piątek, 12 sierpnia 2022

Recenzja NULLIFICATION „Kingdoms to Hovel”


NULLIFICATION
„Kingdoms to Hovel”
Personal Records 2022

Debiutancki album filipińskiego Nullification, który tak trochę znienacka i bez ostrzeżenia pojawił się na scenie to żadna jutrzenka gatunku. Wiadomo jednak nie od dziś, że dobry Death Metal nie jest zły. Jeżeli więc przyjmiemy powyższe założenie, to dźwięki, jakie napotkamy na „Kingdoms…” wejdą nam bez większych problemów i będą smakować niczym chłodny browar w upalny dzień. Płytkę tę wypełnia bowiem 37 minut zgrabnego, schludnego, rzetelnego Metalu Śmierci osadzonego wyraźnie w klasycznej stylistyce z przełomu lat 80-tych i 90-tych. Krążek ten wydaje się eksplorować kilka wątków (przynajmniej ja odnoszę takie wrażenie). Niewątpliwie swe wyraźne piętno odcisnęła tu epoka, w której królował Morbid Angel (widać to nawet w pewnych szczegółach okładki zdobiącej ten materiał). Niektóre brutalne wzorce natomiast, jak i unoszący się nad tymi kompozycjami feeling zalatuje z kolei rdzennymi patentami wykorzystywanymi na produkcjach Malevolent Creation, Dismember, czy też pierwszych płytach Benediction i Asphyx. Co bardziej wnikliwi słuchacze odnajdą także w muzyce Nullification niemałe odniesienia do Death/Thrash Metalu charakterystycznego dla Demolition Hammer, jak i jedynki Mercyless, a poszarpana niekiedy mapa rytmiczna może chwilami przypominać jedyny album pozostawiony przez popaprańców z Jumpin’Jesus. Mimo że album do totalnie niszczących nie należy, to jednak jak widzicie dzieje się tu sporo, a nade wszystko nie jest to przypadkowy zlepek różnorakich form powstały wskutek głębokich inspiracji. To bezdyskusyjnie zwarty, spójny album, który emanuje autentycznością i posiada swą myśl przewodnią, pewien kręgosłup, wokół którego budowane są poszczególne wałki. Oznacza to, że panowie z Filipin doskonale wiedzieli, co chcą nagrać i konsekwentnie realizowali swój zamysł. No i trzeba przyznać, że chłopaki nie uciekając od wyraźnie słyszalnych wzorców, zrobili ten album po swojemu i odcisnęli w tych dźwiękach swe piętno. Bębny mimo swej miażdżącej natury posiadają tu bowiem fajny, organiczny szlif, a linie basu nie zawsze podążają z głównym nurtem i prezentują się niemal jako odrębna, w pełni rozwinięta, posiadająca duży ciężar i dynamikę frakcja tej płytki. Wiosła z kolei rzeźbią dzikie, zaciekłe riffy i tnące do kości partie solowe, które rozrywają w pizdu, a przy tym ich gra jest wysoce precyzyjna, dzięki czemu możemy cieszyć się sporą ilością gitarowych niuansów, zawartych w ich liniach. Podoba mi się produkcja tego krążka. Surowa, nieoszlifowana do końca i doskonale pasująca to zawartych tu kompozycji. Kurczę, trochę zaskakuje mnie ten materiał, gdyż im dłużej słucham tej płytki, tym bardziej zyskuje ona w moich oczach i pnie się w górę mego, prywatnego rankingu. Taka trochę cicha woda z tego „Kingdoms of Hovel”. Niby ponad old school’owe standardy się nie wychyla, ale jednocześnie napierdala ciekawie i z werwą. Naprawdę dobry, bardzo satysfakcjonujący album. Czy wydacie na niego swe ciężko zarobione dutki, to już wasza sprawa? Na uwagę i wsparcie zasługuje on jednak na pewno.

Hatzamoth

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz