niedziela, 22 marca 2020

Recenzja CRYPTIC SHIFT „Visitations From Enceladus”


CRYPTIC SHIFT
„Visitations From Enceladus”
Blood Harvest 2020


O kurwa! Fani Blasphemy, Beherit, Morbosidad i wszelkiej maści muzycznego prymitywizmu i prostoty mogą już na tym etapie zakończyć czytanie niniejszego artykułu. Debiutancki krążek brytyjskiego CRYPTIC SHIFT to muzyczna uczta dla fanów technicznego grania, uczta przez wielkie „U” trzeba zaznaczyć. Zważywszy, że Angole raczej nigdy nie słynęli z bardziej zawiłych form metalowego łomotu, a sama nazwa Cryptic Shift była mi równie bliska i znana co proboszcz z osiedlowej parafii, tym większe moje zaskoczenie po kilkukrotnym przesłuchaniu „Visitations From Enceladus”. Po odpaleniu krążka słuchacza wita 25-minutowy kolos w postaci „Moonbelt Immolator”, co już na starcie dokonuje selekcji naturalnej wśród odbiorców. Pewnie kto bardziej niecierpliwy i mniej zainteresowany stwierdzi, że to masturbacja, pitolenie i granie bez sensu, ale przy odrobinie uwagi nietrudno wychwycić szereg fenomenalnych motywów i pomysłów, które zgrabnie wynikają jeden z drugiego. Im dalej w las tym bardziej przecierałem uszy ze zdumienia jak anonimowa dla mnie do tej pory kapela misternie konstruuje i podaje mi na tacy kolejne smakowite niuanse. Partie basu to soniczny orgazm, solówy grane na zwolnieniach to stuprocentowy ukłon w stronę frazowania lat 90ych, a nawet 80ych, coś czego obecnie coraz trudniej szukać w muzyce metalowej, a riffowanie dostarcza kwintesencji tego, co kojarzymy z technicznym thrash czy death metalem. Kolejne trzy utwory, z których żaden nie przekracza 8 minut oparte są z grubsza na podobnej formule i wykorzystują te same środki wyrazu, ale daleki jestem od stwierdzenia, że Cryptic Shift gra jedno i to samo. „Visitations From Enceladus” brzmi trochę tak, jakby Atheist chciało grać jak Voivod. Albo jak bardziej konkretny i mniej wypolerowany Vektor bez tych wszystkich piskliwych wokali. Materiał jest dynamiczny, pełen zmian tempa, technicznych wygibasów przeplatanych spokojniejszymi, czasem akustycznymi fragmentami. Ta płyta to odlot w kosmos, wypierdol na Cybertron – dosłownie i w przenośni. Rozkładając na czynniki pierwsze pewnie nie usłyszymy tu niczego, czego nie słyszeliśmy wcześniej u Voivod, Atheist, Vektor, Timeghoul, Blood Incantation, Cynic czy Death, ale trudno nie docenić tytanicznej pracy włożonej w te kompozycje, w takie poukładanie elementów, aby kawałki były pasjonujące, frapujące, a porównywanie tej płyty do klasyków gatunku nie było przesadą. Nie jest to rzecz dla każdego. Nie jest to też krążek, po przesłuchaniu którego wciska się od razu „repeat” - te dźwięki jednak wymagają przetrawienia. Ci, którzy szukają pierdolnięcia z głośnika mogą czuć niedosyt, ale chyba nie o to w takim graniu chodzi. Zniuasnowanie na poziomie detalu, kompozycje, w których nie ma miejsca na przypadek, twór, który nie wymaga maskowania niedostatków brzmieniem – takie jest „Visitations From Enceladus”. Ja wiem, że ta płyta wyląduje u mnie na półce i postawię obok swoich ulubionych reprezentantów technicznego łomotu. Fenomenalny album, by nie powiedzieć wielki, który i tak pozostawia jakąś rezerwę na progres i usprawnienia. Dla fanów klasycznego, technicznego grania pozycja obowiązkowa. Ja nadal ten album odkrywam.

                                                                                                                      Harlequin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz