sobota, 30 stycznia 2021

Recenzja Devilgroth "Svyatogor"

 

Devilgroth

"Svyatogor"

Werewolf Promotion 2021

Nadrabiania lat ignorancji ciąg dalszy. Dziś w postaci ósmego już albumu rosyjskiego Devilgroth. Oczywiście bez bicia przyznaję – pierwsze słyszę. No dobra, ale to dobrze, czy źle, że w końcu słyszę? Aaa widzicie, tępe chuje, bardzo dobrze, bo ten Devilgroth wcale nie jest taki oczywisty, jak by się w pierwszej chwili mogło wydawać. Na "Svyatogor" znajdujemy siedem utworów surowego black metalu w wersji lo-fi. I teraz uwaga! Wcale nie jest to jedynie monotonne bzyczenia z cykającym jak złapana w pudełko po jogurcie osa talerzem. Rzekłbym nawet, że Rosjanie swoją surowiznę prezentują w bardzo atmosferyczny, choć mocno odhumanizowany sposób. Owszem, pierwszy plan stanowi tu gitara, ryjąca przeszywające, mroźne wzory, niesymetryczne i zaskakujące niczym ślady na lodzie podczas konkursu jazdy figurowej par mieszanych. Melodie raz za razem odpływają, wzlatują wysoko by zaraz powrócić, krążyć wokół głowy i wywoływać bardzo przyjemny, choć jednocześnie odczłowieczający trans. Głównie te niestandardowe podróże stanowią o sile muzyki Devilgroth. Co ciekawe, perkusji w zasadzie tu jako tako nie ma, jest jedynie monotonny dźwięk niby-stopy (nie mylić z nibynóżką!), początkowo odrobinę irytujący, brzmiący jak zacięta, porysowana płyta CD. Gdzieniegdzie wybrzmiewa też wspomniany wcześniej talerz, jednak nienachalnie, schowany raczej w drugim rzędzie. Na całość kładą się płynące cały czas w tle klawisze, budujące tak samo niepokojący i lodowaty klimat co gitary, przeplatając się z nimi i uzupełniając nawzajem. Co jednak najważniejsze, płyta Ruskich odkrywa swoją nagość dopiero po kilkukrotnym przesłuchaniu. Stąd moje wcześniejsze wspominki o jej pozornej jedynie prostocie. Nastrojem album ten może kojarzyć się choćby z norweskim Vintlechkeit czy Paysage D'Hiver. W podobny sposób, za pomocą prostych środków jest tu tworzona atmosfera wiecznej zimy. Ta muzyka mocno przyciąga i nie pozwala się oderwać. Nawet gdy po pięciu black metalowych numerach otrzymujemy dwa odmienne, jeden oparty na klawiszach a drugi typowo ambientowy, słucha się tego jak w transie. Ta płyta to dla mnie kolejny dowód, że scena zza wschodniej granicy jest obecnie naprawdę silna. Może nie pobiegnę zaraz do Empiku w celu zaopatrzenia się w poprzednie wydawnictwa Devilgroth, jednak "Svyatogor" z przyjemnością umieszczę na półce. Bez wątpienia jest tego wart.

- jesusatan

Recenzja GOREPHILIA „In the Eye of Nothing”

 

GOREPHILIA

„In the Eye of Nothing”

Dark DescentRecords 2020

Najnowszy, trzeci duży album Gorephilia, wydany w końcówce ubiegłego roku, to kolejny materiał, którym Dark Descent zrobiło mi kurewsko dobrze. Finowie nie grają nie wiadomo czego, ale ich wizja klasycznego, kanonicznego wręcz, intensywnego Death Metalu to muzyka, która idealnie trafia w moje gusta i każdorazowo spuszcza mi potworny łomot kalecząc przy tym boleśnie. Nie inaczej jest z „In the Eye…”. Ta płytka wjebała mnie w glebę z taką siłą, że długo nie mogłem wygrzebać na powierzchnię i złożyć do kupy swoich porozrywanych szczątków. Okrutne bębny wspomagane grubym, gruchoczącym kości basem robią tu totalny rozpierdol, niezależnie od tego, czy sypną konkretnym blastem, czy też rozjadą masywnym walcem. Wiosła rozrywają ciężkimi, mięsistymi, niszczącymi riffami ubarwiając główny wątek swej gry dysonansową osnową, a nad wszystkim unosi się bluźnierczy, złowieszczy growling. Siła tych dźwięków jest doprawdy zabójcza, a prócz tego, wylewa się z nich zawiesisty, gęsty, lepki mrok, który można wręcz kroić nożem, a jest go tyle, że można by obdzielić nim jeszcze przynajmniej kilka albumów z tego gatunku. Jest to płyta, na której gęsto od różnorakich smaczków i niuansów, które ciężko od razu wychwycić, jak choćby pełzające tony basu, które w kluczowych momentach podkreślają paskudnie gniotące sekcje riffów, ciekawa motoryka z pierwiastkami Thrash Metalu, ukryte w tym monolitycznym gąszczu ponure, melodyczne tekstury, czy doskonałe partie solowe, które nierzadko zmieniają dyskretnie atmosferę utworu. Słychać tu pewne pierwiastki znane z twórczości wczesnego Immolation, subtelne nawiązania do Deicide, czy wibracje z „Souls to Deny” Suffocation, jednak największym źródłem inspiracji finów jest zdecydowanie Morbid Angel i ni chuja mi to jednak nie przeszkadza, a wręcz przeciwnie. Nie myślcie bowiem, że mamy tu do czynienia z kolejną zrzynką, co to, to kurwa nie! „In the Eye of Nothing” jest płytą przemyślaną, zwartą, doskonale poukładaną i na tyle charakterystyczną, iż rozwiewa wszelkie wątpliwości. Powiedziałbym raczej, że jest to efekt konsekwencji w rozwijaniu stylu, wzrostu umiejętności i świadomości tego, co muzycy chcieli osiągnąć, aniżeli ślepego naśladownictwa i zapatrzenia w jedną z ikon Śmiertelnego Metalu. Druzgocące wręcz brzmienie jest tłuste, pełne, zagęszczone, można by rzec, że kanoniczne i doskonale oddaje ducha Death Metalu. Zajebisty album, na którym chwalebna przeszłość nie jest li,tylko naśladowana, ale szanowana z pełną i kompletną wizją tworzenia go na własnych zasadach. Jak dla mnie to jeden z bardziej wyrazistych Śmierć Metalowych ochłapów, jakie ukazały się w zeszłym roku. Potęga.

 

Hatzamoth

Recenzja KATHAROS XIII „Palindrome”

 

KATHAROS XIII

„Palindrome”

Loud Rage Music 2019

Trzecia, pełna płyta Katharos XIII, o której zamierzam skrobnąć teraz parę słów, ukazała się co prawda dosyć dawno temu, bo o ile mnie pamięć nie myli, był to październik 2019 roku, niemniej zdecydowałem się na ten krok, gdyż nie widziałem jakoś specjalnie wiele recenzji tej płyty w przestrzeni publicznej, a do tego dostałem ją w ostatnim pakiecie materiałów do recenzji, jaki dotarł do mnie z Loud Rage Music. Pomijając jednak wspomniane wcześniej aspekty mej decyzji, decydujące było to, iż „Palindrome” zawiera doskonałą muzę, choć w zasadzie nie do końca metalową sensu stricto. Są tu co prawda elementy i struktury charakterystyczne dla klasycznego, ponurego Doom Metalu, czy pewne patenty, które można powiązać z klimatycznym Black Metalem, jednak w przeważającej większości płytę tę wypełnia w zasadzie Dark Jazz. Przesłuchałem tę płytkę kilka razy i prawdę powiedziawszy, nie do końca wiem, jak ustosunkować się do tego, co tu słyszę. Jestem kurwa nagi w ciemnościach. Mroku bowiem we wszystkich możliwych odcieniach i wszelakich depresyjnych, psychodelicznych dźwięków, które próbują nami zawładnąć  tu od chuja i jeszcze trochę, a może i ciut więcej, typowego metalu na „Palindrome” jak na lekarstwo, ale żeby było weselej, wcale mi go nie brakuje, a uważam nawet, że większa ilość ciężkich brzmień zepsułaby genialnie zbudowaną, mistyczną atmosferę tego krążka. Płytka ta penetruje dogłębnie nasze psyche, kierując myśli na zdecydowanie niewesołe tory, wywlekając przy tym na wierzch wszelakie ukryte lęki i obawy. Większość albumów z Suicide/Depressive Black Metalem, jakie ostatnio słyszałem, przy tej płycie jest jeno niewinnym puszczeniem zalatującego z lekka zepsuciem bąka i niczym więcej. Trzecia płyta Katharos XIII wywołuje natomiast szczerze negatywne emocje i emanuje autentycznie beznadziejnym, przygnębiającym feelingiem i posępną atmosferą zwątpienia i pesymizmu. Paradoks tej płytki polega jednak na tym, że te mroczne, psychodeliczne dźwięki działają w pewien sposób oczyszczająco i naprawdę chce się do nich powracać. Zajebiście kurwa doskonały album. Naprawdę szczerze polecam.

 

Hatzamoth

piątek, 29 stycznia 2021

Recenzja CARDIAC ARREST „The Day That Death Prevailed”

 

CARDIAC ARREST

The Day That Death Prevailed”

Memento Mori 2020

Siódma, pełna płyta rzeźników z Cardiac Arrest, to kolejny materiał, który w natłoku ubiegłorocznych wydawnictw uchował się przed moim piórem. Nadrabiając zatem zaległości, śpieszę donieść szanownym czytelnikom, że „The Day…” to album, który poniewiera, miażdży, rozrywa i niszczy. Muzyka, jaka wypełnia tę płytkę, to bowiem bardzo dobry, a dla fanów gatunku, wręcz wyśmienity, Old School Death Metal zagrany zgodnie z najlepszymi, gatunkowymi wzorcami. Muzycy tego zespołu, to zresztą nie są byle jakie szczyle, które wypadły sroce spod ogona, Śmierć Metal napierdalają już bez mała ćwierć wieku, toteż ich materiały w zasadzie śmiało można zaliczyć do klasyki undergroundowego Death Metalu i jest to już jakość sama w sobie. Panowie już dawno temu doszli do wniosku, że nie ma sensu na siłę poprawiać koła, skoro świetnie się toczy, co wyraźnie odzwierciedla się w muzyce zespołu. „Dzień, w którym Śmierć Zwyciężyła” to zatem album po brzegi wypełniony brutalnymi, patroszącymi bezlitośnie, często kakofonicznymi riffami, klasycznymi, wajchowanymi solówkami, ciężko napierdalającymi bębnami, potężnie rwącym basem i mrocznymi, bluźnierczymi, grobowymi growlami. Poza naturalnymi skojarzeniami z Malevolent Creation, Grave, Possessed, Cannibal Corpse, czy Incantation przebija wyraźnie w tych dźwiękach także zgnilizna i zepsucie znane z płyt Autopsy, Impetigo, Repulsion, czy Mausoleum. Brzmienie jest równie klasyczne, jak i muzyka grupy. To, co tu słyszymy jest zatem przytłaczające, duszne, gęste, smoliste, krwawe, mroczne i bezlitosne, a zarazem w tym nienawistnym gąszczu każdy instrument słyszalny jest dosyć wyraźnie, mimo że wszystkie razem i każdy z osobna w chuj poniewiera i zarzyna bez jakichkolwiek skrupułów. Jest to stosunkowo prosty album, bez udziwnień, nikomu niepotrzebnej wirtuozerii, czy nadmiernego kombinowania i w tym właśnie tkwi jego wielka siła. Można powiedzieć, że to płyta wręcz purytańska w swoim wyrazie, zbudowana na pierwotnych zasadach i kanonicznych strukturach, ale cudownie zachowuje ona ducha czystego Death Metalu starej szkoły i nie można odmówić jej intensywności, mocy, jak i potwornej siły rażenia. Jeżeli ktoś szuka innowacji, niech spierdala szukać gdzie indziej. Ta płyta to mrok, śmierć, mięcho i zniszczenie, słowem kwintesencja Death Metalu.


Hatzamoth

czwartek, 28 stycznia 2021

Recenzja Morbid Winds "The Black Corridors of the Abyssal Depths of Existence Opened Their Gates"

 

Morbid Winds

"The Black Corridors of the Abyssal Depths of Existence Opened Their Gates"

Morbid Chapel 2021

Kto średnio rozeznany w krajowym podziemiu, ten zapewne Morbid Winds zna doskonale, albo przynajmniej z nazwy. Zespół nagrał dwa demosy i taranem wbił się na listy przebojów radiowych notowań. No... To żart już był, zatem do rzeczy. Po drugiej taśmie demo, która średnio mi podeszła, chłopcy najwyraźniej wzięli sobie do serca moją krytykę (brawo Sherlocku, to jest żart numer 2) i na szczęście nie poszli tropem Samaela w granie co raz to bardziej klawiszowe. Wręcz przeciwnie, na jedynym, długim jak sam tytuł utworze stanowiącym zawartość debiutanckiego pełniaka, tego instrumentu są ilości śladowe. Użyto go jedynie po to, by w niektórych fragmentach delikatnie podkreślić surowiznę płynącą z nuty przewodniej. A tą nadal niezmiennie stanowi Norwegia z okresu rozkwitu drugiej fali czarciego metalu. I mimo iż tym razem wpływ żadnego konkretnego hordu nie przebija się na "The Black Corridors..." w przeważającej ilości, to echa Darkthrone czy Dodheimsgard wyraźnie dudnią wielkopolskiemu trio w głowach. Zatem jeden utwór i trzydzieści cztery minuty muzyki... Prostej i opartej na raczej słyszanych już setki razy grubo ciosanych choć jednocześnie bujających akordach, a przede wszystkim nieprzekombinowanej (albo mówiąc wprost – w ogóle nie kombinowanej). Co początkowo budziło moje lekkie obawy, lecz szybko poszło w niepamięć, to wątpliwość, czy Morbid Winds będą potrafili zbudować w ponad półgodzinnym utworze odpowiedni nastrój, by nie wiało nudą. Okazuje się, że owszem potrafią i to wyśmienicie. Mimo iż rzeczona kompozycja jest faktycznie dość długa, równie dobrze można by ją podzielić na powiedzmy cztery czy pięć osobnych ścieżek, gdyż ilość przewijających się w niej pomysłów wcale nie ogranicza się do powtarzania w kółko kilku chwytów na (odwrócony) krzyż. Wręcz przeciwnie, panowie bardzo zgrabnie poruszają się we fiordowym klimacie dbając o to, by co chwilę działo się coś, co przykuwa uwagę. Oczywiście nie mówię o noworocznych fajerwerkach,, bo płyta jest zdecydowanie z gatunku garażowych i wcale nie jest bardziej wymyślna czy wirtuozerska niż nagrania demo. Ba! Ona nawet nie brzmi lepiej niż wcześniejsze nagrania, za co jestem kurewsko wdzięczny, bo uwielbiam ten obskurny sound nieco kartonowych beczek i cykającego głośno talerza w towarzystwie darkthronowo bzyczących wioseł. Wokalnie jest równie prosto, choć chwilami poza darciem papy przemknie gdzieś tam jakaś krótka deklamacja. No i starczy. Jeśli chodzi o surowe black metale, to mi do szczęścia nic więcej nie trzeba. Z pełną świadomością stwierdzam, że owszem, "The Black Corridors..." to solidna druga liga i zachwycać się tym będą jedynie maniacy czarno-białych okładek sprzed ćwierćwiecza. I chuj, ja to kupuję, zdecydowanie bardziej niż ostatnie dokonania Darkthrone (i to absolutnie nie jest żart numer trzy).

- jesusatan

Recenzja GNIDA „R.A.K.”

 

GNIDA

„R.A.K.”

Defense Records 2020

 

Był w karierze Gnidy czas na „A.I.D.S.” i „S.Y.F”, w grudniu 2020 nadszedł „R.A.K.”, a zapewne następny będzie „C.O.V.I.D. 19”, choć oczywiście pewności nie mam i to tylko moja luźna insynuacja. W chuj zresztą z dywagacjami, jak będzie zatytułowany następny album tego projektu, skupmy się raczej na zawartości wspomnianego tu już, trzeciego albumu grupy, czyli  „R.A.K’a.”, tym bardziej że to wykurw jak się patrzy. Gnida na tym wydawnictwie serwuje bowiem wypierdol soczysty, gęsty i zaprawdę zajebisty, który świadczy dobitnie o tym, że Polska na kanwie brutalnego Death/Grind na wiele do powiedzenia, wszak nikt chyba nie zaprzeczy, że Dead Infection, Squash Bowels, Parricide, Nuclear Holocaust, czy Hostia to światowa ekstraklasa tego gatunku, a sądzę, że niebawem do tego zacnego grona ma szansę dołączyć także i Gnida. Ostatni album zespołu to bowiem 16 wałków, które w niespełna 23 minuty sieją totalny rozpierdol. Nie jest to jednak bezmyślna, jednolita, krwawa sieczka. Muzycy tworzący ten zespół z niejednego, metalowego kotła śmierdzący muł wyżerali, wiedzą zatem, jak odpowiednio dawkować śmierć, zgniliznę i latające na wysokości lamperii wnętrzności, co w prostej linii przekłada się na zajebistą jakość tej muzy. Tłuste beczki wsparte poniewierającym solidnie basem sieją konkretne zniszczenie, grube riffy precyzyjnie wyrywają trzewia, a konkretnie zaflegmiony growling przecudnej urody dopełnia dzieła zniszczenia. Jak już jednak wspominałem, nie jest to odmóżdżony napierdol. Chłopaki śmiało, ale zarazem inteligentnie wplatają w swą twórczość to, co im pasuje i w tym właśnie tkwi siła ich muzyki. Wszystko to poparte jest bardzo dobrym, brutalnym, okrutnym, ale i przestrzennym brzmieniem, więc ta płytka kopie niemiłosiernie, pozostawiając obficie krwawiące bruzdy, a zarazem słucha się jej wręcz wybornie i trudno się od tych dźwięków oderwać. No i cóż tu więcej dodać? „R.A.K.” to kolejny, świetny materiał Gnidy, który przejebał mnie niczym jurny młodzian starą kurwę. Czekam z niecierpliwością na ciąg dalszy.

 

Hatzamoth

Recenzja AKRAL NECROSIS „The Greater Absence”

 

AKRAL NECROSIS

„The Greater Absence”

Loud Rage Music 2020

 

Muzę tej piątki zawodników z Rumunii poznałem dopiero przy okazji ich trzeciej płyty długogrającej wydanej pod sztandarami Loud Rage Music, wcześniej jakoś nie było okazji. Produkcja ta nie wstrząsnęła mną w żaden sposób i nie zmieniła mojego sposobu postrzegania rzeczywistości, niemniej w swoim gatunku to z pewnością płytka więcej niż dobra. Chłopaki z pasją rzeźbią bowiem w Black Metalowej glinie, a na „The Greater Absence” mieszają się ze sobą surowe, jadowite, wściekłe struktury nawiązujące do klasycznej, skandynawskiej, II fali gatunku, nastrojowe, nieco cięższe elementy melodyczne oparte na spiralnych riffach i falujących gitarach rytmicznych, użyte oszczędnie, nienachalne, atonalne, dysonansowe zagrywki i delikatniejsze, mocniej pokręcone, zalatujące wręcz progresywnymi naleciałościami tekstury dźwiękowe. Akral Necrosis potrafi dojebać bardzo konkretnie, a jednocześnie w umiejętny sposób operuje monumentalną, z lekka okultystyczną atmosferą, tworząc rozległe gobeliny mrocznych nastrojów, co niewątpliwie jest plusem tej produkcji. Osobiście opowiadam się jednak po stronie bezpośrednich, intensywnych, chropowatych, agresywnych, siarczystych, tradycyjnych, Black Metalowych części tej płyty, gdzie pobrzmiewają echa Immortal, Satyricon, czy Emperor i delikatne wpływy Dark Throne. Te bardziej kombinowane partie, z drobnymi wyjątkami, niespecjalnie mi leżą, bo choć pod względem technicznym nie można im nic zarzucić, to jak na mój gust są nieco przeintelektualizowane i momentami zbyt rozwodnione, co tępi nieco ostrze tej płyty i być może niezamierzenie, ale jednak osłabia jej siłę uderzeniową. Ta płytka jest poza tym wg mnie zbyt długa (trwa bowiem 65 minut) i pod koniec nieco mnie już męczyła. Nie będę jednak z powodu tych niedogodności specjalnie marudził, bo być może to tylko moje widzimisię? Brzmienie jest dobrze zbilansowane. Potężne i ciężkie z jednej strony, surowe i pierwotne z drugiej, a zarazem dosyć selektywne i przestrzenne. Konkludując: „Większa Nieobecność” to album, który zadowoli z pewnością przeważającą część fanów czarciego grania. Nie jestem tylko pewny, jak podejdą do niego Black Metalowi puryści, choć i oni powinni go sprawdzić. Niezła płytka. Zainteresowała mnie na tyle, że postanowiłem sprawdzić dwie poprzednie produkcje Akral Necrosis.

 

Hatzamoth

środa, 27 stycznia 2021

Recenzja VÁTHOS „Underwater”

 

VÁTHOS

„Underwater”

Loud Rage Music 2020

 

Choć twórczość rumuńskiego Váthos określana jest jako Post-Black Metal, to jednak zespół z Bukaresztu na swej debiutanckiej płycie wykracza poza ten styl i oferuje słuchaczowi znacznie więcej. Owszem, pierwsze skrzypce gra tu utrzymany w melancholijnej atmosferze, hipnotyzujący delikatnie, wspomniany na początku Post-Black o nihilistycznym charakterze, jednak panowie zaimplementowali do swej twórczości także elementy Melodic Death Metalu, nieco mrocznych, zagęszczonych, ambientowych plam dźwiękowych, odrobinę akustycznych sekcji, czy też trochę eterycznych, ulotnych Post-Metalowych przerywników o progresywnym wydźwięku. Wszystkie aspekty techniczne tej muzyki są na odpowiednio wysokim poziomie, wiosła rzeźbią dobre, zimne, przepełnione ponurymi melodiami, klimatyczne riffy i płyną swobodnie w nastrojowych partiach solowych, które momentami podróżują w kierunku stanów psychodelicznych,mocna sekcja uderza solidnie, łapiąc co jakiś czas ciekawe rozwiązania rytmiczne, a agresywne wokalizy przeplatane odrobiną czystego śpiewu dopełniają zawartość muzyczną tego krążka. Największą siłą „Underwater” jest jednak klimat, jaki panuje na tej płycie. Niepokojący, przesiąknięty mrokiem samotności, lekko postapokaliptyczny, o mizantropijnej barwie. Produkcja jest przestrzenna, klarowna i dosyć mocna, jednak uważam, że chwilami trochę za sucha. Przydałoby się tu nieco więcej soczystego mięcha i dołów (zwłaszcza jeżeli chodzi o brzmienie basu). „Underwater” to bardzo zgrabnie skonstruowana płytka, a muzyka na niej zawarta niepostrzeżenie zagnieżdża się pod kopułą, wciąga, hipnotyzuje i uzależnia. Ja, mimo że nie jestem wielkim fanem takich dźwięków,także zatopiłem się w tej muzyce na pewien czas. Wielbiciele Post-Black Metalu utoną w tej produkcji na znacznie dłużej. Váthos nagrał niewątpliwie jedną z lepszych płyt w tym gatunku, jakie ukazały się w 2020 roku, a może i nawet w ostatnim dziesięcioleciu, choć oczywiście to moja, czysto subiektywna opinia. Dobra rzecz. Warto posłuchać.

 

Hatzamoth

Recenzja 13th Temple “Sol Mortuus”

 

13th Temple

“Sol Mortuus”

„Mahamvantara Arts Records MMXX


13th Temple to zespół z dalekiego Chile, które notabene słynie ze swojej mocnej sceny black/death metalowej. Początkowo grupę tworzyło duet : Melek Rsh Nvth oraz Kéikruk, jednak jakiś czas temu Panowie postanowili, że 13th Temple pozostanie jednoosobowym hordem.

Od strony brzmieniowo -muzycznej album kojarzy mi się z Norwegią – słychać tu wpływy Mare, Kaosritual i może trochę Throne of Katarsis - The Three Transcendental Keys. Brzmienie jest idealnie dobrane do tego rodzaju muzyki. Jest ono piwniczne ale zarazem niezlewające się w kupę dźwięków. Tak jak wspomniałem wyżej na pochwałę zasługują  inspiracje do tego albumu, słychać tutaj scenę Trondheim- głównie 2 EpkiMare.

Sama muzyka składa się z długich transowych utworów, do których pewnie nie przekona się większość słuchaczy blackmetalu ale to chyba nie oto chodziło 13th Temple, żeby grać ten rodzaj muzyki w dość przystępnej formie dla słuchacza.

Jeśli chodzi o słabe strony płyty to cóż wymieniłbym na pewno sample, które wg mnie powinny brzmieć mniej melodyjnie – mowa tutaj o intrze albumowym. Mimo, że ma ono klimat to wydaje mi się, że jednak brzmi to za ładnie do tego rodzaju grania. Brakuje mi tu zdecydowanie tej atmosfery krypty i stęchlizny.

Mimo wszystko płyta jak najbardziej zasługuje na uwagę i zachęcam do przesłuchania wyżej wymienionego materiału.

 

                                                                       -Selvhat-

wtorek, 26 stycznia 2021

Recenzja Abominated "Decomposed"

 

Abominated

"Decomposed"

Prior Satanae 2021

Oldschool Death Metal. I na tym mógłbym zakończyć, bo debiutanckie demo Abominated jest deathmetalowe do szpiku kości albo i bardziej. Popatrzcie na okładkę i logo zespołu. Co widzicie? (Jak mi kurwa któryś wyskoczy z "To jest kupa" to osobiście w kiblu utopię!). Teraz poczytajcie tytuły utworów, zerknijcie do tekstów, spójrzcie na fotkę czwórki Warszawiaków we wkładce. I w końcu – włączcie "Decomposed", tylko na haj woljum. Co słyszycie na początku? Krótkie i konkretne intro, jak Pan Szatan przykazał starym zwyczajem. A potem, to już z górki. Brzmienie konkretnie pod Szwecję, punkowe d-beaty, nieco chaotyczne a jednocześnie mocno chwytające za serducho akordy, wkręcające się z czasem w głowę z taką samą mocą, co ich domniemane pierwowzory spod znaku Nihilist czy Carnivore, plujący śmiercią wokal o niejednej tonacji i cudownie mruczący w tle basik. Przecież to wypisz – wymaluj poezja przełomu lat osiemdziesiątych / dziewięćdziesiątych. Chłopaki nie szarżują z tempem skupiając się zdecydowanie bardziej na dobrym riffie i chwytliwości, chwilami nawet całkowicie zdejmując nogę z gazu by jeszcze wyraźniej zarzęzić tłustą, szwedzką gitarą. Natomiast wspomniany wcześniej chaos, który starają się tu ujarzmiać, ten spontan, naturalność chwytanie chwili – to wszystko stanowi o niebywałej sile tej demówki. Demówki z niemodnym, zgniłym i obleśnym death metalem, nagranym przez młodych myzykantów (choć nie nowicjuszy) w starym stylu, święcącym tryumfy w czasach, gdy oni sami byli co najwyżej dopiero w planach swoich rodziców. Nie przeszkodziło im to jednak na "Decomposed" idealnie oddać klimatu śmierć metalu z tamtych lat. Jestem pod silnym wrażeniem, mimo iż to jedynie niecałe dziesięć minut muzyki. Ależ to jest dobre!

- jesusatan

Recenzja Cairdeas Fala "Sons of the North"

 

Cairdeas Fala

"Sons of the North"

Werewolf Promotion 2021

Kurcze, jeśli zespół pochodzi z Australii, na okładce ma Bravehearta a wydawca reklamuje ich muzykę jako atmosferyczny folk black metal, to już z założenia tacy delikwenci stoją u mnie na straconej pozycji. Włączając "Synów Północy" spodziewałem się bowiem pitolenia na dudy i inne piszczałki przy akompaniamencie gitary akustycznej i śpiewów do ogniska. Okazuje się, że jednak dobrze, iż nie spuściłem tej płyty od razu w kiblu, bo raz – mogłaby mi zatkać odpływ, i dwa – ten Cairdeas Fala wcale niegłupi jest. Instrumentów etnicznych mamy tu jak na lekarstwo i faktycznie użyte są jedynie w celu delikatnego zaakcentowania konceptu lirycznego, wokół którego obraca się ten debiut, czyli historii Szkocji. Podstawę stanowi natomiast lekko atmosferyczny black metal w dość przystępnej formie. Nie, nie mam na myśli, że Kangury słodko pitolą czy lulają klawiszami. Raczej to, że ich utwory, utrzymane w średnim lub nieco szybszym tempie, wypełniają delikatne, łatwo zapamiętywalne melodie. Już po dwóch odsłuchach można przechadzać się po pokoju nucąc co niektóre fragmenty. A tych znajdzie się tu kilka, mimo iż same kompozycje są dość proste i częstymi zwrotami akcji nie grzeszą. Można stwierdzić, że jak na muzykę atmosferyczną zespół stosuje zgrabny minimalizm. Zdarzają im się co prawda wzloty i upadki, jednak tej nieco nordyckiej nuty słucha się całkiem przyjemnie. Tak, dobrze czytacie, przyjemnie, bo w poszukiwaniu agresji i desekracji radzę udać się jednak w inne rewiry. Wokalnie też jest przyzwoicie, Son of Mackay nie sili się na niepotrzebne eksperymenty, tylko gdzieniegdzie przeplatając wrzaski czystym śpiewem. Muszę się natomiast z deka przypierdolić do brzmienia. Zwłaszcza niezrozumiałe jest dla mnie zbyt głośne niekiedy dudnienie perkusji, przez które kilka szczegółów niestety ginie w tle. Nie jest to dokuczliwe na całym albumie, ale na takim "Herald of War" te helikopterowe dźwięki najzwyczajniej zagłuszają gitary. Być może to zabieg celowy, jednak według mnie psujący nieco spójność tego materiału. Album zamyka najciekawszy chyba utwór "Of Truth & Fire" z dudami jako gościem specjalnym i całkiem niezłą, chwytliwą melodią, kojarzącą mi się jednak bardziej z Robin Hoodem niż Szkocją. Ale co ja tam wiem, nie siedzę w tej ichniej ludowej liście przebojów. Reasumując, Cairdeas Fala nagrali bardzo przyzwoity debiut, który może nie zawojuje świata, ale przy którym można spędzić dobrych kilka odsłuchów bez ziewania czy szukania much na suficie. No i przede wszystkim faktycznie jest tu trochę inaczej niż gdzie indziej.

- jesusatan

Recenzja ARMAGEDDA „Svindeldjup Ättestup”

 

ARMAGEDDA

„Svindeldjup Ättestup”

Nordvis Produktion 2020

 

Pamiętam, gdy bez mała 16 lat temu panowie z Armagedda stwierdzili nagle, że nie czują się już częścią sceny Black Metalowej, nic więcej w tej materii nie mają do powiedzenia, a „Ond Spiritism” to opus magnum ich twórczości i ni chuja nic już z siebie nie wycisną. I nagle w roku 2020 chłopaki ponownie poczuli miętę do czarnej sztuki, ponownie im się zachciało i machnęli se kolejny, czwarty w kolejności albumik. Ponad pół roku słuchałem co pewien czas tej płyty i myślałem, no i kurwa nic wielkiego nie wymyśliłem, nie potrafię bowiem stwierdzić jednoznacznie, czy ci dwaj koledzy zrobili wszystkich w chuja 16 lat temu, czy robią to teraz, a może wydarzyło się coś, o czym nie mamy bladego pojęcia i wszystko jest szczere do bólu? Nieważne, pewnie i tak każdy wyrobił już sobie na ten temat własne zdanie, więc nie dzielmy włosa łonowego na czworo, tym bardziej że „Svindeldjup…” to naprawdę kawał bardzo dobrego Black Metalu. W prostej linii jest to udana kontynuacja „Ond Spiritism”. Bębny są Diabelsko dobre. Cały czas potrafią rozpętać czysty, piekielny rozpierdol, ale nie stronią także od mrocznych zakrętów, a jak trzeba, to i przygniotą niezgorzej. Wiosła ponownie serwują nam jadowite, surowe riffy przesycone mizantropią, a wokale są praktycznie tak samo złowieszcze i opętańcze (no, może z małymi kosmetycznymi zmianami, które nie rzutują jednak na całokształt), jak to wcześniej bywało. Cały czas jest w tych dźwiękach pewna magia i rytualny, okultystyczny klimat, niestety nie jest on już po mojemu tak gęsty, przeszywający i wręcz namacalny jak prawie dwie dekady temu wstecz. Winę za taki stan rzeczy ponosi w sporej części brzmienie tej płyty, bo choć jest zimne, surowe, szorstkie i nie brak w nim agresji, to jednak nie ma w nim, lub jest w śladowych ilościach, tej charakterystycznej dla poprzednich produkcji hordy woni piwnicznej pleśni i słodkawego zapachu śmierci. Mimo wszystko podoba mi się ten album, bo to na scenie czarciego grania naprawdę kurewsko dobre wydawnictwo, mam jednak świadomość, że ten jedyny w swoim rodzaju feeling wcześniejszych produkcji Armagedda już prawdopodobnie nie powróci. A może się mylę?

 

Hatzamoth

Recenzja BILWIS „Sagenwelt”

 

BILWIS

„Sagenwelt” (Ep)

Northern Silence Productions 2021

 

Bilwis to niemiecki one man band, za który całkowitą odpowiedzialność ponosi niejaki… Bilwis. Materiał, będący przyczynkiem do tej recenzji, czyli Ep’ka tego horda zatytułowana „Sagenwelt”, która pod koniec stycznia tego roku będzie wydana przez Northern Silence Productions, jest w zasadzie wznowieniem, gdyż dźwięki te pierwotnie ukazały się rok wcześniej tyle, że jedynie w formie cyfrowej. Sztab Northern Silence uznał je jednak za na tyle dobre, aby ubrać je w bardziej namacalną formę i słowo stanie się niebawem ciałem (29.01.2021), a „Sangewelt” ujrzy światło dzienne (i nocne) jako limitowany do 500 kopii digipack cd i Mc również limitowana, tym razem do 100 szt. Nie będę polemizował z wytwórnią, czy to dobry ruch, czy typowy strzał w kolano, gdyż wiadomo, że z ludzkimi opiniami jest jak z dziurami w dupie, każdy ma swoją. Skupię się zatem na muzyce, a ta jest zdecydowanie przyzwoita, tzn. jąder może nie urywa, ale wiochą też nie zajeżdża. Bilwis tworzy bowiem monumentalny, podniosły, momentami epicki Black Metal, jaki święcił triumfy bez mała trzy dekady temu i który zarazem idealnie wręcz wpisuje się w profil wydawniczy Północnej Ciszy. Mamy tu zatem do czynienia z jadowitymi, surowymi, acz dosyć melodyjnymi kompozycjami, które sowicie podlane są parapetem i poprzeplatane ambientowymi, mrocznymi dywanami dźwięków. Chłop jest sprawnym instrumentalistą, co udowadniają dobitnie partie wiosła, posiada pewną wyobraźnię twórczą i mam wrażenie, że wie, co chce osiągnąć, więc słucha się tego przyjemnie, zwłaszcza gdy odpowiednia ilość alkoholu krąży we krwi, gdyż zachowano tu idealną wręcz równowagę pomiędzy siarczystym dojebaniem do pieca a atmosferycznymi, czarującymi słuchacza pasażami dźwiękowymi o wyraźnie mitologicznym charakterze. Brzmi to wszystko również solidnie. Jest w tych dźwiękach przestrzeń, ale waląca siarką, pierwotna surowość także została tu zachowana. Wszyscy czciciele klimatycznego Black Metalu ukierunkowanego w stronę klasycznych, jednoosobowych produkcji zapewne nie raz zwalą sobie przy tym kapucyna i w sumie się im nie dziwię, gdyż w tym specyficznym gatunku to naprawdę niezgorszy materiał.

 

Hatzamoth

Recenzja ANTIGONE’S FATE „Fragmente”

 

ANTIGONE’S FATE

„Fragmente”

Northern Silence Productions 2021

 

Antigone’s Fate zrodziło się w głowie niemieckiego multiinstrumentalisty w 2015 roku. Ruun, bo o nim mowa, powołał do życia ten projekt, gdy zorientował się, że to, co stworzył, nie chuja nie pasowało do tego, co grały inne jego zespoły. „Fragmente” to już trzeci album Losu Antygony, który jest najbardziej złożonym, dopracowanym, ale i zarazem najbardziej zwięzłym i skoncentrowanym materiałem tego jegomościa. Mamy tu do czynienia oczywiście z klimatycznym odłamem Black Metalu, który fanom takich klimatów wejdzie bez mydła, a i ci, będący w umiarkowanej opozycji także, przynajmniej przez kilka chwil będą mieli na czym ucho zawiesić. Muzyka zawarta na tej produkcji oparta jest bowiem w głównej mierze na doskonale pracującym wiośle, które robi tu naprawdę dobrą robotę. Sekcja rzetelnie wykonuje swoje zadanie, kładąc solidne fundamenty pod dźwięki gitary, a emocjonalne wokale i wszelakie uzupełniacze stanowią jak dla mnie tylko dopełnienie całości przedstawianego obrazu. Wróćmy zatem, do tego, co najlepsze. Jak już wspominałem, wiosło gra tu zdecydowanie pierwsze skrzypce. Buduje swą grą całą paletę ponurych nastrojów, począwszy od rozpaczy i smutku, poprzez melancholię aż do powiedzmy, pogodzenia się ze swym losem, bo o jakimkolwiek optymizmie możecie zapomnieć. Chłodne, momentami potężne i monumentalne, a innym razem przepełnione większą ilością jadu i agresji riffy mienią się i wiją na kilku poziomach poprzez złożone struktury poszczególnych utworów,  tworząc doskonale spójną, wciągającą, czarującą nierzadko, falującą linię melodyczną o hipnotycznym charakterze. Zastosowane umiejętnie, nienachalne, instrumentalne miniatury z kuszącymi zwodniczo dźwiękami czystej gitary podkręcają niewesołą, mizantropijną z lekka atmosferę tego krążka uwydatniając jednocześnie dynamikę nadchodzących, mrocznych zdarzeń. Sposób, w jaki Ruun konstruuje na tej płytce struktury gitar, kojarzy mi się dosyć mocno w kilku aspektach z tym, co na swych albumach osiągnęła w tej materii Katatonia, a że jara mnie twórczość Szwedów, więc i „Fragmente” na małą chwilkę się u mnie zagnieździło. Produkcji zarzucić nic nie można, jest dosyć gęsto i mocno, z zachowaniem odpowiedniej przestrzeni i sporą dawką wiejącej chłodem surowizny. No i z grubsza to tyle, kto nie posłucha, tego wpierdolą motyle. Dobra płytka.

 

Hatzamoth

Recenzja AONARACH „I”

 

AONARACH

„I”

Northern Silence Productions 2021

 

Aonarach, co po naszemu znaczy izolacja lub samotność to dziecko Toma Perretta, który to stoi także za projektem Ruadh. Płytkę wspomnianego tu Ruadh miałem okazję recenzować na łamach Apocalyptic Rites i jeżeli mnie pamięć nie myli, album ten, wypełniony był klimatycznym Black Metalem i zyskał u mnie bardzo pozytywne noty. Debiutancki album Aonarach to także bardzo solidny, atmosferyczny Black Metal (trzeba przyznać, że ma chłop łapę do tworzenia takich dźwięków), jednak zdecydowanie bardziej ukierunkowany w stronę mroku i zimnej mizantropii. Dużo więcej tu tradycyjnej, jadowitej, czarciej jazdy zagnieżdżonej w II fali gatunku z napierdalającą siarczyście sekcją, surowymi, chropowatymi riffami i agresywnymi, ponurymi wokalizami. W ten mocny, zagęszczony, czarny monolit umiejętnie wprowadzono wolniejsze, nasiąknięte chłodem, klimatyczne, przygnębiające nieco partie wsparte melancholijnymi melodiami, delikatnym dotykiem ambientu i bardziej zróżnicowanymi strukturami wiosła. Bardzo dobrą robotę robi tu także gardłowy (Alex Vogel). Jego styl wokalny umiejscowiłbym gdzieś pomiędzy tym, co robił Daemon w Limbonic Art, a odgłosami, jakie wydawał z siebie Dead w Mayhem, choć to tylko moje, być może trochę naciągane, luźne skojarzenia. Ładnie płyną te dźwięki, zawarte tu cztery wałki, choć dosyć długie, nie nużą i potrafią skupić na sobie uwagę słuchacza. Brzmienie ma niemal analogowy charakter, jest surowe, szorstkie, z delikatnym pogłosem, ma jednak w sobie dość spory ciężar, a zarazem odpowiednią ilość powietrza i przestrzeni. Wszyscy zwolennicy klasycznego Black Metalu, w jego klimatycznej odsłonie mogą śmiało sięgnąć po ten materiał (premiera 29 stycznia 2021), rozczarowań i reklamacji nie przewiduję.

 

Hatzamoth

poniedziałek, 25 stycznia 2021

Recenzja Ævangelist “Dream an Evil Dream III”

 

Ævangelist

“Dream an Evil Dream III”

Dead Seed Productions

 

Jak zapewne część osób wie jest to projekt w którym jakiś czas temu doszło do schizmy- wokalista i główny kompozytor postanowili zakończyć  swoja współpracę w wyniku czego Matron Thorn zwerbował do składu Ævangelist ex wokalistę francuskiego Anorexia Nervosa. W wyniku nowej kolaboracji duet wypuścił do tej pory 4 materiały ( ep i 2 albumy).

Na dzisiejszy warsztat wchodzi nowy album "Dream an Evil Dream III". Jak przyznaje sam zespół cykl albumów pod znakiem „Dream na Evil Dream” jest osobną opowieścią w twórczości zespołu. Domyślam się, że liryki skupione są wokół oniryzmu w jak najbardziej negatywnej odsłonie.

Już na samym początku dostajemy dość klimatyczne intro w industrial/ darkambientowym tonie, które zwiastuje nadchodzącą otchłań (kojarzy mi się tutaj trochę z pierwszym pełniakiem De Masticatione Mortuorum in Tumulis). Wraz z kolejnymi minutami wkraczamy w kompletnie inny wymiar, nie wiem dokładnie co się dzieje na tej płycie, nie jest to płyta którą należy rozkładać na czynniki pierwsze, tutaj trzeba zapomnieć o rzeczywistości, usiąść najlepiej w ciemnym pokoju i dać się pochłonąć temu albumowi. Album jest bardzo specyficzny, nie jest to materiał dla każdego słuchacza black czy death metalu. Atmosfera jest tu bardzo gęsta, jednak Panowie zostawiają momentami nam chwilę na zaczerpnięcie krótkiego oddechu po to, żeby zaatakować nas jeszcze większym ciężarem i wręcz udusić nas swoją muzyką. Im dłużej słucham tego albumu to dochodzę do wniosku, że Matron musiał pisać ten stuff pod wpływem jakiś specyfików. Po przesłuchaniu albumu pierwsze myśli jakie pojawiły mi się to : śmierć świata, rozkład i powolna agonia. Nie znam dokładnie słów utworów ale takie wrażenie wywołał na mnie ten album.

Jedyne co bym się dowalił w tym albumie to wokale, brakuje mi trochę w nich mocy i agresji, choć domyślam się, że skoro cała atmosfera tego albumu jest na tyle specyficzna i nieoczywista, to wokale też musiały być nieoczywiste. Rozumiem poniekąd ich koncept – wokalista brzmi jakby wypowiadał jakieś bluźniercze formuły mające doprowadzić do powolnej śmierci. Jeśli masz dość oczywistych i oklepanych patentów to wyłącz myślenie, usiądź w ciemnym pokoju, zaimplementuj dużą dozę alkoholu czy jakiś innych specyfików, zapal świece i  posłuchaj "Dream an Evil Dream" III… gwarantuje zrycie łba.

 

                                                                                                          -Selvhat-

Recenzja Malakhim „Theion”

 

Malakhim

„Theion”

Iron Bonehead Productions 2021

 


Tematem dzisiejszej jakże długiej recenzji  jest pochodzący ze Szwecji Malakhim. Jak wiadomo od dłuższego czasu to Szwecja obecnie na północy wiedzie prym w black metalu. Czy tak jest również w przypadku Malakhim? O tym poniżej.

Zespół dość młody stażem, bo powstały w 2016 roku uraczył nas do tej pory 4 wydawnictwami. Mimo tak krótkiego stażu trafili oni pod skrzydła Iron bonehead i zyskali już w podziemiu odpowiedni rozgłos.

Co do albumu, to  nie ma sensu, żebym rozpisywał się nie wiadomo jak bardzo. Muzycznie jest to cios pod każdym względem. Już po pierwszym odsłuchu poczułem, że materiał jest bardzo przemyślany i szczery. Jest transowo, szybko, czasem pojawi się jakieś zwolnienie by znów po chwili wypluć na nas totalne zło i zagładę. Przyznam, że gdy zobaczyłem, że album ma ponad 40 min to miałem pewne obawy, że w połowie albumu usnę. Jakże mocno się pomyliłem…ten ponad 40 minutowy materiał to jeden z lepszych albumów jaki według mnie ukazał się w ciągu ostatnich dwóch/trzech lat.

Kończąc mój krótki monolog zdecydowanie polecam ten materiał, zarówno maniakom staroszkolnego grania jak i tego nowszego. Jeśli kolejne materiały Malakhim będą na podobnym poziomie co ten pełniak to jestem niemal pewien, że każdy ich materiał będzie wyprzedawany co do sztuki.

                                                                                                          -Selvhat-

niedziela, 24 stycznia 2021

Recenzja Szary Wilk "Wrath"

 

Szary Wilk

"Wrath"

Putrid Cult 2021

Jak ważna jest oprawa graficzne płyty i jak może wpłynąć na potencjalnego odbiorcę wiedzą nawet dzieci. Może ona zachęcić, albo wręcz przeciwnie. Patrząc na trzy wilkołaki z okładki "Wrath" nie chciało mi się nawet tej płyty odpalać. Może dlatego, że od dziecka wilkołaki i wampiry uważałem za mało straszne i w chuj infantylne. Tyle tytułem wstępu, by zaznaczyć, że do debiutu Szarego Wilka podchodziłem niczym pies do jeża. Na tyle ta moja podświadoma niechęć była silna, że po dwóch odsłonach chciałem sobie z Wilkiem dać ostatecznie spokój, ale włączyłem płytę po raz trzeci i... zaiskrzyło! Nie dlatego, że muzyka zawarta na tym krążku jest jakoś szczególnie zagmatwana. Wręcz przeciwnie. Znajdziecie tu klasyczny do bólu szwedzki black metal z okresu drugiej fali. Jeśli przyjdą wam w tym momencie na myśl takie nazwy jak Allegiance, Setherial czy Throne of Ahaz, to będziecie bardzo blisko domu. Mamy tu pięć niepozornych początkowo kompozycji, które dopiero z czasem zaczynają odkrywać ujawniać swój urok. Ten zawarty jest w drapieżnych i agresywnych melodiach, które po przegryzieniu się do głowy za cholerę nie chcą się stamtąd wydostać. Szary Wilk w bardzo umiejętny sposób utrzymuje słuchacza przykutego do swojej muzyki. Jego kompozycje są zróżnicowane i pełne ciekawych rozwiązań. No może nie żeby od razu panowie wpychali sto pomysłów do jednego utworu, wszystko jest tu wyważone z niemal aptekarską dokładnością, by nie nudzić a jednocześnie nie przedobrzyć. Jeśli zatem pojawia się akustyczny wprowadzacz, to nie po to, by potem co chwilę robić sobie przerwę na plumkanie. Natomiast dzikie, północne wokale urozmaicane są tylko i wyłącznie tam, gdzie jest to faktycznie efektowne w wyrazie. Zespół nie forsuje też niepotrzebnie tempa, skupiając się bardziej na sile akordów niż gnaniu na oślep przed siebie. "Wrath" trwa nieco ponad pół godziny. Mało to i dużo, ale w chwili gdy faktycznie zaczyna gryźć, chciałoby się go słychać na okrągło. Mi ostatecznie przestała przeszkadzać okładka, nie uśmiecham się już z politowaniem na widok nazwy zespołu, bo sama muzyka jest w tym przypadku po prostu bardzo dobra. Jeśli macie zatem podobne do moich uprzedzenia, choćby związane z polskojęzycznymi nazwami, to możecie je sobie w tym przypadku wsadzić w dupę głębiej niż ja. Bo "Wrath" solidnie wami pozamiata.

- jesusatan

sobota, 23 stycznia 2021

Recenzja Ordo Cultum Serpentis "Derej Najash"

 

Ordo Cultum Serpentis

"Derej Najash"

Signal Rex 2021

"Rambo, John J. Urodzony 7 czerwca 1947 w Arizonie. Pochodzenie indiańsko-niemieckie... Ciekawa kombinacja.". Być może niektórzy z was doskonale pamiętają ten cytat. Faktycznie, taka mieszanka mogła być kiedyś faktycznie niecodzienna. Dziś fakt, że Koreańczyk i, wąsaty zapewne, Meksykanin łączą siły pod wspólnym szyldem Ordo Cultum Serpentis nie jest niczym dziwnym, możliwości technologiczne są ku temu jak najbardziej sprzyjające. Zatem panowie się zgadali i spłodzili niemal półgodzinną EP-kę zatytułowaną "Derej Najash", zamieszczając na niej odór rozkładającego się w zapomnianych katakumbach ciała w wersji sonicznej. Dwie kompozycje rzeczonego duetu faktycznie kojarzyć się mogą z powolnym rozkładem. Muzyka na tym wydawnictwie jest niesamowicie gęsta i intensywna, pomimo dość minimalistycznego podejścia jej autorów. Powolne, nieludzko ciężkie akordy wybrzmiewają niemal jak odpadające płatami od kości, toczone przez robactwo resztki ciała a towarzyszący im głęboki, zamulony, pełniący w zasadzie rolę dodatkowego instrumentu wokal charczy, jakby dochodził spod ziemi. Odczucie gnicia jest tu niemal namacalne. Jest ono jednocześnie silnie rytualistyczne, przez co bardzo mocno kojarzyć się może ze smolistym wyziewem spod znaku Grave Upheaval na zwolnionych obrotach, choć Ordo Cultum Serpentis czasem na chwilę mocno przyspieszają do klimatu bardziej bezpośrednio death metalowego. Dzięki tym krótkim i dość nieoczekiwanym zrywom tworzone przez zespół dźwięki są miksturą trującą i wyzwalającą niejednolite, mocno popierdolone wizje. Nie zmienia to jednak faktu, że oba numery przynoszą powolną śmierć poprzedzoną ciągnącą się w nieskończoność agonią. Tu każde niespieszne uderzenie w kocioł czy szarpnięcie strun, którym towarzyszą też trybalne zaśpiewy czy bijące w tle dzwony, ma swój wyrazisty wydźwięk i służy jedynemu celowi, czy też bardziej ostatecznemu przeznaczeniu, jakim jest czekająca na nas z otwartymi rękoma śmierć. Może ta EP-ka wyda się niektórym monotonna, mało urozmaicona czy wtórna. Jasne, nie ma sprawy, zawsze można pójść pooglądać sobie w telewizji "Śmierć na tysiąc sposobów", może tam znajdziecie coś bardziej "atrakcyjnego". Ja jednak wolę po raz kolejny zanurzyć się w cuchnącej zgnilizną wilgotnej glebie, napawać się jej odorem i nacierać, nacierać, nacierać... Bardzo obiecujący materiał, niecierpliwie czekam na więcej.

- jesusatan

środa, 20 stycznia 2021

Recenzja HORNCROWNED „Rex Exterminii (The Hand of the Opposer)”

 

HORNCROWNED

„Rex Exterminii (The Hand of the Opposer)”

Ketzer Records 2020

 

Mój kontakt z tymi Black Metalowymi terrorystami z Kolumbii urwał się krótko po wydaniu ich trzeciego longa „Casus Belli Antichristianus”, czyli w roku 2009. Właściwie nie wiem, czemu tak się stało, bowiem z tego, co pamiętam ich pierwsze trzy albumy, to był bardzo konkretny, bluźnierczy, diabelski rozpierdol. Ich czwarta płyta ukryła się przede mną gdzieś pod kamieniem, ale gdy zobaczyłem w mojej recenzenckiej skrzynce tegoroczny, piąty album Horncrowned, to kurwa po prostu musiałem sprawdzić, co rzeźbi aktualnie ta machina wojenna z Kolumbii. Odpalam zatem „Rex Exterminii…” i banan pojawia się na mej facjacie. Panowie z Bogoty nadal bowiem nakurwiają okrutny, jadowity, sataniczny Black Metal bez żadnych eksperymentów, czy srania po krzakach. Ta płyta to nieustanny, niszczycielski atak ścianą dźwięku  i plucie na wszystkie świętości. Siarczyste beczki przez większość czasu dziko napierdalają, od czasu do czasu gniotąc okrutnie w miażdżących zwolnieniach. Bas bestialsko zdziera skórę pasami, wiosła brutalnie wywlekają wnętrzności, a ponure, zaciekłe, wściekłe wokale niszczą w pizdu. Jest w tych dźwiękach dzikość, żrący jad i charakterystyczny, duszny feeling typowy dla sceny południowoamerykańskiej, ale sporo tu także nawiązań do skandynawskiej, intensywnej diabelszczyzny à la Marduk, Dark Funeral, Setherial, czy wczesne 1349, można jednak na tej płycie znaleźć także nieco okultystycznych, bardziej rytualnych zagrywek, jakie stosuje szeroko nasz Behemoth. Brzmienie tego materiału jest surowe, odhumanizowane i kąsające boleśnie, ale zarazem jest w tym przestrzeń i niezgorszy ciężar. Bez dwóch zdań, bardzo soczysty to nakurw i wszyscy fani Black Metalowej, zajadłej sieczki będą z pewnością zadowoleni, a niektórzy z nich wykonają dla tej płyty z pewnością zgrabny ołtarzyk. Rozpierdol to naprawdę niewąski, jednak uważam, że byłoby lepiej, gdyby album był trochę krótszy, bo choć niecałe 45 minut to nie jest zabójcza długość, to jednak przy takiej intensywności muzyki pod koniec trochę się męczymy. Myślę, że 36 do 38 minut takiej brutalnej, zagęszczonej, wyrywającej z butów, bezbożnej jazdy byłoby wystarczające, wszak wiadomo, że lepszy niedosyt niż nadmiar. Nie czepiam się jednak zbytnio tego czasu trwania płyty, gdyż jak wiadomo, każdy na ten temat będzie miał odmienną opinię, a z opiniami ludzkimi jest jak z dziurami w dupie, każdy ma swoją. Kończąc zatem ten wywód, uważam, że „Rex…” to naprawdę dobry, Black Metalowy rozpierdol, który niejednemu zrobi dobrze.

 

Hatzamoth

Recenzja PHOBOS MONOLITH „When the Light Will Fade”

 

PHOBOS MONOLITH

„When the Light Will Fade” (Ep)

PestRecords 2020

 

Phobos Monolith to twór, który zrodził się w głowie gitarzysty Pedra Vela, który to zaprosił do współpracy kilku znajomych po fachu i razem stworzyli pięć całkiem zgrabnych wałków, które to możemy usłyszeć na wydanej w 2020 roku Ep’ce zatytułowanej „When the Light Will Fade”. Panowie pogrywają w klimatach melodyjnego Death/Doom Metalu, a że dźwięki przez nich tworzone zakorzenione są głęboko w starej szkole gatunku, toteż słucha się tego przyjemnie i bezproblemowo. Nie jest to co prawda muzyka, przy której ktoś będzie testował wytrzymałość swoich nadgarstków w starciu z brzytwą, czy żyletkami, ale popaść w nieco nostalgiczny nastrój i zadumać się przy twórczości PhobosMonolith można z pewnością. Odnajdujemy tu bowiem nawiązania do pierwszych dwóch płyt holenderskiego Orphanage, wyraźne piętno odcisnął tu także Paradise Lost, czy Anathema z okresu „The Silent Enigma”/”Eternity”, a gdzieniegdzie usłyszymy delikatne inspiracje Edge of Sanity i wibracje mogące do pewnego stopnia kojarzyć się z Amorphis, czy Katatonia. Rzetelna, konkretna  sekcja rytmiczna buduje solidne podstawy pod melodyczne struktury poszczególnych wałków, płynące melancholijnie riffy oraz harmonie wioślarzy. Ci rzeźbią natomiast kołyszące z wolna melodie o niewesołym wydźwięku, poparte bardzo dobrymi, atmosferycznymi partiami solowymi o narracyjnym charakterze. Dominują średnie tempa, choć zespół nie stroni od delikatnych przyspieszeń, czy ociężałych, przygniatających lekko zwolnień, dzięki czemu materiał ten posiada ponury klimat, o kilku odcieniach (akcentowany dodatkowo przez niezgorszy klawisz brzmiący w tle) i nie zanudzi słuchacza na śmierć. Wokalnie mamy natomiast do czynienia z rasowym growlingiem w średnich rejestrach, co także podkreśla OldSchool’owy charakter tej produkcji. Sound jest tłusty i dosyć selektywny, jednak nie brakuje w nim tradycyjnego, Doom Metalowego ciężaru. Nie jest to, może coś, co przeorałoby mnie w tę i nazad, ale na kanwie staroszkolnego, melodyjnego Death/Doom Metalu „Kiedy Światło Gaśnie” to bardzo solidne wydawnictwo, które dodatkowo dobrze rokuje na przyszłość. Wszyscy, którzy uwielbiają atmosferyczne Death/Doom Metalowe produkcje z lat 90-tych powinni obserwować dalsze poczynania PhobosMonolith, a debiutancką Ep’kę mogą w zasadzie łykać w ciemno.

 

Hatzamoth

wtorek, 19 stycznia 2021

Recenzja DRAGHKAR „At the Crossroads of Infinity”

 

DRAGHKAR

„At the Crossroads of Infinity”

Unspeakable Axe Records 2020

 

Debiutancki album amerykańskiego Draghkar to rzetelne, ale powiedzmy sobie szczerze dosyć przeciętne wydawnictwo. Mimo tego faktu podczas słuchania „At the Crossroads…” na mym licu wiele razy pojawiał się uśmiech zadowolenia, gdyż płytka ta, to solidny miks OldSchool’owego grania. Kręgosłupem jest tu Metal Śmierci osadzony mocno w latach 90-tych, który czerpie pełnymi garściami zarówno ze sceny skandynawskiej, jak i z pionierów tego stylu zza wielkiej kałuży. Odnajdziemy tu także pewne, Black Metalowe inklinacje nieodparcie kojarzące się z Grecją, zagrywki charakterystyczne dla Niemieckiego Heavy/Thrash Metalu późnych lat 80-tych, czy akcenty kierujące nasze myśli w stronę ciężkiego, ale dosyć melodyjnego Doom Metalu. Całkiem ładnie wszystko to ze sobą współgra, jest zachowany odpowiedni balans, kompozycje są spójne i rzeczowe. Rolę wodzireja odgrywają tu wiosła, które wyznaczają drogę swymi ziarnistymi, agresywnymi riffami. Gruby, chropowaty bas i grzmiące konkretnie beczki o solidnej dynamice, wraz z bluźnierczymi, szorstkimi wokalizami podążają w ślad za gitarami, dotrzymując im kroku. Ten styl tworzenia sprawdza się w przypadku Draghkar dosyć dobrze, muza swobodnie płynie, przyjemnie się jej słucha (zwłaszcza wspomniane już przez mnie, klimatyczne, Doom Metalowe zwolnienia robią naprawdę dobrą robotę i przyjemnie mnie łechtają), a będąc po kilku głębszych, to i dyńką człowiek też pomacha, jednak o żadnych większych uniesieniach nie ma mowy. Są tu bowiem także muzyczne wątki, które często prowadzą w ślepe zaułki, a niektóre linie melodyczne są absolutnie zbędne, nie wnoszą nic do tego materiału,  niepotrzebnie go zmiękczając. Sound tego wydawnictwa jest lekko przerdzewiały, przesiąknięty brudem, mętnawy i nieco archaiczny, ale jednocześnie wszystkie instrumenty mają odpowiednią siłę wyrazu, a słuchacz nie musi zastanawiać się, co autor miał na myśli. Dzięki temu płytka posiada niezgorszy, lekko okultystyczny, tajemniczy klimacik, w którym niby wszystko wiadomo, ale nie do końca. „Na Skrzyżowaniu Nieskończoności” kojarzy mi się odrobinę z tym, co na swym debiucie grał Arghoslent, czy Intestine Baalism, a słysząc niektóre patenty, na myśl przychodzi mi także grecki Soulskinner. Porównując tę płytkę, do wydanego w zeszłym roku składaka z różnymi, wyciągniętymi z dupy wałkami Draghkar, postęp jest zdecydowany, ale nie jest to wydawnictwo, które potrafiłoby jakoś dłużej mnie przy sobie przytrzymać. Posłuchać można, gdyż to przyjazny materiał osadzony w starych, gatunkowych wzorcach, ale jeżeli ktoś sobie go jednak odpuści, to miednica mu ze zgryzoty nie pęknie.

 

Hatzamoth