydany przed trzema laty przeszedł w zasadzie obok mnie, nie znalazłem bowiem na nim nic, co kazałoby mi do niego wrócić. Jako jednak, że ciekawe i wiecznie głodne muzyki ze mnie zwierzę, toteż, gdy w mojej skrzynce recenzenckiej ujrzałem dwójeczkę ekipy z New Jersey, postanowiłem sprawdzić „Wszystko, co było Obiecane”. Z pewnością jest to album zdecydowanie bardziej złożony i dopracowany, a zarazem o wiele ciekawszy od „Of Rot and Ruin”, choć na kolana mnie ta płytka absolutnie nie rzuciła (i całe szczęście, bo jeszcze bym se kurwa krzywdę zrobił). Cały czas nie do końca przekonuje mnie twórczość amerykanów, choć nie da się nie usłyszeć, że umiejętności i warsztat techniczny mają panowie na niebotycznie wysokim poziomie. Niestety (przynajmniej z mojego punktu widzenia), ta płytka jest trochę jak sinusoida i ma praktycznie tyle samo elementów, które miażdżą i poniewierają okrutnie, co i miałkiego pitolenia, od którego mam kisiel w galotach. Zacznę więc może od tych, które totalnie przeorały mi beret, sprowadzając chwilami niemal do parteru. Niewątpliwie można do nich zaliczyć techniczne napierdalanki na pełnej piździe. Beczki robią wówczas konkretny, siarczysty rozpierdol, a przy tym potrafią złamać metrum i zakręcić piekielnie, podobnie zresztą jak chropowaty, wyrazisty, kreatywnie wywijający bas. Wiosła oczywiście także wymiatają niesamowicie, a ułożone miejscami kaskadowo riffy i chorobliwe dysonanse po prostu rozpierdalają. Podobają mi się też po części marszowe poruszające się po terytorium progresywnej śmierci pasaże. Chodzi mi oczywiście o te, które mają konkretny ciężar i moc. Potrafią one w chuj solidnie cisnąć, a przy tym tworzą transowe, hipnotyczne struktury, od których trudno się oderwać. Bluźniercze, diabelskie growle, jakie możemy usłyszeć w tych naznaczonych szalonym okrucieństwem frazach, robią zajebistą robotę, zapewniając im odpowiednio mroczne jebnięcie. O solówkach nawet nie wspominam, bo to przecież normalne, że są wyjebane w kosmos. Niestety, na tym kończą się moje egzaltacje nad tym krążkiem. Za zupełnie zbędne, a nawet dla tej produkcji wysoce szkodliwe uważam wszystkie, neoklasyczne gitarowe plumkania, czyste wokale, powodujące u mnie nerwowy ślinotok, czy też wszelakie leciutkie, przeintelektualizowane prog-rockowe naleciałości. Niby nie ma ich aż tak znowu dużo, ale ni cholery mi one nie leżą i nie pozwalają się cieszyć w pełni zawartością tego krążka. Tępią one wg mnie pazur tej produkcji, zaburzają jej spójność i rozcieńczają niepotrzebnie jej śmiertelny charakter. Cóż, płytka ta podoba mi się i tak zdecydowanie bardziej, niż jej poprzedniczka, więc idzie ku lepszemu. Gdyby wyjebać te wszystkie, całkowicie zbędne prog-coś tam smęcenia, wówczas ten album byłby prawdziwą petardą. Na razie jednak tak nie jest, ale może następną razą, kto wie…?


Hatzamoth

Recenzja / A review of V.E.I.N. "Blood Oaths"

 

- For English scroll down -


V.E.I.N.

"Blood Oaths"

Eternal Death 2022


Nie da się ukryć, że Stany z black metalem niekoniecznie się kojarzą. Szczególnie biorąc pod uwagę ilość kapel wypluwanych przez Wielkiego Brata względem ich jakości. Owszem, wyjątki się trafiają, ale chyba bardziej na zasadzie potwierdzenia reguły. Dlatego też do V.E.I.N. podchodziłem raczej ze sporym dystansem. Czasem jednak trzeba być wyjątkowo ostrożnym, bo nie wiadomo za którym rogiem czai się prawdziwe monstrum. A takim właśnie jest ten jednoosobowy twór Death Fiend'a, znanego być może niektórym z Deathgod Messiah czy Cruenation. Bez owijania w bawełnę... "Blood Oaths" to podróż w zupełnie inny wymiar. Muzyka oparta na bazie czarnego metalu zza oceanu spod znaku VON czy wczesnego Havohej, jednak posiadająca własne, przerażające oblicze. To, co się w zawartych na rzeczonym albumie ośmiu kompozycjach dzieje to mentalna transmutacja, odkrywanie nieznanego obszaru pełnego grozy i czystego zła. Zacznijmy od tego, że struktury kompozycji zdają się na pierwszy rzut ucha banalnie kwadratowa i faktycznie mogą kojarzyć się z dokonaniami VON. Weźmy dla przykładu pierwszy z brzegu "Malign Black Oath", utwór oparty na powtarzającym się przez cały czas jednym motywie gitarowym z monotonnie dudniącą perkusją i systematycznie pulsującym basem, zwalniający jedynie na chwilę w końcówce. Niewiele więcej zmienia się w kolejnym "The Black Eye of Eibon". Ponadto brzmienie tych nagrań jest mocno garażowe, maksymalnie zabrudzone i niedbałe, ale nadal mieszczące się w kategorii "muzyka" a nie "hałas". Rzecz w tym, że poza wspomnianymi wpływami okraszonymi z lekka riffowaniem pod Blasphemy, znajdziemy tu mnóstwo dodatków, czających się w tle i znienacka wychodzących na pierwszy plan, w postaci sampli, niepokojących dźwięków i całego wachlarza wokalnych ekspresji. Mocno przymulony growl prowadzi dialogi z pojawiającymi się znikąd wojennymi okrzykami, demonicznymi pomrukami czy niepokojącymi wrzaskami. Tempo w ramach poszczególnych kawałków niezbyt często się zmienia, co nie oznacza, że wszystkie one są na jedno kopyto. Ponadto taki cover Kilslug "Warlocks, Witches and Demons" to nieco kontrastujący z resztą, solidny walec z miażdżącym trzewia riffem i chorymi wokalami. Długość numerów stanowi tu spory rozrzut, od krótkiego i treściwego "Sangre Libertad", gdzie po krótkim wprowadzeniu wszystko rozgrywa się w przeciągu półtorej minuty, po ponad siedmiominutowy i najbardziej zróżnicowany "Bloodstained Symetry". Natomiast wspomniane wcześniej, pojawiające się dość często sample, najczęściej z silnym pogłosem, poziomem choroby kojarzą mi się z klasykami z G.G.F.H. i sprawiają, że "Blood Oaths" faktycznie może wciągnąć w najgłębsze zakamarki piekła i wywrócić ciało na lewą stronę. Sposób w jaki Amerykanin buduje na swoim debiucie atmosferę koszmaru można przyrównać też do niektórych nagrań Gnaw Their Tongues, z tym, że zdecydowanie więcej tu surowego black metalu. Jakkolwiek by jednak tej muzyki nie definiować i do jakich innych twórców nie przyrównywać, przyznać trzeba, iż w ogólnym rozrachunku jest ona mocno nietypowa i oryginalna. Death Fiend stworzył potwora, który mnie pochłania w całości, wysysa umysł i pożera ciało. Mocno chora i absolutnie mroczna rzecz.

- jesusatan



V.E.I.N.

"Blood Oaths"

Eternal Death 2022


There's no denying that the States are not necessarily associated with black metal. Especially considering the number of bands spit out by Big Brother relative to their quality. Yes, exceptions do happen, but probably more along the lines of confirming the rule. That's why I once approached V.E.I.N. with considerable distance. Sometimes, however, you have to be extremely careful, because you don't know around which corner a real monster is lurking. And such is this one-man creation of Death Fiend, known perhaps to some from Deathgod Messiah or Cruenation. Without beating around the bush.... "Blood Oaths" is a journey into a completely different dimension. Music based on black metal from overseas under the sign of VON or early Havohej, but with its own terrifying face. What happens in the eight compositions included in the said album is a mental transmutation, exploring an unknown area full of horror and pure evil. Let's start with the fact that the structures of the compositions seem, at first glance, to be trivially square and may actually be associated with the achievements of VON. Take, for example, the first one "Malign Black Oath", a track based on a single guitar motif repeated throughout, with monotonously rumbling drums and systematically pulsing bass, slowing down only for a moment in the end. Not much more changes in the following "The Black Eye of Eibon." In addition, the sound of these recordings is heavily garage-like, as dirty and unkempt as possible, but still falling into the category of "music" rather than "noise." The thing is that in addition to the aforementioned influences sprinkled with a bit of Blasphemy-like riffing, there are plenty of additions, lurking in the background and suddenly coming to the fore, in the form of samples, disturbing sounds and a whole range of vocal expressions. A heavily muted growl runs dialogues with war cries, demonic murmurs or disturbing screams appearing out of nowhere. The tempo within individual tracks doesn't change very often, which doesn't mean that they are all on one copy. Moreover, such a Kilslug cover of "Warlocks, Witches and Demons" is a bit of a contrast to the rest, a solid roller with a viscerally crushing riff and sick vocals. The length of the songs here is quite a spread, from the short and succinct "Sangre Libertad," where after a brief introduction everything plays out in a minute and a half, to the more than seven-minute long and most varied "Bloodstained Symetry." On the other hand, the aforementioned samples that appear quite often, mostly with strong reverb, with the level of sickness can be associated with the classics from G.G.F.H., and make "Blood Oaths" actually able to pull you into the deepest recesses of hell and turn your body inside out. The way the American builds the atmosphere of nightmare on his debut can also be compared to some recordings by Gnaw Their Tongues, except that there is definitely more raw black metal here. However one may define this music and compare it to other artists, but must admit that overall it is highly unusual and original. Death Fiend has created a monster that consumes me completely, sucks my mind and devours my body. Strongly sick and absolutely dark stuff.

- jesusatan

Recenzja MISCREANCE „Convergence”

 MISCREANCE

„Convergence”

Unspeakable Axe Records (2022)


Włoski Miscreance działa na muzycznej scenie od 2013 roku, choć do 2018 roku figurowali pod nazwą Atomic Massacre. Nie wiem jak grali wcześniej, ale z „Convergence” mam trudny orzech do zgryzienia. Grupa gra techniczny death/thrash według najlepszych sprawdzonych standardów. Kłaniają się tutaj takie nazwy jak Atheist, Death, Loudblast, wczesny Sadist, Pestilence z okresu „Testimony...” czy nawet Sadus i Coroner. Makaroniarze uwielbiają łamać rytm i wszelkie gryfowe i perkusyjne wygibasy. Robią to bardzo sprawnie, dzieje się tutaj naprawdę sporo, a wokalna imitacja Van Drunena wydawałoby się powinna dopełniać pięknego obrazu całości przy którym każdy fan takiego grania powinien piać z zachwytu. A jednak nie pieję z zachwytu nad „Conveergence”. Nie wiem czy wynika to z faktu, że tego typu granie wydaje się być wyeksploatowane do cna czy po prostu coś tutaj nie bangla do końca. Prawdę jest, że Miscreance oryginalnością nie grzeszy i na przestrzeni ostatnich 20-25 lat tego typu podobnych kapel było na pęczki i towarzyszyły im te same problemy – brak oryginalności i niedostatecznie dobry warsztat kompozytorski. I tak też właśnie jest z tym albumem – słucham go w zasadzie z przyjemnością, podobają mi się poszczególne motywy wyrwane z kontekstu, rozpływam się nad partiami solowymi, ale gdy płyta dobiega końca w głowie pozostaje pustka, nic, zerowe emocje. Analogicznie miałem z ubiegłorocznym wypustem włoskiego Hateful, które porusza się w podobnym klimacie – warsztatowo świetne, ale kompozytorsko urozmaicone, a finalnie pozbawione emocji, pozostawiające słuchacza niewzruszonym. Na drugim biegunie mamy taki Diskord, który ostatnim krążkiem udowodnił, że z takiego grania można wycisnąć jeszcze sporo świeżych pomysłów. Debiut Miscreance choć fajny i dobry, tej jakości nie dostarcza. „Convergence” to płyta, której słucha się z przyjemnością w momencie jej słuchania. Ba, można nawet wtedy się nad nią zachwycać. Ale kilka okrążeń z tym wydawnictwem utwierdziło mnie w przekonaniu, że nie jest to materiał, do którego miałbym potrzebę wracać. Jak ktoś lubi takie granie i kolejny, podobny, niczym nie wyróżniający się band jest mu potrzebny to brać śmiało. Pozostałym  zakup odradzam, ale zachęcam do przesłuchania, bo co by nie mówić – jest to zagrane wzorowo.


Harlequin

sobota, 20 sierpnia 2022

Recenzja Faustian Spirit „Blessed By The Wings Of Eternity”

 Faustian Spirit

„Blessed By The Wings Of Eternity”

Inferna Profundus Records 2022


Za dużo o tym zespole nie wiadomo. Poza tym, że pochodzi z Chile i tworzy go trójka muzyków nic więcej nie udało mi się na ich temat znaleźć. W 2020 roku wydali demo, a obecnie mają już na koncie tą właśnie płytę. „Blessed By The Eings Of Eternity” to osiem kawałków, trwających jakieś trzydzieści siedem minut, a zaklęte w nich dźwięki to bezsprzecznie black metal. Całkiem czysto nagrany materiał niesie ze sobą mieszankę typowych dla tego gatunku nieprzyjaznych riffów, poprzeplatanych melodyjnymi tremolo, a wszystko to w towarzystwie dość energicznej sekcji rytmicznej. Akordy płyną z różnym natężeniem. Kucharze zadbali o odpowiednie przyprawy w postaci akustycznych zagrywek oraz syntezatorowych dodatków, które dodają majestatyczności tejże muzyce. Poszczególne utwory wydają się być nawet klimatyczne, ale ich bajkowo melancholijny charakter, nie pozostawia złudzeń. Mamy bowiem tutaj do czynienia z raczej  mainstreamowym ujęciem tego typu grania. Nie smakuje to dobrze, gdyż jest mdłe, a użyte zioła nic nie pomogły. Materiał jest po prostu prawidłowo odegrany przy użyciu odpowiednich środków wyrazu i nic, poza tym. Zwyczajowe szarpanie strun jest bez wyrazu. Nie ma tu żadnej agresji, mroku czy też zła. Wszyściuteńko jest na niby i nawet absolutnie niezłe wokale nie ratują tego krążka. Zdawać by się mogło, że chłopaki zaczęli grać black metal, bo tam skąd pochodzą, stało się to w dobrym tonie. Przy okazji chcą się podobać jak największej liczbie słuchaczy i na dużych festiwalach występować. W sumie to widzę ich na scenie, ubranych w super wdzianka niczym Dimmu Borgir. Gniot. Acha, fajoskie logo mają, będzie się wspaniale prezentować na koszulkach. 

shub niggurath

Recenzja THORN „Yawning Depths”

 THORN

„Yawning Depths”

Chaos Records 2022


Cierni w naszej ukochanej muzyce było już i nadal jest od chuja i jeszcze trochę. Ten, o którym mam zamiar napisać teraz parę zdań, zrodził się w Phoenix, w stanie Arizona. Odpowiada za niego w całości jeden człowiek, a mianowicie Brennen Westermeyer, który swe muzyczne talenta realizuje również we Fluids i Paranoia Apparition. Fajnie, że chłopu chce się ciągle lepić coś nowego z tej gliny, pomimo udziału w dwóch ww. grupach. Po wysłuchaniu jednak „Yawning Depths”, która to jest drugą, pełną płytą Thorn, powiem szczerze, że amerykański Cierń specjalnego wrażenia na mnie nie zrobił. Nie wbił mi się w skronie, powodując ból, ani też nie utkwił w mojej dupie, by dostarczyć perwersyjnej przyjemności. Nie przeczę jednak, że to bardzo solidne granie, które z pewnością znajdzie swą rzeszę oddanych odbiorców. No to teraz trochę o dźwiękach, jakie napotkamy na tym krążku. Mamy tu więc do czynienia z rzetelnym, tłustym, zapętlającym się niekiedy niezgorzej Death/Doom Metalem, opartym na tradycyjnych wzorcach. Sekcja z sękatym, przysadzistym basem gniecie więc w klasycznym stylu i mimo że ponad utarte schematy się nie wychyla, to jednak zapewnia tej produkcji konkretny groove. Wyśmienicie natomiast rzeźbi tu wiosło. Gęste, ołowiane, masywne riffy robią robotę, a przemyślane, soczyste partie solowe o narracyjnym charakterze nadają tej płytce ociekającego smołą, Doom Metalowego szlifu. W kilku momentach gitara eksploruje także progresywne terytoria, co dodaje temu zawiesistemu monolitowi niezbędną przestrzeń i wpuszcza w tę gęstwinę nieco powietrza. Paradoksalnie, te nieco lżejsze i bardziej przystępne partie podkreślają zwarty, miażdżący charakter tego materiału. Gardłowe growle oryginalnością również nie grzeszą, ale ich klasyczna forma idealnie współgra z warstwą instrumentalną i ogólnym konceptem drugiego pełniaka Thorn. Nie brakuje tu także mrocznych, ponurych, melodyjnych akcentów, czy też kontrastujących z nimi, dysonansowych szarpnięć i chorych pogłosów, jednak kręgosłupem twórczości zespołu jest bez wątpienia tradycyjny, korzenny, ociężały w chuj Metal Śmierci. Jak już wspominałem, dla mnie to płyta rzemieślnicza i co najwyżej solidna, popieram jednak takie przejawy indywidualnej myśli twórczej, jak Cierń, więc życzę Brennen’owi powodzenia z jego projektem. Zachęcam także, abyście sami sprawdzili „Yawning Depths”. Być może do Was ten krążek przemówi bardziej? Do mnie coś tam gada, ale trochę mało zrozumiale.


Hatzamoth

piątek, 19 sierpnia 2022

Recenzja Carnal Ruin "Soulless I Remain"

 Carnal Ruin

"Soulless I Remain"

Redefining Darkness 2022


Dziś wybrałem się do Stanów, by posmakować tamtejszej szwedzizny. Carnal Ruin nie są bowiem zbyt wierni deathmetalowej tradycji z rodzimych stron i postanowili pokombinować trochę po sztokholmsku. No i wycisnęli z siebie nieco ponad czterdzieści minut takiego właśnie grania. Dlaczego piszę, że wycisnęli? Bo płyta ta jawi mi się nieco wymęczoną. Zacznijmy jednak od tego, co się zgadza. Brzmienie jest stuprocentowo szwedzkie, nawet ciężkie i nieprzesadnie wyczyszczone, ze sporą ilością piachu na gitarach. Jest w tych utworach sporo charakterystycznej melodii, jest odpowiedni, choć w sumie niczym nie wyróżniający się wokal... Choć i ten, gdy zaczyna prowadzić dialog na dwa głosy, silnie kojarzy mi się z "ukochanym" przeze mnie późniejszym Kataklysm. No ale niby Jankesi całkiem sprawnie sobie w tych skandynawskich klimatach radzą, jednak jest to, i to dość ewidentnie, przyzwoite bo przyzwoite, ale jednak tylko kopiowanie. I to nawet nie klasyków, lecz ich followersów pokroju Flshcrawl czy Revel In Flesh. Króluje tu oczywiście d-beat, chwilami aż zbyt nachalny, głównie średnie tempo i melodyjne wejścia w klimacie drugiego Amorphis. Jest rytmicznie, do potupania nóżką, lecz wyjątkowo przewidywalnie i szablonowo. Sposób kostkowania to gdzieś okolice lekcji numer 3 dla początkujących adeptów kierunku Swedish Death Metal. W zasadzie kiedy album dobiega końca, to niewiele pozostaje w głowie, bo fragmenty, które, jak mniemam, mają stanowić o jego sile, z czasem stają się bardzo męczące. "Soulless I Remain" to takie branie starego misia na sztuczny miód. Nie mam nic przeciwko braku oryginalności, ale przydałoby się kilka pomysłów na dobre harmonie, a nie jedynie poprawne odegranie czegoś, co już zagrane zostało tysiące razy. Nie zaprzeczę, chęci może i panowie mają. Producent też się postarał, zachowując wszelkie standardy, nie ma się czego czepiać. Finalnie wyszła z tego jednak tandetna podróbka zabawki w atrakcyjnym i przypominającym oryginał opakowaniu. Nic mnie na tym krążku nie zaskoczyło, nic nie zaciekawiło, taka w sumie trochę strata czasu...

- jesusatan