poniedziałek, 22 sierpnia 2022

Recenzja HATH „All That Was Promised”

 HATH

„All That Was Promised”

Willowtip Records 2022


Hath to grupa, z którą praktycznie od zawsze mam problem. Oczywiście nie jest to problem z samym zespołem, ale z jego muzyką już jak najbardziej. Pierwszy album zespołu wydany przed trzema laty przeszedł w zasadzie obok mnie, nie znalazłem bowiem na nim nic, co kazałoby mi do niego wrócić. Jako jednak, że ciekawe i wiecznie głodne muzyki ze mnie zwierzę, toteż, gdy w mojej skrzynce recenzenckiej ujrzałem dwójeczkę ekipy z New Jersey, postanowiłem sprawdzić „Wszystko, co było Obiecane”. Z pewnością jest to album zdecydowanie bardziej złożony i dopracowany, a zarazem o wiele ciekawszy od „Of Rot and Ruin”, choć na kolana mnie ta płytka absolutnie nie rzuciła (i całe szczęście, bo jeszcze bym se kurwa krzywdę zrobił). Cały czas nie do końca przekonuje mnie twórczość amerykanów, choć nie da się nie usłyszeć, że umiejętności i warsztat techniczny mają panowie na niebotycznie wysokim poziomie. Niestety (przynajmniej z mojego punktu widzenia), ta płytka jest trochę jak sinusoida i ma praktycznie tyle samo elementów, które miażdżą i poniewierają okrutnie, co i miałkiego pitolenia, od którego mam kisiel w galotach. Zacznę więc może od tych, które totalnie przeorały mi beret, sprowadzając chwilami niemal do parteru. Niewątpliwie można do nich zaliczyć techniczne napierdalanki na pełnej piździe. Beczki robią wówczas konkretny, siarczysty rozpierdol, a przy tym potrafią złamać metrum i zakręcić piekielnie, podobnie zresztą jak chropowaty, wyrazisty, kreatywnie wywijający bas. Wiosła oczywiście także wymiatają niesamowicie, a ułożone miejscami kaskadowo riffy i chorobliwe dysonanse po prostu rozpierdalają. Podobają mi się też po części marszowe poruszające się po terytorium progresywnej śmierci pasaże. Chodzi mi oczywiście o te, które mają konkretny ciężar i moc. Potrafią one w chuj solidnie cisnąć, a przy tym tworzą transowe, hipnotyczne struktury, od których trudno się oderwać. Bluźniercze, diabelskie growle, jakie możemy usłyszeć w tych naznaczonych szalonym okrucieństwem frazach, robią zajebistą robotę, zapewniając im odpowiednio mroczne jebnięcie. O solówkach nawet nie wspominam, bo to przecież normalne, że są wyjebane w kosmos. Niestety, na tym kończą się moje egzaltacje nad tym krążkiem. Za zupełnie zbędne, a nawet dla tej produkcji wysoce szkodliwe uważam wszystkie, neoklasyczne gitarowe plumkania, czyste wokale, powodujące u mnie nerwowy ślinotok, czy też wszelakie leciutkie, przeintelektualizowane prog-rockowe naleciałości. Niby nie ma ich aż tak znowu dużo, ale ni cholery mi one nie leżą i nie pozwalają się cieszyć w pełni zawartością tego krążka. Tępią one wg mnie pazur tej produkcji, zaburzają jej spójność i rozcieńczają niepotrzebnie jej śmiertelny charakter. Cóż, płytka ta podoba mi się i tak zdecydowanie bardziej, niż jej poprzedniczka, więc idzie ku lepszemu. Gdyby wyjebać te wszystkie, całkowicie zbędne prog-coś tam smęcenia, wówczas ten album byłby prawdziwą petardą. Na razie jednak tak nie jest, ale może następną razą, kto wie…?


Hatzamoth

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz