czwartek, 28 stycznia 2021

Recenzja Morbid Winds "The Black Corridors of the Abyssal Depths of Existence Opened Their Gates"

 

Morbid Winds

"The Black Corridors of the Abyssal Depths of Existence Opened Their Gates"

Morbid Chapel 2021

Kto średnio rozeznany w krajowym podziemiu, ten zapewne Morbid Winds zna doskonale, albo przynajmniej z nazwy. Zespół nagrał dwa demosy i taranem wbił się na listy przebojów radiowych notowań. No... To żart już był, zatem do rzeczy. Po drugiej taśmie demo, która średnio mi podeszła, chłopcy najwyraźniej wzięli sobie do serca moją krytykę (brawo Sherlocku, to jest żart numer 2) i na szczęście nie poszli tropem Samaela w granie co raz to bardziej klawiszowe. Wręcz przeciwnie, na jedynym, długim jak sam tytuł utworze stanowiącym zawartość debiutanckiego pełniaka, tego instrumentu są ilości śladowe. Użyto go jedynie po to, by w niektórych fragmentach delikatnie podkreślić surowiznę płynącą z nuty przewodniej. A tą nadal niezmiennie stanowi Norwegia z okresu rozkwitu drugiej fali czarciego metalu. I mimo iż tym razem wpływ żadnego konkretnego hordu nie przebija się na "The Black Corridors..." w przeważającej ilości, to echa Darkthrone czy Dodheimsgard wyraźnie dudnią wielkopolskiemu trio w głowach. Zatem jeden utwór i trzydzieści cztery minuty muzyki... Prostej i opartej na raczej słyszanych już setki razy grubo ciosanych choć jednocześnie bujających akordach, a przede wszystkim nieprzekombinowanej (albo mówiąc wprost – w ogóle nie kombinowanej). Co początkowo budziło moje lekkie obawy, lecz szybko poszło w niepamięć, to wątpliwość, czy Morbid Winds będą potrafili zbudować w ponad półgodzinnym utworze odpowiedni nastrój, by nie wiało nudą. Okazuje się, że owszem potrafią i to wyśmienicie. Mimo iż rzeczona kompozycja jest faktycznie dość długa, równie dobrze można by ją podzielić na powiedzmy cztery czy pięć osobnych ścieżek, gdyż ilość przewijających się w niej pomysłów wcale nie ogranicza się do powtarzania w kółko kilku chwytów na (odwrócony) krzyż. Wręcz przeciwnie, panowie bardzo zgrabnie poruszają się we fiordowym klimacie dbając o to, by co chwilę działo się coś, co przykuwa uwagę. Oczywiście nie mówię o noworocznych fajerwerkach,, bo płyta jest zdecydowanie z gatunku garażowych i wcale nie jest bardziej wymyślna czy wirtuozerska niż nagrania demo. Ba! Ona nawet nie brzmi lepiej niż wcześniejsze nagrania, za co jestem kurewsko wdzięczny, bo uwielbiam ten obskurny sound nieco kartonowych beczek i cykającego głośno talerza w towarzystwie darkthronowo bzyczących wioseł. Wokalnie jest równie prosto, choć chwilami poza darciem papy przemknie gdzieś tam jakaś krótka deklamacja. No i starczy. Jeśli chodzi o surowe black metale, to mi do szczęścia nic więcej nie trzeba. Z pełną świadomością stwierdzam, że owszem, "The Black Corridors..." to solidna druga liga i zachwycać się tym będą jedynie maniacy czarno-białych okładek sprzed ćwierćwiecza. I chuj, ja to kupuję, zdecydowanie bardziej niż ostatnie dokonania Darkthrone (i to absolutnie nie jest żart numer trzy).

- jesusatan

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz