CRYPTIC SHIFT
„Visitations From Enceladus”
Blood Harvest
2020
O kurwa!
Fani Blasphemy, Beherit, Morbosidad i wszelkiej maści muzycznego prymitywizmu i
prostoty mogą już na tym etapie zakończyć czytanie niniejszego artykułu.
Debiutancki krążek brytyjskiego CRYPTIC SHIFT to muzyczna uczta dla fanów
technicznego grania, uczta przez wielkie „U” trzeba zaznaczyć. Zważywszy, że
Angole raczej nigdy nie słynęli z bardziej zawiłych form metalowego łomotu, a
sama nazwa Cryptic Shift była mi równie bliska i znana co proboszcz z
osiedlowej parafii, tym większe moje zaskoczenie po kilkukrotnym przesłuchaniu
„Visitations From Enceladus”. Po odpaleniu krążka słuchacza wita 25-minutowy
kolos w postaci „Moonbelt Immolator”, co już na starcie dokonuje selekcji naturalnej
wśród odbiorców. Pewnie kto bardziej niecierpliwy i mniej zainteresowany
stwierdzi, że to masturbacja, pitolenie i granie bez sensu, ale przy odrobinie
uwagi nietrudno wychwycić szereg fenomenalnych motywów i pomysłów, które
zgrabnie wynikają jeden z drugiego. Im dalej w las tym bardziej przecierałem
uszy ze zdumienia jak anonimowa dla mnie do tej pory kapela misternie
konstruuje i podaje mi na tacy kolejne smakowite niuanse. Partie basu to
soniczny orgazm, solówy grane na zwolnieniach to stuprocentowy ukłon w stronę
frazowania lat 90ych, a nawet 80ych, coś czego obecnie coraz trudniej szukać w
muzyce metalowej, a riffowanie dostarcza kwintesencji tego, co kojarzymy z
technicznym thrash czy death metalem. Kolejne trzy utwory, z których żaden nie
przekracza 8 minut oparte są z grubsza na podobnej formule i wykorzystują te
same środki wyrazu, ale daleki jestem od stwierdzenia, że Cryptic Shift gra
jedno i to samo. „Visitations From Enceladus” brzmi trochę tak, jakby Atheist
chciało grać jak Voivod. Albo jak bardziej konkretny i mniej wypolerowany
Vektor bez tych wszystkich piskliwych wokali. Materiał jest dynamiczny, pełen
zmian tempa, technicznych wygibasów przeplatanych spokojniejszymi, czasem
akustycznymi fragmentami. Ta płyta to odlot w kosmos, wypierdol na Cybertron –
dosłownie i w przenośni. Rozkładając na czynniki pierwsze pewnie nie usłyszymy
tu niczego, czego nie słyszeliśmy wcześniej u Voivod, Atheist, Vektor,
Timeghoul, Blood Incantation, Cynic czy Death, ale trudno nie docenić
tytanicznej pracy włożonej w te kompozycje, w takie poukładanie elementów, aby
kawałki były pasjonujące, frapujące, a porównywanie tej płyty do klasyków
gatunku nie było przesadą. Nie jest to rzecz dla każdego. Nie jest to też
krążek, po przesłuchaniu którego wciska się od razu „repeat” - te dźwięki
jednak wymagają przetrawienia. Ci, którzy szukają pierdolnięcia z głośnika mogą
czuć niedosyt, ale chyba nie o to w takim graniu chodzi. Zniuasnowanie na
poziomie detalu, kompozycje, w których nie ma miejsca na przypadek, twór, który
nie wymaga maskowania niedostatków brzmieniem – takie jest „Visitations From
Enceladus”. Ja wiem, że ta płyta wyląduje u mnie na półce i postawię obok
swoich ulubionych reprezentantów technicznego łomotu. Fenomenalny album, by nie
powiedzieć wielki, który i tak pozostawia jakąś rezerwę na progres i
usprawnienia. Dla fanów klasycznego, technicznego grania pozycja obowiązkowa.
Ja nadal ten album odkrywam.
Harlequin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz