poniedziałek, 4 stycznia 2021

Recenzja WAYFARER „A Romance With Violence”

 

WAYFARER

A Romance With Violence”

Profound Lore Records 2020

Zanim zarzuciłem sobie tegoroczną, czwartą w dorobku płytkę amerykańskiego Wayfarer poczytałem co nieco o tym zespole, a co za tym idzie chcąc nie chcąc natrafiłem także na opinie i wypracowania na temat „A Romance With Violence”. Dowiedziałem się z tej lektury m.in., że muzyka, jaka znajduje się na tym albumie to ciekawe połączenie Black/Death/Doom Metalu z elementami Western Americana. Jakoś trudno mi było wyobrazić sobie taki konglomerat, choć mawiają, że wyobraźnię mam bogatą. Jak bowiem wyglądałby śmierdzący siarą Diabeł biegający po Dzikim Zachodzie? Cóż, pełen obaw, ale zarazem w chuj ciekawy włączyłem ów album i powiem Wam, że ci panowie naprawdę to zrobili, i to z klasą, a do tego fajna to płytka, bardzo dobrze się jej słucha, choć przyznaję szczerze, że nie będzie ona raczej zbyt często gościć w moim odtwarzaczu, ale po kolei. Zacznijmy może od tego, że od strony warsztatowo-technicznej, jak i produkcyjnej mucha nie siada. Inaczej jednak nie mogło być, skoro materiał ten nagrywał Pete DeBoer (Blood Incantation), miksami zajął się Colin Marston (Gorguts, Krallice), a masteringiem V. Santura (Triptykon, Dark Fortress). Jeżeli zaś chodzi o samą muzykę, to otrzymujemy tu doskonale poskładaną mieszankę złożoną z gęstej ściany atmosferycznego Black Metalu, mrocznych, melancholijnych, Doom Metalowych, solidnie przygniatających tekstur, elementów rodem z nieco bardziej melodyjnej frakcji Death Metalu i patentów rodem z kowbojskiego folkloru, dzięki czemu momentami słuchając Wayfarer mamy przed oczami zakurzone równiny, kaniony, źródła i pasma górskie Kolorado. Zespół bazuje tu głównie na wielowarstwowych, wypełniających większość przestrzeni gitarach, które operują interesującą mieszanką riffów i nienachalnych, wpadających w ucho melodii, a każda z nich rzeźbi jakby własną, odrębną historię. Równe, mocne beczki także łapią ciekawe rytmy i różnorodne wzory, a tłusty bas zapewnia tej produkcji konkretny groove. Do tego dochodzą wokale, które prócz agresywnych form przybierają tu także (na szczęście nie za często) łagodniejsze, czyste, kusząco ciepłe barwy, jakich nie powstydziłby się Nick Cave. Mimo że każdy wałek prezentuje tu nieco odmienne podejście do tematu, to jednak album ten jest jednolitą bryłą, wykutą w amerykańskich kamieniołomach. Nawet utwory o charakterze mrocznych ballad, czy okazjonalne przerywniki (gitara akustyczna, fortepian, dyskretny parapet) nie wydają się tu nie na miejscu i nie rozwadniają „Romansu z Przemocą”. Naprawdę trzeba pochylić czoła przed kunsztem, odwagą, filmową wręcz wyobraźnią i umiejętnościami kompozycyjno-aranżacyjnymi tych muzyków. Są tu jednak także pewne wady, które sprawiają, że tak, jak wspomniałem gdzieś wyżej zbyt często nie będę wracał to tego wydawnictwa. Utwory, które oscylują w granicach 10 minut trochę się jednak ciągną, pomimo ciekawych rozwiązań w nich zastosowanych, co sprawia, że album ten wydaje się dłuższy, niż w rzeczywistości jest, a poza tym jakoś tak zaskakująco mało zostaje w głowie po odsłuchu tej płytki, a może tylko ja tak mam? Może właśnie dlatego nie przekonuje mnie do końca ta płytka, choć zespół dobrze i z polotem uchwycił tu nieco melancholijną i marzycielską, ale jednocześnie krwawą i wrogą atmosferę pogranicza Ameryki Północnej. Zapoznać się z tym materiałem na pewno warto, gdyż to ciekawe i oryginalne granie, a to, że ja nie do końca to kupuję jest tylko nieistotnym szczegółem.


Hatzamoth

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz