HORNCROWNED
„Rex Exterminii (The Hand of
the Opposer)”
Ketzer
Records 2020
Mój
kontakt z tymi Black Metalowymi terrorystami z Kolumbii urwał się krótko po
wydaniu ich trzeciego longa „Casus Belli Antichristianus”, czyli w roku 2009.
Właściwie nie wiem, czemu tak się stało, bowiem z tego, co pamiętam ich
pierwsze trzy albumy, to był bardzo konkretny, bluźnierczy, diabelski
rozpierdol. Ich czwarta płyta ukryła się przede mną gdzieś pod kamieniem, ale
gdy zobaczyłem w mojej recenzenckiej skrzynce tegoroczny, piąty album
Horncrowned, to kurwa po prostu musiałem sprawdzić, co rzeźbi aktualnie ta machina
wojenna z Kolumbii. Odpalam zatem „Rex Exterminii…” i banan pojawia się na mej
facjacie. Panowie z Bogoty nadal bowiem nakurwiają okrutny, jadowity,
sataniczny Black Metal bez żadnych eksperymentów, czy srania po krzakach. Ta
płyta to nieustanny, niszczycielski atak ścianą dźwięku i plucie na wszystkie świętości. Siarczyste
beczki przez większość czasu dziko napierdalają, od czasu do czasu gniotąc
okrutnie w miażdżących zwolnieniach. Bas bestialsko zdziera skórę pasami, wiosła
brutalnie wywlekają wnętrzności, a ponure, zaciekłe, wściekłe wokale niszczą w
pizdu. Jest w tych dźwiękach dzikość, żrący jad i charakterystyczny, duszny
feeling typowy dla sceny południowoamerykańskiej, ale sporo tu także
nawiązań do skandynawskiej, intensywnej diabelszczyzny à la Marduk, Dark
Funeral, Setherial, czy wczesne 1349, można jednak na tej płycie znaleźć także
nieco okultystycznych, bardziej rytualnych zagrywek, jakie stosuje szeroko nasz
Behemoth. Brzmienie tego materiału jest surowe, odhumanizowane i kąsające
boleśnie, ale zarazem jest w tym przestrzeń i niezgorszy ciężar. Bez dwóch
zdań, bardzo soczysty to nakurw i wszyscy fani Black Metalowej, zajadłej
sieczki będą z pewnością zadowoleni, a niektórzy z nich wykonają dla tej płyty z
pewnością zgrabny ołtarzyk. Rozpierdol to naprawdę niewąski, jednak uważam, że
byłoby lepiej, gdyby album był trochę krótszy, bo choć niecałe 45 minut to nie
jest zabójcza długość, to jednak przy takiej intensywności muzyki pod koniec
trochę się męczymy. Myślę, że 36 do 38 minut takiej brutalnej, zagęszczonej,
wyrywającej z butów, bezbożnej jazdy byłoby wystarczające, wszak wiadomo, że
lepszy niedosyt niż nadmiar. Nie czepiam się jednak zbytnio tego czasu trwania
płyty, gdyż jak wiadomo, każdy na ten temat będzie miał odmienną opinię, a z
opiniami ludzkimi jest jak z dziurami w dupie, każdy ma swoją. Kończąc zatem
ten wywód, uważam, że „Rex…” to naprawdę dobry, Black Metalowy rozpierdol,
który niejednemu zrobi dobrze.
Hatzamoth
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz