wtorek, 31 marca 2020

Recenzja Gates of Tyrant "Vortex Towards Death"


Gates of Tyrant
"Vortex Towards Death"
Putrid Cult 2020

Dziś mam na tapecie płytę, która zaskoczyła mnie przynajmniej dwa razy. Najpierw podczas pierwszej wspólnej randki. Wiedząc bowiem, że Gates of Tyrant pochodzi z Chile spodziewałem się mocnego, południowoamerykańskiego napierdolu. Moje rozczarowanie niezaspokojeniem żądzy krwi było tak wielkie, że odłożyłem ten krążek na jakiś czas do "poczekalni". W praktyce oznacza to niewielką możliwość otrzymanie drugiej szansy. Jakimś cudem jednak wróciłem do tego materiału i wcale kurwa nie żałuje, bo zaiskrzyło między nami i to bardzo. "Vortex Towards Death" to nieco ponad pół godziny black metalu w klasycznym skandynawskim stylu z początku drugiej fali. Chłopaki zamiast typowego dla kraju pochodzenia ognia serwują nam zimne jak lód, agresywne melodie, dość łatwo wpadające w ucho, zgrabnie przeplatane mocnymi akordami, którym towarzyszy wysokiej klasy, klasyczny black metalowy wrzask. Bez zbytecznych wirtuozerskich popisów czy akustycznych wstawek gnają do przodu nie robiąc sobie co chwila przystanków niczym regionalna osobówka. Chłoszczą mocno i bezpośrednio w stylu, który mocno kojarzy się z Finlandią czy Szwecją i takimi nazwami jak choćby Sacramentum, Behexen czy nawet chwilami Allegiance. Mimo iż poszczególne kompozycje zbudowane są na podobnych filarach absolutnie nie nużą. Przeciwnie, dobrych rozwiązań jest tu pod dostatkiem. Blasty tasują się z d-beatowym umpa-umpa, śmigającymi w tle solówkami a wszystko jest to poukładane z głową i rozwagą stanowiąc silnie zbitą lodową bryłę, niczym podbiegunowy lodowiec. Dzięki niemal wzorowej produkcji wszystkie instrumenty są doskonale słyszalne i całość działa niczym dobrze naoliwiona maszyna. Nie znajdziecie tu żadnych nowatorskich nowinek, ten album oparty jest wyłącznie na starych, sprawdzonych wzorcach odtworzonych najwyraźniej w przypływie niepohamowanej wściekłości. Takie granie lubię, takie granie przypomina mi, czym zasłuchiwałem się zanim jeszcze ktoś wpadł na genialny pomysł, że black metal może być post-cośtam i zaczął do tatara dodawać miodu. Słucham tego krążka już ładne kilka godzin i rośnie on w moich uszach z każdym następnym odsłuchem. Zdecydowanie polecam wszystkim maniakom czarciego brzęczenia z lat dziewięćdziesiątych. Bardzo dobry debiut.
- jesusatan

sobota, 28 marca 2020

Recenzja Ritual Clearing "Ritual Clearing"


Ritual Clearing
"Ritual Clearing"
Eternal Death 2020

Nie jestem w stanie sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek trafiłem na jakieś wydawnictwo amerykańskiej Eternal Death. Z kolei z nazwą Ritual Clearing nie spotkałem się na pewno. Nic w tym dziwnego, gdyż jest to nowy twór na metalowej scenie a EP-ka, zatytułowana po prostu "Ritual Clearing" jest ich debiutanckim materiałem. Zatem czysta karta, bez jakichkolwiek oczekiwań, sprawdzamy. Zespół pochodzi zza wielkiej kałuży, lecz serwuje nam granie bardzo europejskie. Konkretniej jest to skandynawski, przede wszystkim szwedzki, odłam black metalu w stylu lat dziewięćdziesiątych. Melodie które chłopakom w sercach grają są dość proste i jednocześnie charakterystycznie melodyjne. Nie trzeba być ekspertem, by od razu wyłapać tutaj wpływy takich zespołów jak choćby Sacramentum, Setherial czy Lord Belial. Czyli jest chłodno, chwilami dość agresywnie, co nie znaczy, że nie da się niektórych fragmentów ponucić (pomruczeć?) pod prysznicem. Wszystko bardzo elegancko ze sobą współgra. Brzęczące gitary atakują swoimi lodowatymi harmoniami a klasyczny czarci wokal wrzeszczy niczym stojący na szczycie pokrytej śniegiem góry wikiński wojownik. Rytm tym zakrzykom nadaje dudniąca perka, wystukująca chwilami dość nieszablonowe rytmy. Całość brzmi tak jak powinno, czyli jest odpowiedni brud, czasami słychać nawet lekkie niedociągnięcia, aczkolwiek nie utrudniają ode odbioru całości. Amerykanie bardzo udanie łączą szybsze fragmenty z chwilowymi zwolnieniami, nie bawią się w niepotrzebne klimatyczne wstawki, dzięki czemu kompozycje nie nudzą lecz układają się w bardzo udany kawałek skandynawskiego młócenia. W sumie gdybym nie wiedział, to dałbym sobie rękę obciąć, że ten band pochodzi ze Szwecji. I już bym teraz kurwa nie miał ręki. Bardzo zgrabnie został tu bowiem odtworzony stary nordycki klimat. Co bardzo ważne, ten materiał nie nuży nawet po wielokrotnym odsłuchu, wręcz przeciwnie, za każdym razem sprawia przynajmniej tyle samo frajdy. Jestem przekonani, że fani Szwecji z okresu początków drugiej fali będą tym wydawnictwem zachwyceni. Ja również dopisuję nazwę Ritual Clearing w kajecie i stawiam przy niej małą gwiazdkę oznaczającą "koniecznie sprawdź ich następne nagrania".
- jesusatan

piątek, 27 marca 2020

Recenzja The Third Eye Rapists "Deathrip Transcendence / Magicians of the Holocaust"


The Third Eye Rapists
"Deathrip Transcendence / Magicians of the Holocaust"
Amor Fati 2020

Nazwa The Third Eye Rapists gdzieś mi kiedyś śmignęła, jednak nie pamiętam abym się z tym zespołem wówczas zapoznał. Niesamowicie zatem ucieszył mnie fakt, że dzięki reedycji Amor Fati miałem możliwość nadrobić zaległości. A jest się faktycznie z czego radować. Rzeczony materiał rozpoczyna bowiem krótkie intro po którym atakuje nas motyw silnie kojarzący mi się z otwarciem "Anthems To the Welkin at Dusk". Czyli następuje szybka, black metalowa jazda po chwili przechodząca w... jeszcze szybszy nakurw. Takie małe skojarzenie. Zaraz potem z kolei Szwedzi atakują thrashowym riffem, przy którym chyba jedynie kadłubek nie zerwie się na równe nogi. I jest to tak solidny kop w dupę, że ja od razu jestem kupiony. A takich kopniaków na rzeczonym wydawnictwie jest jeszcze przynajmniej kilka. Mimo iż Gwałciciele opierają swoją muzykę na starych wzorcach, wśród których najczęściej, chwilami niemal dosłownie, przebija się kultowy Zyklon B, potrafią wstrzyknąć do niej nieco świeżego powiewu. Głównie właśnie poprzez thrashowe patenty kojarzące się mocno z wspaniałym "Malice" Gehenny czy ich rodakami z Blodhemn. Po dwóch utworach z EP-ki chłopaki częstują nas wcześniejszą demówką, która wcale nie nie odstaje od pierwszych dwóch utworów. Równie kąśliwe riffy smagają nas po gołych pośladkach niczym lodowe bicze, zadając niegojące się rany. Całości towarzyszy głównie szorstki, czarci krzyk przechodzący chwilami w wysokie krzyki. Dla urozmaicenia pojawi się także jakieś klawiszowe intro, lecz wszystko utrzymane jest w staroszkolnym stylu. Wspomniane klawisze pojawiają się także w trakcie utworów, doskonale współgrając z ostrymi jak brzytwa gitarami. Nie ma tu niepotrzebnego pitolenia, jest jazda do przodu, może nie na pełnej piździe, jednak o zwolnieniach możecie zapomnieć, są tu same konkrety. Słuchać, że twórcy "Deathrip..." i "Magicians..." nie są żółtodziobami i mają doskonale opanowany warsztat. Wszystko staje się jasne, jeśli zerkniemy w skład zespołu. The Third Eye Rapists tworzą bowiem kolesie znani wcześniej choćby z całkiem niezłego Morbid Insulter. Mimo iż jest to kompilacja dwóch, a może nawet i trzech sesji, całość brzmi nad wyraz spójnie a nie jak zrzutki z pięciu różnych parafii. Jest garażowo, lecz bardzo czytelnie. Słucha się tego z wielką przyjemnością i jedyne czego mi brakuje, to większej ilości wspomnianych, chwytających za czuprynę thrashowych riffów. Mam też nadzieję, że ta kompilacja jest zapowiedzią dużej płyty Szwedów, gdyż takowej posłuchałbym z ogromną przyjemnością.
- jesusatan

Recenzja Bâ'a "Deus Qui Non Mentitur"


Bâ'a
"Deus Qui Non Mentitur"
Osmose Prod. 2020

Sięgając po ten krążek sugerowałem się jedynie nietypową nazwą zespołu oraz okładką. Zanim jeszcze doszły do moich uszu jakiekolwiek dźwięki, byłem przekonany że, spotka mnie coś przynajmniej niecodziennego. Dokładnie tym samym sposobem odkryłem bowiem ostatnio wyjątkowo dobry debiut Amnutseba. Mój entuzjazm jednak dość szybko opadł, niczym chuj po udanym stosunku. Na pierwszym dużym albumie Ba'a znajdujemy bowiem kurewsko przeciętny black metal. Już samo brzmienie nie zapowiada fajerwerków. Jest nad wyraz czyste i ugrzecznione. Może nie nazwałbym go zdezynfekowanym, jednak brudu tu tyle co za paznokciami po wizycie u początkującej manicurzystki. Same kompozycje nie wnoszą z kolei nic nowego. Nie jest to może zbyt wielki zarzut, jednak nawet tworząc muzykę bardzo odtwórczo wypadałoby to robić z jakimś pomysłem. W zamieszczonych tu sześciu kompozycjach nie znalazłem niestety niczego, co przykułoby moją uwagę. Ot black metal, który jednym uchem wpada by jeszcze szybciej wypaść drugim, oparty na melodiach zasłyszanych już tysiące razy. Jedyne co na początku okazało się odmienne od większości to liryki w języku francuskim. Sporo w tej muzyce atmosferycznych zwolnień, banalnych melodii i wydłużania utworów na siłę, co nie jest ani specjalnie nastrojowe ani ciekawe. Przeciwnie, sprawia, że coraz częściej spogląda się na zegarek. Chłopaki starają się chyba, by ich kompozycje były bardziej epickie, próbują nawet romansować z doom metalem, lecz wychodzi im to mniej więcej tak, jak bajera Jarusiowi z "Chłopaków do wzięcia". Sporo tutaj mulących klawiszowych pasaży w tle czy niepotrzebnego plumkania na gitarce i nawet przewijający się rzadko nieco ostrzejszy riff nie ratuje sytuacji. Wokalnie też szału nie ma. Poza typowymi wrzaskami pojawiają się co prawda jakieś deklamacje, lecz są równie bezbarwne co i sama muzyka. Gdzieś w połowie albumu przyszło mi na myśl, że ten cały Ba'a to by była idealna horda dla Osmose. No i wcale się jakoś nie zdziwiłem, gdy chwilę potem sprawdziłem wydawcę tego gniota. Starając się być przynajmniej po części obiektywnym, wnoszę iż "Deus Qui Non Mentitur" jest albumem co najwyżej poprawnym, przeznaczonym dla bezkrytycznych fanów atmosferycznego black metalu. Subiektywnie jest to kupa, matetriał totalnie bezbarwny i maksymalnie nużący. Jedyny utwór, który wywarł na mnie pozytywne wrażenie to "Outro" w którym słyszymy coś przypominającego muchy krążące nad gównem. Tak, to doskonale odzwierciedla cały obraz tej płyty. Zlewam ją zatem ciepłym moczem i spierdalam słuchać czegoś wartego uwagi. Słabizna.
- jesusatan


czwartek, 26 marca 2020

Recenzja Witchbones "The Seas of Draugen"


Witchbones
"The Seas of Draugen"
Iron Bonehead 2019

Czasem tak się zdarza, że płyta, którą zarzucę na ruszt zdaję się być na początku taką z typu " na jedno przesłuchanie". Po dwóch tygodniach do niej wrócę, by upewnić się w swoim twierdzeniu po czym odsłuchać ją jeszcze za jakiś czas, i znów, i znów, i w końcu dojść do wniosku, że niesamowicie przez ten czas urosła. Idealnym przykładem takiego albumu jest "The Seas of Draugen" jednoosobowego projektu z Portland, Ułesewej. Niby nie jest to nic odkrywczego, ale sięgam po ten materiał już od czterech miesięcy i za każdym razem wydaje mi się on ciekawszy. Po krótkim wprowadzaczy zalewają nas masywne, wlekące się pomalutku akordy którym towarzyszy zamulony, dochodzący jakby spod ziemi grobowy, niski wokal. Całość zlewa się w jednolity, miażdżący narządy słuchu strumień niepokojących doznań. Momentalnie robi się duszno a atmosfera staje się tak gęsta, że najbliższe okno wręcz błaga by je otworzyć. Z głośników wylewa się smoła i czuć w powietrzu smród palonego mięsa. Bez zabawy w niepotrzebne melodyjki czy chwytliwe patenty Witchbones mieli cierpliwie i dokładnie wpuszczając nam do głowy coraz to gęstszy dym powodujący solidną dezorientację w terenie. Perka dudni głęboko niczym kotły wzywające na plemienną bitwę a przez masywne i gęste brzmienie przebijają się chwilami jedynie stukające rytmicznie blachy. Czasem przemknie jakieś horrorowate interludium, pozwalające na złapanie krótkiego oddechu między kolejnymi potokami wlewającej się do płuc lawy. Ta muzyka zdaje się być banalnie prosta, jednak jeśli dokładnie się wsłuchamy, można wychwycić nieźle pokręcone fragmenty schowane na drugim planie. Te dźwięki z czasem wbijają się taranem do głowy, gwałcą i infekują umysł siejąc niezłe spustoszenie. Mimo iż, jak wspomniałem na początku, nie jest po krążek zniewalający od pierwszych sekund, żaden miłośnik gruzu nie powinien przejść obok niego obojętnie. Fani klasycznego death metalu mogą go sobie z kolei odpuścić z czystym sumieniem. Jest to album dla określonej grupy odbiorców. Ja się do niej bez wahania zaliczam.
- jesusatan

Recenzja WILCZYCA „Wilczyca”

WILCZYCA 
„Wilczyca” 
Godz Ov War Productions 2020 


Płytkę tę postanowiłem posłuchać, gdyż bardzo pozytywnie wypowiadał się na jej temat mój redakcyjny kolega, Szanowny Pan Jesusatan. Pewnie w końcu ten materiał i tak wylądowałby w moim odtwarzaczu, ale to polecenie zdecydowanie przyspieszyło odsłuch tej produkcji. Cóż to zatem ta „Wilczyca”? Ano, zasadniczo jest to Black Metal. Zespól zagrał go jednak nieco inaczej. Prawdę powiedziawszy po wysłuchaniu pierwszych dwóch wałków chciałem już dać sobie z tym spokój, ale coś kazało mi zaczekać do końca. Poczekałem więc i coś drgnęło. Nie od razu na tyle, aby się osrać, ale jednak. Włączyłem zatem ponownie ten materiał i … ani się obejrzałem, a przesłuchałem go kilka razy z rzędu. Mamy tu do czynienia z prostym Black Metalem stworzonym na dobrze znanych patentach, bez niepotrzebnej awangardy, czy gmatwania utworów na siłę. Nie jest to jednak klasyczny, czarci wykurw, choć jadowitej diabelszczyzny tu sporo. Jak zwykle wspomniany tu już Diabeł tkwi w szczegółach. Sporo słyszanych tu riffów zawiera w sobie pewne ilości gruboziarnistego piachu, który zgrzyta nam między zębami, pewne rozwiązania rytmiczne także nie są tak oczywiste, jak wydaje się na pierwszy rzut ucha, tu czy tam przeleci jakiś motyw rodem z czarnego Thrashu, na chwilę pojawi się klimatyczny parapet, zaleje nas pływowa fala niepokojącego ambientu, czy zaskoczy niemal rockowe w swej podstawie wiosło. Każdy zaprezentowany tu wałek jest nieco inny, ale można odnieść wrażenie, że jeden wynika z drugiego, a złożone razem zusammen do kupy tworzą spójną całość. Świetna robota została tu wykonana, jeżeli chodzi o brzmienie albumu. Jest surowo, siarczyście, a jad wylewa się z każdego dźwięku, ale nic nam tu nie ucieka. Chropowate gitary idealnie komponują się z dudniącymi solidnie beczkami, intensywnym basem i wrzaskami gardłowego. Bardzo możliwe, że gdyby podczas nagrywania ktoś puścił głośnego bąka lub przeleciałaby tam jakaś zabłąkana mucha, też pewnie byśmy to usłyszeli. Ta płytka ma także swój charakterystyczny feeling. Tajemniczy, wciągający, halucynogenny i na swój sposób owiany tajemnicą. Cóż, nie jest to album, który rzucił mnie na kolana, ale na dzisiejszej, zatłoczonej scenie „Wilczyca” jest niewątpliwie materiałem oryginalnym, intrygującym i pozostającym gdzieś tam z tyłu głowy. Słuchając tego albumu odnoszę jednak wrażenie (być może błędne i całkowicie wyssane z palca), że powstał on pod wpływem chwili. Trudno zatem jednoznacznie stwierdzić, czy ta szatańska iskra, to przejaw geniuszu, czy ta płyta po prostu taka chłopakom wyszła? Wątpliwości te rozwieje najprawdopodobniej dopiero druga produkcja zespołu, a póki co jest ciekawie i na pewno warto poświęcić kilka chwil, aby z Wilczycą trochę potańcować. 

Hatzamoth

Recenzja TRAJETO DE CABRA „Supreme Command of Satanic Will”

TRAJETO DE CABRA 
„Supreme Command of Satanic Will”
Iron Bonehead Productions 2019


Trajeto de Cabra to horda z Kanady, a konkretnie z Kolumbii Brytyjskiej, a jak powszechnie wiadomo ten region kraju klonowego liścia podarował światu mighty Blasphemy. Cóż więc może grać zespół pochodzący z tego kultowego miejsca? No, teoretycznie może wszystko, ale spokojnie, folku, country ani piosenki biesiadnej tu nie uświadczysz. Ta czwórka zwyrodnialców napierdala bestialski, barbarzyński, ciężki w chuj, rozrywający na strzępy Black/Death Metal. Rozpierdol jest tu doprawdy okrutny, a te z lekkim okładem 31 minut sieje muzyczny terror i niszczy wszystko w pizdu niczym ogromna, wojenna bestia, pozostawiając po sobie jeno zgliszcza i spaloną ziemię. Bez litości, bez sentymentów, bez skrupułów. Czysta nienawiść, zło i jebana apokalipsa. Nie ma tu miejsca na żadne pitolenie, czy zabawy rytmem, a nieliczne zwolnienia, jeżeli już się przypadkiem zdarzą momentalnie giną pod niesamowitym ciężarem bębnów, jadem obrzydliwych riffów i opętanymi wokalami, które dobywają się chyba z wnętrza piekielnej kloaki. Słychać tu oczywiście punkty wspólne z twórczością Blasphemy, Necroholocaust, Revenge, Black Witchery, Conqueror, Abysmal Lord czy wczesny Beherit, jednak nie ma tu nachalnych nawiązań, czy oczywistych zapożyczeń. Trajeto de Cabra eksploruje korzenie tej muzyki z początku lat 90-tych i poszukuje możliwie najbrutalniejszej formy pierwotnego, satanicznego Black/Death Metalu. Mnie te poszukiwania leżą, a za zawarte tu dźwięki dałbym się pokroić. Tak więc „Najwyższe Zarządzenie Szatańskiej Woli” to bezkompromisowy, obskurny, przepełniony okrucieństwem, wojenny buldożer, który jak amen w pacierzu zrobi dobrze wszystkim maniakom kultu Ross Bay.


Hatzamoth

Recenzja SOLILOQUIUM „Things We Leave Behind”

SOLILOQUIUM 
„Things We Leave Behind”
Rain Without End Records 2020


Trzeci, pełny album szwedzkiego Soliloquium, którego premiera miała miejsce wczoraj (16.03.2020r.) to bardzo dobra płyta. O ile oczywiście ktoś lubi klimatyczny, melancholijny, melodyjny Doom/Death Metal nadziany progresywnymi elementami niczym pieczony dzik jabłkami. „Rzeczy, które pozostawiamy za sobą” to nie jest może perełka w tym nieco hermetycznym gatunku, ale album ten przepełniony jest intensywnymi emocjami i dojmującą atmosferą tęsknoty i nostalgii, za rzeczami, które bezpowrotnie przeminęły, i ów depresyjny nieco feeling jest niewątpliwie głównym punktem tego materiału. Naprawdę mocną stroną jest tu warstwa instrumentalna. Świetne, gitarowe pasaże, wyważone riffy, dyskretne, choć odpowiednio mocne bębny, głęboko brzmiący, ponury bas, pod którego partie zrobiono na tym albumie sporo miejsca, okazałe, eleganckie tonacje poszczególnych motywów i doskonale zrównoważone sekwencje, w których łączą się elementy akustyczne i przesterowane, nasycone śmiertelnymi zagrywkami wiosła. Wspominane na samym początku, progresywne zagrywki, które odnajdujemy tu praktycznie na każdym kroku, idealnie współgrają i asymilują się z cięższymi, bardziej klasycznymi Doom/Death Metalowymi dźwiękami tworzącymi kręgosłup tego albumu, podobnie, jak kilka użytych tu dysonansowych wstawek. Jeżeli chodzi o stronę wokalną, to leżą mi bardzo partie mocarnego, mrocznego growlingu. Nieco wyższe, agresywne frazy także są ok., natomiast jeżeli chodzi o czyste, nastrojowe śpiewy, to niektóre z nich całkowicie bym z tej płyty usunął, ale to oczywiście tylko moje widzimisię. Do brzmienia w zasadzie nie można się przyczepić. Sound jest pełny, tłusty, organiczny i pełen przestrzeni, aby te utwory mogły oddychać. Z czym mógłbym porównać muzykę Soliloquium, jaka znalazła się na tej produkcji? Niewątpliwie kojarzy się to z twórczością Katatonia, Opeth, Daylight Dies i October Tide. Na myśl przychodzą mi również patenty wykorzystywane przez Anathema, Alcest, Ghost Brigade, Officium Triste, czy Swallow the Sun. Bardzo dobra rzecz, choć skierowana zdecydowanie w stronę lojalnej i nieco konserwatywnej grupy fanów klimatycznego grania.

Hatzamoth 

wtorek, 24 marca 2020

Recenzja CEMETERY FILTH "Dominion"


CEMETERY FILTH
Dominion
Unspeakable Axe/Boris Records 2020


Nazwa Cemetery Filth funkcjonuje na deathmetalowym rynku już kilka lat. W 2014 roku uraczyli świat bardzo udaną demówką „Screams From The Catacombs”, by potem zaistnieć na splicie z Sewercide oraz kompilacji 4 Doors To Death. „Dominion”, debiutancki album tej grupy może nie jest wydawnictwem, na które czekałem z wypiekami na twarzy, ale dotychczasowa twórczość Amerykanów na tyle zapadła mi w pamięć, że byłem niezmiernie ciekaw ich dalszych poczynań. Trudno mi sprecyzować jakie oczekiwania miałem w stosunku do „Dominion”, ale po przesłuchaniu całości mogę śmiało powiedzieć, że liczyłem na więcej. W stosunku do tego co ekipa z Atlanty grała przed kilku laty można by powiedzieć, że progres jest zerowy. Nadal mamy do czynienia z klasycznym do bólu death metalem środka, który tu i ówdzie bije pokłony do bardziej thrashowych tradycji. Żeby nie było – nie jest to death/thrash w stylu Demolition Hammer, czy Dead Head, a bardziej death metal z elementami thrashu (Mercyless, Massacra) tyle, że po amerykańsku. Sporo tutaj średnich temp, dzięki którym partie basu trochę podbijają całość i wprowadzają przyjemny groove. Thrashowy pierwiastek jest tutaj najwięcej wnoszącym elementem, wprowadza on pewne urozmaicenie, dyktuje zmianę tempa, a i same riffy raz po raz nabierają szlachetności i są „jakieś”. Szkoda tylko, że w stosunku do poprzednich nagrań brzmienie jest czystsze, bardziej profesjonalne, ale zarazem jakieś takie pozbawione głębi. Kompozycje są raczej proste ze sporadycznymi wycieczkami w nieco bardziej ambitne, ale dalekie od spektakularności rewiry. Słucha się tej płyty bez skrzywienia, ale też i bez większej ekscytacji. Przeze mnie przeleciała jak sraczka zostawiając w pamięci jakieś 3-4 motywy. To co ma do zaoferowania słuchaczowi Cemetery Filth w 2020 roku to zdecydowanie za mało, aby zatrzymać go na dłużej. Może kilka lat temu, gdy ten boom na OSDM dopiero kiełkował można było upatrywać w tych gościach jednak z czołowej załóg tej fali, ale niestety lub stety – muzyka i muzycy idą do przodu, a „Dominion” wydaje się być wydawnictwem spóźnionym o kilka lat. Jak na moje ucho można sobie ten materiał darować.

                                                                                                          Harlequin

Recenzja SACRIFIZER „La Mort Triomphante” (EP)

SACRIFIZER 
„La Mort Triomphante” (EP) 
Dying Victims Productions 2019


Ostatnio możemy zaobserwować prawdziwy renesans satanicznego Speed Metalu. Powstaje coraz więcej kapel rzępolących w tym stylu, a i zainteresowanie wytwórni tym klasycznym gatunkiem jest teraz zdecydowanie większe. Jedną z hord, które wykorzystały koniunkturę i wylazły niedawno z zatęchłej, walącej pleśnią piwnicy jest francuski Sacrifizer. „La Mort Triomphante”, czyli ostatnie wydawnictwo zespołu, które jako cd ukazało się w kwietniu zeszłego roku doczekało się winylowego placka w dwóch wersjach, których premiera miała miejsce 1 grudnia 2019 roku, i dlatego też przyszło mi skrobnąć o tym wydawnictwie kilka słów. Muzyka, która zawarta jest na tej produkcji, to jak się już domyślacie diabelski, jadowity, agresywny Speed Metal. Zespół nie bawi się w żadne popierdółki, tylko brutalnie jedzie na pełnej piździe. Od czasu do czasu zwolnią, dając słuchaczowi odrobinkę oddechu, jednak tylko po to, aby po krótkiej chwili ponownie siarczyście dojebać nieustępliwymi, zadziornymi riffami, pulsującą, dudniącą sekcją i opętańczymi, wysokimi wokalizami. Patenty rodem z klasycznego Heavy, czy korzennego proto-Thrash’u także się tu przewijają, więc zabawa jest przednia, a te dźwięki potrafią konkretnie skopać dupsko, a gdy jesteśmy po kilku głębszych siła rażenia tych wałków kilkukrotnie wzrasta. Choć to muzyka bardzo głęboko zakorzenione w latach 80-tych, to jest wystarczająco bezkompromisowa, aby sprostać dzisiejszym czasom. Brzmienie także zalatuje „starymi” czasami, ale ma wystarczająco dużo siły i przestrzeni, aby te wałki mogły konkretnie przypierdolić. Podstawowa część tej EPki w wersji winylowej składa się z sześciu piosenek, a jako bonus dorzucono tu trzy utwory z materiału demo „Night of the Razors”, które z racji typowo garażowego soundu mają w sobie jeszcze więcej wściekłości i barbarzyństwa, oraz zupełnie nowy kawałek grupy („Morbid Envenomation”). I cóż tu więcej rzec? Mnie podoba się ten klasyczny, może i nieco archaiczny czarci jad wylewający się z twórczości Sacrifizer, a co sądzą o tej produkcji inni, mam w „głębokim poważaniu”.

  Hatzamoth

Recenzja PRIPJAT / HELL:ON „A Glimpse Beyond” (split)


PRIPJAT / HELL:ON 
„A Glimpse Beyond” (split) 
The Crawling Chaos Records 2019


Całkiem fajny split albumik wypuściła w październiku zeszłego roku The Crawling Chaos Records. Prezentują się na nim niemiecki Pripjat i ukraiński Hell:On. Zaczynają zafascynowani tym, co wydarzyło się w elektrowni w Czarnobylu Niemcy. Ich pięć wałków, które tu prezentują, to wypełniony klasycznymi, jadowitymi riffami, pędzącą do przodu, bijącą mocno sekcją i wrzaskliwymi wokalami, rasowy Thrash Metal całymi garściami czerpiący z germańskiej szkoły gatunku lat 80-tych. Chłopaki nie pierdolą się w tańcu, tylko konkretnie dokładają paliwa do nuklearnego reaktora i solidnie jadą z koksem. Jest tu również odpowiednia porcja chwytliwych, szorstkich melodii, dzięki czemu można sobie pewne patenty nucić pod nosem. Nie jest to może jakieś wybitne granie, ale dobrze słucha się tych kompozycji, a i kilka mocnych strzałów w pysk także można tu wyłapać. Jako drudzy wjeżdżają Ukraińcy z Hell:On. Tu mamy do czynienia z nowocześniejszym, cięższym podejściem do metalowej materii zarówno jeżeli chodzi o kompozycje, jak i brzmienie. Mieszają się tu wpływy Thrash i Death Metalu wzbogacone podniosłymi, nierzadko bardziej orientalnymi partiami klawisza i samplami nadającymi całości nieco industrialnego sznytu. Riffy są znacznie mocniej zagęszczone, a beczki wspólnie z tłustym basem posiadają większą siłę uderzeniową i momentami gniotą okrutnie. Zdecydowanie bardziej zróżnicowana to twórczość, choć czasami odnoszę wrażenie, że panowie trochę się motają i nie bardzo wiedzą, w którą stronę podążyć, dlatego też, jeżeli miałbym wybierać, to opowiedziałbym się za bardziej tradycyjną opcją, którą prezentuje Pripjat. Ten split to takie sprytne połączenie klasyki z nowoczesnością. Ja, jak już wspominałem wybrałbym klasykę, ale zapewne wielu z Was będzie wolało nowoczesność. W obu przypadkach to solidne granie, które na kolana nie rzuca, ale kopnąć potrafi, dostarczając jednocześnie kilku przyjemnych chwil. 

Hatzamoth

Recenzja RUNEMAGICK „Into Desolate Realms”

RUNEMAGICK 
„Into Desolate Realms”

High Roller Records 2019

Runemagick, to zespół, który od zawsze był trochę niedoceniany i wg mnie nadal tak jest. Zarówno ich death metalowe oblicze, jak i późniejsza Death/Doom Metalowa inkarnacja nie doczekały się i już pewnie nie doczekają uznania, na jakie zasługują. Szwedzki kwartet nigdy nie tworzył jakichś przełomowych dzieł, ale ich płyty od zawsze trzymały równy, wysoki poziom i były najzwyczajniej w świecie solidnymi, więcej niż dobrymi albumami. Nie inaczej jest w przypadku wydanej w ostatnim kwartale 2019 roku, trzynastej płyty Runemagick. „Into Desolate Realms” to 70 minut ciężkiego, wgniatającego w podłoże, monolitycznego, przetaczającego się po słuchaczu z gracją drogowego walca Death/Doom Metalu o nieco transcendentalnym, mistycznym i mrocznym charakterze. Żadnych niespodzianek tu nie uświadczysz. Zespół ten jest dla mnie doskonałym przykładem, jak używać znane już elementy, jednak umiejętnie, w odpowiedniej ilości i w charakterystyczny dla siebie sposób, do osiągnięcia konkretnego celu. Równa, niespieszna, intensywna, ociężała sekcja gniecie zatem potwornie, głębokie, tłuste wiosła zainfekowane posępną melodyką rzeźbią riffy, które brzmią jak połączenie poniewierających zagrywek cechujących wolny, zdołowany Metal Smierci z zadymionymi, mglistymi, przeciąganymi patentami Electric Wizard i surowością Doom/Black Metalowej twarzy Celtic Frost. Całość uzupełniają zawodowe, złowrogie, przygnębiające nieco wokale Nicklasa Rudolfsson’a. Główną uwagę słuchacza skupiają świetne, chwytliwe, grube gitarowe riffy o klasycznym charakterze, malujące pełną paletą ponurych barw różnorodne światy o zwodniczej urodzie i tworząca tajemniczą atmosferę pajęczyna stworzona z przeplatających się linii gitar akustycznych, oraz dźwiękowe pejzaże oparte na zwartych, smolistych, wkręcających się głęboko pod potylicę wiosłach. Brzmienie, jak przystało na ten gatunek pełne, mięsiste, podlane ołowiem i przestrzenne, wiec „Into…” przytłacza, miarowo i precyzyjnie zgniatając klatkę piersiową oraz odbierając życiodajny oddech. Zdaję sobie sprawę, iż dla niektórych długość płyty będzie rzeczą trudną do przejścia, ale wierzcie mi, w przypadku tego albumu nie czujemy zmęczenia, a te 70 minut zlatuje zadziwiająco szybko, zresztą w Death/Doom Metalu taka długość albumu to w zasadzie norma. Świetna płyta i zarazem jedna z najlepszych produkcji w długiej karierze Runemagick. Produkcja, która powinna znaleźć się w kolekcji każdego, szanującego się konesera śmiertelnej, dźwiękowej zagłady.
Hatzamoth     


poniedziałek, 23 marca 2020

Recenzja Trupi Swąd „W Imię Diabła”


Trupi Swąd
„W Imię Diabła”
Putrid Cult 2020

Zdarza wam się czasem dosłownie wyskoczyć z kapci? Wiecie, coś jak Gilotyna w „Kilerze”? Jeśli niezbyt często, a zaliczacie się do grupy wiekowej 40+, to zapodajcie sobie najnowsze wydawnictwo Putrid Cult. Trupi Swąd to jednoosobowy projekt z dupy, kompletnie nie wiem skąd się wziął, choć w tym momencie jest to sprawą drugoplanową. Najważniejsza jest muzyka zawarta na tym króciutkim, gdyż trwającym jedynie jedenaście minut demosie. Otóż, panie i panowie, mamy tutaj coś kompletnie nietypowego jak na współczesne czasy. Intro plus trzy numery totalnie archaicznego speed / black metalu. Choć pisząc „black” mam na myśli raczej epokę jeszcze sprzed drugiej fali rozpoczętej w latach dziewięćdziesiątych. Brzmienie tych nagrań przypomina bardzo mocno polską scenę z okresu PRL-u, gdy zespoły rejestrowały swoje utwory w domach kultury, salach prób czy w najlepszym przypadku w lokalnym studio Polskiego Radia z panem Kaziem, który o metalu miał takie samo pojęcia jak ja o cyklu rozrodczym Kolczatki australijskiej. Zawarte na tym krążku kompozycje przepełnione są prostotą i eksplozją młodzieńczego buntu, który w tamtych czasach rekompensował bardzo mocno braki warsztatowe. Przypominają ten niezapomniany okres, kiedy metal faktycznie był ekstremalny w pierwotnym tego słowa znaczeniu. Skojarzenia z Sarcofago czy Destroyers będą bardzo słuszne, bo ta muzyka jest właśnie taką wypadkową pomiędzy wymienionymi. Kolejna rzecz która cofnęła mnie tutaj w czasie o jakieś trzydzieści lat to wokale, oscylujące gdzieś pomiędzy śpiewem a krzykiem, przechodzące chwilami w piskliwe tonacje.  Ja pierdolę, tak właśnie to brzmiało zanim pojawił się death metalowy growl czy blackowy skrzek. Do tego koleś serwuje takie banalne teksty, że od razu przypominam sobie jak z chłopakami śpiewaliśmy po pijaku te wszystkie Stosy czy Hammery. Jest „śmierć i zniszczenie”, „odwracam krzyż”, „znak Szatana” czy „kult Diabła” – no poezja w czystej postaci. Ja wiem, że dziś takie frazy wywołają jedynie uśmiech politowania, dlatego też wspominałem na wstępie, że to wydawnictwo dla określonej grupy wiekowej. Kto nie przeżył tego wtedy, nie zrozumie dziś. Cholera, nie potrafię o tym demo pisać na spokojnie, krew się we mnie gotuje a gęba uśmiecha tak szeroko jak wtedy, gdy po raz pierwszy słuchałem Dragonowego „Horda Goga”. Gdyby ktoś mi powiedział, że Trupi Swąd to jakiś zaginiony materiał z późnych lat osiemdziesiątych – łyknąłbym to bez popity. I może kompozycyjnie nie ma tu fajerwerków, to słucha się tego świetnie. Szkoda, że ten materiał jest taki krótki. Chętnie posłuchałbym więcej. Bardzo sentymentalna płytka.
- jesusatan

niedziela, 22 marca 2020

Recenzja CRYPTIC SHIFT „Visitations From Enceladus”


CRYPTIC SHIFT
„Visitations From Enceladus”
Blood Harvest 2020


O kurwa! Fani Blasphemy, Beherit, Morbosidad i wszelkiej maści muzycznego prymitywizmu i prostoty mogą już na tym etapie zakończyć czytanie niniejszego artykułu. Debiutancki krążek brytyjskiego CRYPTIC SHIFT to muzyczna uczta dla fanów technicznego grania, uczta przez wielkie „U” trzeba zaznaczyć. Zważywszy, że Angole raczej nigdy nie słynęli z bardziej zawiłych form metalowego łomotu, a sama nazwa Cryptic Shift była mi równie bliska i znana co proboszcz z osiedlowej parafii, tym większe moje zaskoczenie po kilkukrotnym przesłuchaniu „Visitations From Enceladus”. Po odpaleniu krążka słuchacza wita 25-minutowy kolos w postaci „Moonbelt Immolator”, co już na starcie dokonuje selekcji naturalnej wśród odbiorców. Pewnie kto bardziej niecierpliwy i mniej zainteresowany stwierdzi, że to masturbacja, pitolenie i granie bez sensu, ale przy odrobinie uwagi nietrudno wychwycić szereg fenomenalnych motywów i pomysłów, które zgrabnie wynikają jeden z drugiego. Im dalej w las tym bardziej przecierałem uszy ze zdumienia jak anonimowa dla mnie do tej pory kapela misternie konstruuje i podaje mi na tacy kolejne smakowite niuanse. Partie basu to soniczny orgazm, solówy grane na zwolnieniach to stuprocentowy ukłon w stronę frazowania lat 90ych, a nawet 80ych, coś czego obecnie coraz trudniej szukać w muzyce metalowej, a riffowanie dostarcza kwintesencji tego, co kojarzymy z technicznym thrash czy death metalem. Kolejne trzy utwory, z których żaden nie przekracza 8 minut oparte są z grubsza na podobnej formule i wykorzystują te same środki wyrazu, ale daleki jestem od stwierdzenia, że Cryptic Shift gra jedno i to samo. „Visitations From Enceladus” brzmi trochę tak, jakby Atheist chciało grać jak Voivod. Albo jak bardziej konkretny i mniej wypolerowany Vektor bez tych wszystkich piskliwych wokali. Materiał jest dynamiczny, pełen zmian tempa, technicznych wygibasów przeplatanych spokojniejszymi, czasem akustycznymi fragmentami. Ta płyta to odlot w kosmos, wypierdol na Cybertron – dosłownie i w przenośni. Rozkładając na czynniki pierwsze pewnie nie usłyszymy tu niczego, czego nie słyszeliśmy wcześniej u Voivod, Atheist, Vektor, Timeghoul, Blood Incantation, Cynic czy Death, ale trudno nie docenić tytanicznej pracy włożonej w te kompozycje, w takie poukładanie elementów, aby kawałki były pasjonujące, frapujące, a porównywanie tej płyty do klasyków gatunku nie było przesadą. Nie jest to rzecz dla każdego. Nie jest to też krążek, po przesłuchaniu którego wciska się od razu „repeat” - te dźwięki jednak wymagają przetrawienia. Ci, którzy szukają pierdolnięcia z głośnika mogą czuć niedosyt, ale chyba nie o to w takim graniu chodzi. Zniuasnowanie na poziomie detalu, kompozycje, w których nie ma miejsca na przypadek, twór, który nie wymaga maskowania niedostatków brzmieniem – takie jest „Visitations From Enceladus”. Ja wiem, że ta płyta wyląduje u mnie na półce i postawię obok swoich ulubionych reprezentantów technicznego łomotu. Fenomenalny album, by nie powiedzieć wielki, który i tak pozostawia jakąś rezerwę na progres i usprawnienia. Dla fanów klasycznego, technicznego grania pozycja obowiązkowa. Ja nadal ten album odkrywam.

                                                                                                                      Harlequin

sobota, 21 marca 2020

Recenzja Dead Dog's Howl "Mausoleum of Confessed Thoughts"


Dead Dog's Howl
"Mausoleum of Confessed Thoughts"
Fallen Temple 2020

Na to demo czekałem z wielką niecierpliwością, wiele sobie po nim obiecując, choć tak na prawdę sam nie wiem dlaczego. Może skusiła mnie genialna nazwa zespołu. Może duże znaczenie miał fakt, że materiał ten został wydany wcześniej na taśmie przez praktycznie niezawodną Nuclear War Now! W końcu jest! Kręci się w moim odtwarzaczu już któryś raz z kolei a ja... zastanawiam się kurwa po co? Może dlatego, że długo miałem nadzieję że ten, krótki przecież, materiał w końcu zacznie żreć i odkryję jego głębię, jak choćby w przypadku równie prymitywnego Nurtu Ognia. No niestety, tym razem efekt jest całkowicie przeciwny od oczekiwanego i "Mausoleum of Confessed Thoughts" zaczął mnie po prostu wkurwiać. Bo nagrać materiał prosty też trzeba panie umić. W tych trzech kawałkach znajduję jedynie nieudolną próbę stworzenia na siłę czegoś kultowego. Kultowego, gdyż faktycznie można odnieść wrażenie, że twórcy mocno inspirują się starą grecką sceną, zwłaszcza demówkami Necromantia, lub może bardziej współcześnie – twórczością Cultes Des Ghoules. Sam zamiar może i dobry, jednak wykonanie zdecydowanie wpisuje się w szufladkę "You do it wrong!". Przede wszystkim trzeba znać pewne granice a choćby w przypadku brzmienia zostały one mocno przekroczone. Poszczególne instrumenty zagłuszają się tworząc kakofonię z której kompletnie nic ciekawego nie wynika. Bębny dudnią jednostajnie, gitary są ledwo słyszalne a mocno wycofany wokal, często szepczący, jest kompletnie bez wyrazu. Kiedy już gitara wychodzi na pierwszy plan, jak choćby w połowie pierwszego utworu, brzmi jak nieudana lekcja szarpania strun przez szympansiątko. Idąc tym tropem, chwilami zastanawiam się, czy to demo nie zostało faktycznie nagrane przez stado pijanych pawianów, które jakimś cudem włamały się do sklepu muzycznego i zrobiły sobie bal. Sam zagrałbym lepsze akordy, mimo że jedyna gitara jaką trzymałem w dłoniach to taka plastikowa, w przedszkolu. To kolejna granica, która została tu przekroczona – trzeba mierzyć siły na umiejętności. A jeśli, jak zapewne twórcy tego dzieła nas zapewnią, to efekt zamierzony, to patrz wyżej – "You do it wrong!". Doprawdy, jak monotonne plumkanie basu przy akompaniamencie odgłosu ziemniaków wsypywanych do wiadra może kogokolwiek wprowadzić w jakikolwiek klimat? Mroku? Chyba babcinej piwnicy! Nie znajduję tu jakichkolwiek pozytywów, ani w brzmieniu ani w muzyce. No, chyba że za taki należy uznać czas trwania tego gniota. Może się nie znam, może jest to materiał z gatunku "kochaj albo rzuć", ja zdecydowanie rzucam i wracać nie będę. Chyba że dla jaj puszczę to komuś i powiem, że kult, by zobaczyć reakcję. Jeśli Fallen Temple nie mają na co wydawać kasy, to proponuję kupić skrzynkę wódki i podesłać ją mnie. Na pewno będzie z tego lepszy użytek, niż z wypuszczania takiego klocka jak Dead Dog's Howl.
- jesusatan

Recenzja Veneration "Thy Infernal"


Veneration
"Thy Infernal"
Fallen Temple 2020

Kolejna z najnowszych premier pod sztandarem naszej krajowej Fallen Temple to zespół, którego nazwa kompletnie nic wam zapewne nie mówi. Mi też nie była wcześniej znana, co dziwić nie może, gdyż "Thy Infernal" to debiutancka EP-ka tego pochodzącego z Indonezji hordu, zapowiadana jako najsilniejszy undergroundowy debiut roku. Oczywiście, jak w większości przypadków slogan ten jest nieco na wyrost. Nie zmienia to jednak faktu, że pięć zawartych tutaj utworów zrobiło mi, pomimo wielkiego sceptycyzmu, niezłe kuku. Przede wszystkim dlatego, że jest to jeden z tych krążków które niesamowicie rosną wraz z każdym kolejnym odsłuchem. Ale do rzeczy. Chłopaki grają dość minimalistyczny black metal bardzo silnie zainspirowany Skandynawią z lat dziewięćdziesiątych. Co prawda utwory nie są zbyt skomplikowane, zbudowane zazwyczaj z kilku akordów, jednak w każdym z nich przewija się coś, co potrafi zaintrygować i wbić się w łeb niczym gwóźdź w trumnę. Sporo tutaj chłodnych melodii wpadających w ucho. Zaznaczam, że jest to melodyka w pozytywnym tego słowa znaczeniu, nie jakieś słodkie pierdzenie. Mimo że oparte na starych sprawdzonych wzorcach, kompozycje zdają się być dobrze przemyślane i dopracowane. Mówiąc o inspiracjach najbardziej moje ucho cieszą te spod znaku Darkthrone (co ja kurwa poradzę, że mam na punkcie wczesnej twórczości tego bandu pierdolca?), słyszalne choćby w "Infernal Khaoss" czy "Infernal Wrath". Ciekawie z tą muzyką kontrastują wokale, zdecydowanie bardziej kojarzące się ze sceną grecką niż norweską, a wzbogacone także o czyste krzyki czy zawołania. To wszystko zgrabnie się ze sobą łączy, współgra w sposób naturalny, dzięki czemu "Thy Infernal" pozostaje w głowie na dłużej niż jedynie przez dwadzieścia minut trwania tego materiału. Jeśli dodam, że produkcja tego mini jest klasycznie garażowa, syfiasta acz za razem nie utrudniająca odbioru, to uzyskujemy tu to, co miś lubi najbardziej – stare patenty zagrane po swojemu, prosto z serca i posiadające własną tożsamość. Z każdym przesłuchaniem debiutancki krążek Veneration zdawał mi się kończyć coraz szybciej. Sprawdźcie go, bo warto.
- jesusatan

piątek, 20 marca 2020

Recenzja Vonülfsrëich "Hyperborean Hills"


Vonülfsrëich
"Hyperborean Hills"
Fallen Temple 2020

Po wydanej w zeszłym roku EP-ce "Ylfsrealm Inguz" nasza rodzima Fallen Temple najwyraźniej zaprzyjaźniła się z Finami, gdyż właśnie postanowiła wypuścić kolejny ich materiał. Nie jest to tym razem nic nowego, gdyż "Hyperborean Hills" to wznowienie jedynego pełnego albumu sprzed trzech lat. Osobiście bardzo mnie ten fakt cieszy, gdyż właśnie mam możliwość zapoznać się z albumem który przegapiłem, a który na przeoczenie mimo wszystko nie zasługuje. Pochodzący z Oulu duet częstuje nas muzyką brzydką i niekoniecznie nowatorską. Mówiąc wprost chłopaki łomoczą mieszankę starego, prostego black metalu w stylu Darkthrone z domieszką punkowych inspiracji. Jest to zdecydowanie granie niezbyt skomplikowane jednak z odpowiednio wyważoną dawką chwytliwości. Mamy tu piwniczne brzmienie, które mimo iż surowe pozostaje nad wyraz wręcz czytelne. Wokal wyśpiewuje w języku narodowym balansującym między typowym wrzaskiem a pijackim zaśpiewem sprawiając, że sam mam ochotę chwycić za flaszkę, pospiesznie ją opróżnić i poudawać, że też umiem po fińskiemu. Nie da się zaprzeczyć, że użycie tego sposobu werbalnej ekspresji stanowi jakaś odskocznię od codziennej szarości. Sama muzyka dostarcza równie sporo radochy. W otwierającym "Ruumiskirja" czy drugim na krążku "Vonülfsrëich " jesteśmy atakowani totalnie Fenrizowym riffem. I ja już w tym momencie jestem kupiony. Takie wzorce bardzo sobie bowiem cenię, zwłaszcza jeśli nie jest to dosłowna zrzynka lecz granie z pomysłem. A tak ich tu ie brakuje. Sporo na tej płycie punkowego sznytu, jak choćby na nieco zwariowanym "Gyromantia", czy totalnie porywających riffów, jak na zajebistym "Soli", rozpoczynającym się przypominającym wstępem Bathorowy "Hammerheart". W zasadzie każdy utwór czymś zaskakuje, słychać że jest to muzyka szczera i zagrana spontanicznie. Nie jest to łupanie na jedno kopyto i mimo iż skojarzenia z pewnymi nazwami z lat dziewięćdziesiątych są tu nieodzowne, słychać, że Finowie świetnie czują ducha tamtych czasów, lecz potrafią także dodać coś od siebie. Pod tym względem tworzone przez nich dźwięki mocno kojarzą mi się z kolei z rodzimym Mordhell – inspiracje pełną gębą, jednak zagrane z jajem i w starej jeansowej katanie. Ja ten materiał totalnie kupuję. Na pewno nie będzie u mnie przysłowiowym "pułkownikiem".
- jesusatan

Recenzja Noroth "It Dwells Amongst Us"


Noroth
"It Dwells Amongst Us"
Caligari Rec. 2020 / Morbid Chapel Rec. 2021

Jeśli na okładce wydawanej przez Caligari kasety znajduje się stos trupów i szkielety, to chyba nikt się nie pomyli co do jej zawartości, jeszcze zanim w ogóle zacznie słuchać samej muzyki, prawda? A co, jeśli powiem wam, że trio z Seattle debiutuje materiałem z gatunku cyber-grind? I w dodatku mają w składzie niezwykłej urody cycatą, śpiewającą murzynkę. Chuja tam, oczywiście że pierdolę. Noroth to nic innego jak czysty, staroszkolny śmierć metal. Mamy tu osiem utworów powolnego, ciężkiego mielenia przywołującego w pamięci takie nazwy jak Cianide, Obituary czy przede wszystkim Incantation. Nisko strojone gitary sączą dość toporne akordy raz za razem sprawiając, że aż chce się potupać kapciem. Żadnych technicznych popisów tu nie uświadczymy, nikt nie zaatakuje nas nawet solówką i chyba dobrze, bo właśnie wspomniana prostota z odpowiednią dawką groove'u jest w tym przypadku kluczem do sukcesu. Może i poszczególne kompozycje są nieco kwadratowe i zagrane od szablonu, jednak fakt iż większość z nich nie trwa dłużej niż trzy minuty sprawia, że nie nużą. Wręcz przeciwnie, mam wrażenie, że przynajmniej część z nich kończy się w chwili, kiedy zaczynają mocno bujać. Do tego wszystkiego mamy klasycznie głęboki growl, równie mało urozmaicony co i sama muzyka. Brzmienie "It Dwells Amongst Us" nie pozostawia nic do życzenia, jest ciężko, błotnisto i selektywnie. I to w zasadzie tyle. Ten materiał z jednej strony może i nie zachwyca, jednak spędzonego z nim czasu na pewno nie uznam za stracony. Ot, kolejny bardzo przyzwoity materiał pozwalający dopisać nazwę Noroth do sprawdzenia następnym razem.
- jesusatan

środa, 18 marca 2020

Recenzja Necromorbid "Satanarchrist Assaulter"


Necromorbid
"Satanarchrist Assaulter"
Caligari Rec. 2020

Włoski Necromorbid, który dał się poznać wydanym cztery lata temu debiutanckim "El dia de la bestia" powrócił właśnie z drugim albumem. Zapewne fakt ten ucieszy wielu posiadaczy masek gazowych i pasów z nabojami. No bo co, fajna nazwa jest, sugestywna okładka i tytuł też, więc czy może być źle? No dobra, czasem może, jednak nie w tym przypadku. Wystarczy dosłownie kilka chwil, byśmy zyskali pewność, że jest bardzo dobrze. Jak się nietrudno domyśleć "Satanarchrist Assaulter" to półgodzinny zmasowany, barbarzyński death/war metalowy atak na narządy słuchu. Makaroniarze nakurwiają aż miło, dewastując wyrazistymi gitarowymi harmoniami łamiącymi kości i wyrywającymi kręgosłup razem z płucami. Te także niemiłosiernie wypluwa z siebie odpowiedzialny w zespole za bluźnierstwa Dysangelium, rzygając żółcią w iście Helmkampowym stylu, chwilami z szybkością karabinu maszynowego. Aby nie było zbyt jednostajnie, wzbogaca swoje wymioty głębokim, zwierzęcym rykiem i trzeba przyznać, że te wokalne dialogi brzmią doprawdy szatańsko. Są niczym bitewne wezwania rzucających się na okaleczone archanioły demonów. Skojarzenia ze wspomnianym Angelcorpse nie dotyczą jednak jedynie wokaliz. Sama muzyka często przypomina dzicz, która stanowiła o sile choćby kultowego "Exterminate". Nie zaznacie na tej płycie ani chwili wytchnienia, Necromorbid serwują nam wojnę w czystej postaci, bez znamion litości czy współczucia. Od początku do końca jest to szarża na wszelkie świętości, tak intensywna, że sam Chrystus ucieka do taty z krzykiem "Oddal ode mnie ten kielich!". Idealnie zbalansowane jest na tym albumie brzmienie, bez zbytniego wrzucania piachu w idealnie działające tryby jednak z zachowaniem odpowiedniej dawki rdzy. Nad "Satanarchrist Assaulter" unosi się bitewny pył, plugastwo i bluźnierstwo. Doprawdy, ten materiał kasuje opisywany tutaj chwilę temu debiut Blasphamagoatachrist jednym splunięciem. Świetny krążek! Rzekłem.
- jesusatan

wtorek, 17 marca 2020

Recenzja Black Curse "Endless Wound"


Black Curse
"Endless Wound"
Sepulchral Voice 2020

Znacie może takie nazwy jak Blood Incantation, Spectral Voice, Vasaeleth czy Primitive Man? Wasza odpowiedź jest w sumie bez znaczenia, gdyż ja sam słuchałem tej płyty od dobrych kilku dni zanim sprawdziłem, że członkowie wyżej wymienionych są autorami albumu, którym się w tamtej chwili zachwycałem. Zatem fakt, iż jest to poniekąd all stars band nie ma w tym konkretnym przypadku absolutnie żadnego znaczenia. Bo "Endless Wound" to po prostu płyta, która kasuje powyższe nazwy już na dzień dobry, a przynajmniej im dorównuje. Kwartet na swoim debiucie oferuje nam niespełna czterdzieści minut gruzowego łupania na najwyższym światowym poziomie. Aż kipi tu od nietuzinkowych pomysłów, ciekawych aranżacji czy zaskakujących patentów. Gitary mielą raczej powoli zrywając się chwilami do zmasowanego ataku kojarzącego się z Blasphemy czy Diocletian. W tych wolniejszych fragmentach przypominają z kolei nieziemski Disembowelment, zwłaszcza sposobem urozmaicania dźwięków w bardzo oryginalny i niepowtarzalny sposób. Jednak te porównania pojawiają się jedynie gdy rozkładamy poszczególne utwory na czynniki pierwsze, co tak naprawdę nie ma sensu, gdyż "Bezkresna Rana" to krążek, który ma własną duszę i osobowość. Wolniejsze i szybsze fragmenty tasują się tu z precyzyjnie zaplanowaną doskonałością, przypominając mocno chwilę spokoju poprzedzające uderzającą zaraz po nich nawałnicę. Wszystko to jest niesamowicie szczere i autentyczne. Wokalnie jest też na bogato. Poza niskimi growlami pojawiają się opętańcze wrzaski, szepty czy przesterowane krzyki, idealnie spasowane z klimatem następujących po sobie utworów. Także gitary wzbogacone zostały przez ciekawe efekty, przez co atmosfera na tej płycie jest jeszcze bardziej dziwna i tajemnicza. Nic tu nie jest proste i oczywiste, co sprawia, że odkrycie w pełni bogactwa tej muzyki wymaga czasu i odrobiny cierpliwości. Dopiero wtedy uzyskamy pełnię satysfakcji porównywalnej do orgazmu. Wieńczący album utwór "Finality I Behold" oparty jest w drugiej części na powtarzanym, hipnotyzującym riffie, który czaruje tak mocno, że nagłe zakończenie pozostawia nas w sporej konsternacji. Bez wątpienia, ten materiał omamia, hipnotyzuje i infekuje niczym zabójczy wirus przed którym nie ma ratunku. Można powiedzieć, że swoim debiutem Black Curse zaserwowali nam nową jakość. Ja jestem tym albumem kompletnie opętany. Zdecydowanie najlepszy debiut jaki słyszałem w tym roku. Czy spodziewam się że coś go przebije? Wolne żarty.
- jesusatan

poniedziałek, 16 marca 2020

Recenzja Cryptworm "Reeking Gunk Abhorrence"


Cryptworm
"Reeking Gunk Abhorrence"
Me Saco Un Ojo 2020

Cryptworm to młody brytyjski band, który wstępnie zaprezentował się niedawno choćby na wspólnym splicie z Archaic Tomb, aczkolwiek mają na swoim koncie jeszcze inne pomniejsze wydawnictwa. Najnowszy materiał duetu to nadal nie pełen album, choć może to i dobrze. Chłopaki z Bristol parają się bardzo topornym, wręcz prymitywnym death metalem. Dobrze to i źle zarazem. Dobrze, gdyż lubię prostotę, jednak nawet na nią trzeba znać dobry przepis. A receptę na "Reeking Gunk Abhorrence" zaczerpnięto chyba z pierwszej lepszej strony w internetowym poradniku. Cztery zawarte tu utwory to prymitywny niczym z epoki kamienia łupanego, nisko strojony death metal. Chwilami nawet niezły, można tu doszukać się rytmicznych akordów, momentami z deka pod Obituary, aczkolwiek chwilami dość niebezpiecznie zbliżających się do HC, co już mnie się średnio podoba. Nie podoba mi się także zbyt niski, sztuczny, zbyt przesterowany wokal, który zamiast tworzyć grobową atmosferę najzwyczajniej wkurwia. Jeszcze mniej pasują mi tu wokalne gorowe wstawki. Jakoś w ogóle nie kleją się do całości. Wszystkie utwory są do siebie mocno podobne, dość kwadratowe i przewidywalne. Mam wręcz nieodparte wrażenie że z głośników sączy się w kółko ten sam, powolny riff. Nie ma tu za grosz pomysłu czy jakiejkolwiek finezji. Wszystko jest siekierą ciosane i w zasadzie po przesłuchaniu tego materiału nic nie pozostaje na dłużej w głowie. Perka dudni monotonnie, koleś rzyga jednostajnie, co sprawia że te dwadzieścia minut zaczyna się już w połowie dość mocno dłużyć. Takie kurwa umpa umpa bez pomysłu. Jak dla mnie, jest to jedna z tych płyt, która mogłaby nie istnieć i absolutnie nie wróży nic dobrego na przyszłość. Jest tak samo tandetna i nijaka jak logo zespołu czy zdobiąca tą EP-kę okładka. Nie warto sobie ty m zespołem zaprzątać głowy.
- jesusatan

Recenzja MORTALS’ PATH „Feast of Maggots”

MORTALS’ PATH 
„Feast of Maggots”
Zoundr 2019 


„Feast of Maggots” to nie jest najświeższe wydawnictwo, gdyż album ten wypełzł z grobowca dobrze ponad pół roku temu, ale, jako że zespół, który go nagrał, czyli Mortals’ Path jest w naszym kurwidołku mało znany, a płyta jest dobrym ochłapem Death Metalowego mięsiwa, zatem postanowiłem napisać w tym temacie słów kilka. Zespół z zagłębia Ruhry nie robi nic nadzwyczajnego, ale grany przez nich, zalatujący wilgotną pleśnią i nawiązujący do najlepszych tradycji skandynawskiego, old schoolowego Śmierć Metalu wypierd idealnie wręcz trafia w moje gusta i potwornie robi mi dobrze. Po tym wstępie wiecie zapewne, czego się spodziewać i w 666% będziecie mieli rację. Usłyszycie tu bowiem tradycyjne, szorstkie, chropowate, konkretne riffy, równo i mocno napierdalającą sekcję i cudownie zaflegmione wokale. Skojarzenia z „Left Hand Path”, „Cladestine”, „Like An Ever Flowing Stream”, „Dark Recollections”, „Into the Grave”, czy „You’ll Never See” jak najbardziej prawidłowe, choć w wolniejszych, gniotących okrutnie partiach można także doszukać się wpływów tradycyjnego, korzennego Doom/Death Metalu. Pod koniec albumu przeleci także tu i tam jakiś death’n’rollowy patencik, co udanie urozmaica i nieco rozluźnia ten gęsty monolit. Świetną robotę robią pojawiające się w tym zwartym gąszczu brutalnych dźwięków ponure, mroczne melodie, które prowadzą słuchacza po tajemniczych meandrach tego albumu. Walące grobem, tłuste, ciężkie, skondensowane brzmienie nadaje zawartym tu wałkom piekielnej mocy i potężnego pierdnięcia. Jak już wspomniałem wcześniej, nie jest to w żadnym razie jakaś wybitna twórczość, ale ta płytka żre jak cholera, niszczy i poniewiera z siłą wodospadu. Podoba mi się ta gnijąca twórczość Mortals’ Path i myślę, że błędem byłoby ich zlekceważyć, bowiem szczerze i z pasją grają to, co im leży na wątrobie, a co najważniejsze robią to naprawdę dobrze. Ja w towarzystwie Ścieżki Śmiertelników wykopałem już sobie mogiłę, a czy ktoś z Was ma ochotę z wydatną pomocą zespołu przygotować swój własny grób? Polecam! 


Hatzamoth    


Recenzja JORDABLOD „The Cabinet of Numinous Song”

JORDABLOD
„The Cabinet of Numinous Song”
Iron Bonehead Production 2020



To, co słyszę na drugim albumie szwedzkiego Jordablod nieodparcie kojarzy mi się z dźwiękami, jakie ongiś tworzyli norwescy wizjonerzy z Ved Buens Ende. Podejście Filipa Lundstrӧma do rzeźbienia w Black Metalowej materii jest podobnie nieszablonowe i niekonwencjonalne, a zarazem bardzo charakterystyczne i na swój sposób oryginalne. Surowe, psychodeliczne, przepastne dźwięki sięgające głęboko do źródeł ciężkiego, eksperymentalnego grania, które wypełniają ten krążek oparte są w głównej mierze o szerokie wykorzystanie efektów gitarowych i potrafią zdrowo przeorać mózgownicę potencjalnego odbiorcy. W gęstym, zwartym zgiełku wioseł przewijają się dzikie, chropowate, paskudne, powykręcane, post-punkowe tekstury, niemal hardrockowe, dynamiczne implikacje, awangardowe, agresywne, zatopione w rozlewającym się wokół pogłosie, tradycyjne i ekstrawaganckie, falujące Black Metalowe riffy napędzane rytmem, niespodziewane, harmoniczne przesunięcia oraz spowite kwaśnymi oparami halucynogennych dźwięków post-rockowe rozwiązania. Są tu także spokojniejsze, bardziej nastrojowe sekcje, które dają trochę oddechu, ale podskórnie czujemy, że to tylko wyciszenie przed kolejną, szaleńczą burzą dźwięków. Jest to dosyć zwodniczy album, który trzeba słuchać ze sporą uwagą. Produkcja jest jednocześnie zła i dobra, to nie jest jazgot dla samego jazgotu, tu cały czas coś się dzieje, a pod powierzchnią brudnego, hałaśliwego brzmienia kryją się odważne i nieszablonowe rozwiązania. Majestatyczny mrok jest tu wszechobecny. Oplata odbiorcę niczym lepka pajęczyna utkana z ciemności. Nie do końca leży mi ta popaprana twórczość, choć niektóre wałki, jak choćby „Hin Odes Mystär” konkretnie przejechały się po moich zwojach mózgowych. Za odważne i nieszablonowe podejście do tematu biję jednak brawo i chylę czoła. No i taki właśnie jest najnowszy pomiot Jordablod. Czasami psychodeliczny i ezoteryczny, momentami piekielnie hałaśliwy, ale przede wszystkim hipnotycznie brutalny. Jest to jedna z tych płyt, którą każdy musi posłuchać sam i stwierdzić, czy go to jara, bowiem w tym przypadku będzie zapewne tyle opinii, ilu słuchaczy. Zapoznać się z „The Cabinet…” w każdym razie na pewno warto.

Hatzamoth

Recenzja HUMAN MASS EXTERMINATION „Under Extraterrestrial Domain”

HUMAN MASS EXTERMINATION
„Under Extraterrestrial Domain”
Rotten Music 2019


Miałem dziś wieczorem ochotę posłuchać materiału, który totalnie by mnie przejebał i rozrzucił moje rozszarpane szczątki niczym rozrzutnik obornika gnój po polu. Sięgnąłem zatem do wora z napisem Brutal Death Metal i na chybił trafił, wpadła w moje łapska debiutancka płyta zespołu z Kostaryki zwącego się Human Mass Extermination. „Under…” połowicznie spełniła swoje zadanie, tzn. wpierdoliła mi niezgorzej, jednak do rozerwania na strzępy nie doszło, bowiem materiał ten to solidna II liga brutalnego grania, a do najlepszych w tym gatunku sporo im brakuje. Niemniej może się podobać ta jazda (zwłaszcza Death Metalowym zwyrodnialcom), bowiem sekcja brutalnie wgniata w podłoże, ciężkie riffy wywracają wnętrzności, a niskie, wymiotujące growle i wysokie przypominające zarzynaną świnię wrzaski wymiatają konkretnie. Twórczość Human Mass Extermination można powiązać z grubsza z tym, co prezentuje Pustulated, Bound and Gagged, czy Goratory, tyle że dźwięki tworzone przez kwartet z Kostaryki nie są tak techniczne, hołdują bardziej old school’owej rzeźni, koncentrują się na czystej brutalności, zaglądając od czasu do czasu do ogródka z napisem Goregrind. Produkcja ta, to rzetelny, chory, undergroundowy wymiot, emanujący klimatem rodem z mrocznego science-fiction, który przykurwić soczyście potrafi, jednak kariera na szerszą skalę mu nie grozi i dobrze, bowiem ci, którzy będą chcieli i czują takie granie znajdą tę płytę w czeluściach undergroundu, a żadnych przypadkowych, czepiających nie byle czego i szukających dziury w całym, pryszczatych chujków nam tu nie potrzeba. Solidny, podziemny, miażdżący rozpierdol, który podoba mi się coraz bardziej z każdą, kolejną miarką spożytego alkoholu. I to tyle, ja idę pić dalej, a resztę dopowiedzą motyle… 



        Hatzamoth       

Recenzja RAT KING „Vicious Inhumanity”

RAT KING
„Vicious Inhumanity”
Within the Mind Records 2020



Gdy włączyłem drugi album długogrający tych trzech jegomości ze Seatle w stanie Washington poczułem się jakby w ciemnym zaułku jakiś brutalny zakapior zajebał mi w ryj, powodując, że wszystkie zęby w towarzystwie krwawych rozbryzgów poszły na spacer przy odgłosie łamanej szczęki, następnie, gdy leżałem już na glebie, krwawiąc z otworu gębowego, ciężkim buciorem zmiażdżył mi jądra, a na zakończenie polał mą twarz jakąś żrącą substancją, która zaczęła wypalać mi gałki oczne. Wyobraźcie sobie bowiem brudny, korzenny, rozrywający Grindcore zanurzony w cuchnącym szlamie, gdzieniegdzie zaprawiony Death Metalowymi akcentami i polany kwaśnym, psującym się wywarem roślinnym, a będziecie mieli ogólny zarys muzyki, jaka wypełnia „Vicious …” Naprawdę konkretny rozpierdol serwuje nam na tym albumie Król Szczurów. Esencją tej muzyki są ociężałe, wgniatające w glebę bębny, rozpruwający bezkompromisowo, kręcący jadowite zawijasy, głęboki bas, gęste, błotniste, niszczące wiosła i paskudne, szorstkie, agresywne, obskurne wokale. Co prawda, pod koniec albumu grindowe szaleństwo ustępuje nieco na rzecz, piaszczystego, oślizgłego, bagiennego, wypełnionego oparami zepsucia grania, co wg mnie sprawia, napięcie nieco opada, ale okrutny ciężar tych dźwięków jest wciąż porażający. Brzmi to trochę tak, jakby w jednym kotle wymieszać patenty znane z twórczości Napalm Death, Extreme Noise Terror, Soilent Green, Acid Bath, Crowbar, Mammoth Grinder, Cattle Decapitation i wczesnego Electric Wizard. Przynajmniej ja mam takie skojarzenia, gdy słucham drugiej płyty Rat King. Nieprawdopodobne? A jednak! Najważniejsze, że jest to zrobione umiejętnie i z odpowiednim wyczuciem, czego efektem jest miażdżący kości album. Zwolennicy gatunkowej czystości mogą odrzucić to wydawnictwo, ale każdy, kto ma ochotę na brutalny, niejednoznaczny, poniewierający kurewsko napierdol, powinien sprawdzić „Vicious Inhumanity”, gdyż to nieco ponad pół godziny intensywnej, żrącej, bezkompromisowej rozpierduchy.

Hatzamoth