niedziela, 7 sierpnia 2022

Recenzja Altars Ablaze "For the Lifeless Love of a Crucified Corpse"

 Altars Ablaze

"For the Lifeless Love of a Crucified Corpse"

Lavadome Prod. 2022


W połowie września, dzięki uprzejmości czeskiej Lavadome Productions będziemy mieli możliwość zapoznania się z debiutantami zza naszej południowej granicy. Mówię oczywiście o Altars Ablaze i ich pełnometrżowym "For the Lifeless Love of a Crucified Corpse". Czy warto czekać? A czy Czesi nas dobre piwo? Mnie tak, a muzyka tym bardziej. Tym razem otrzymujemy ją w bardzo bezkompromisowej formie. Altars Ablaze prezentują się w ośmiu odsłonach szybkiego, dość technicznego amalgamatu death i black metalu. Można podpowiedzieć, że jeśli przyszły wam na myśl nazwy typu Hate Eternal czy Origin, to dorzuciłbym jeszcze kapkę Ulcerate i Setherial, gdyż w intensywne kostkowanie Altars Ablaze wplatają też odrobinę dysonansu oraz przemycają całkiem niezłe melodie. W swojej prędkości zespół czasem wkracza też dość wyraźnie na terytoria blackmetalowe, przez co materiał ten jest zimny i antyludzki. Między agresywnymi nawałnicami panowie zostawiają jednak odrobinę miejsca dla wyhamowań, z bardziej śpiewnymi partiami gitar. Nawet jeśli zdecydowanie dominują tu blasty i szybkie tempa, okraszane krótkimi solówkami, to dzięki odpowiednio zachowanym proporcjom nie mamy tu do czynienia z jednolitą papką i ścianą dźwięku. Wokalnie natomiast - raczej standard, czyli rozmowy na dwa wściekłe głosy, i tutaj fajerwerków nie ma. Podoba mi się natomiast bardzo czytelna praca perkusji, z drobnymi smaczkami na blachach i zapierdalającymi niemal bez przerwy stopami. Domyśleć się zatem można, że brzmienie jest na tym krążku bardziej z rodzaju nowoczesnych, co przy tej stylistyce jest raczej nieodzowne, ale inżynier pały nie przegiął i spirytusu do dezynfekcji zbyt wiele nie używał. W tym gatunku prochu się co prawda nie wymyśli, ale Czesi są tego raczej świadomi. Zostaje im zatem robić dokładnie to, co bardzo zgrabnie im w tym przypadku wyszło, czyli napierdalać ile fabryka dała. Bez tworzenia drugiego dna, bez niepotrzebnych udziwnień. Tym sposobem upichcili naprawdę dobry i równy album, choć jeśli bym musiał, to wyróżniłbym chyba "Beneath the Smouldering Ruins", z powodu kąśliwego zwolnienia i świetnej solówki. Maniacy gatunku powinni ten materiał bezwzględnie obadać, bo lipy nie ma.

- jesusatan

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz