wtorek, 17 marca 2020

Recenzja Black Curse "Endless Wound"


Black Curse
"Endless Wound"
Sepulchral Voice 2020

Znacie może takie nazwy jak Blood Incantation, Spectral Voice, Vasaeleth czy Primitive Man? Wasza odpowiedź jest w sumie bez znaczenia, gdyż ja sam słuchałem tej płyty od dobrych kilku dni zanim sprawdziłem, że członkowie wyżej wymienionych są autorami albumu, którym się w tamtej chwili zachwycałem. Zatem fakt, iż jest to poniekąd all stars band nie ma w tym konkretnym przypadku absolutnie żadnego znaczenia. Bo "Endless Wound" to po prostu płyta, która kasuje powyższe nazwy już na dzień dobry, a przynajmniej im dorównuje. Kwartet na swoim debiucie oferuje nam niespełna czterdzieści minut gruzowego łupania na najwyższym światowym poziomie. Aż kipi tu od nietuzinkowych pomysłów, ciekawych aranżacji czy zaskakujących patentów. Gitary mielą raczej powoli zrywając się chwilami do zmasowanego ataku kojarzącego się z Blasphemy czy Diocletian. W tych wolniejszych fragmentach przypominają z kolei nieziemski Disembowelment, zwłaszcza sposobem urozmaicania dźwięków w bardzo oryginalny i niepowtarzalny sposób. Jednak te porównania pojawiają się jedynie gdy rozkładamy poszczególne utwory na czynniki pierwsze, co tak naprawdę nie ma sensu, gdyż "Bezkresna Rana" to krążek, który ma własną duszę i osobowość. Wolniejsze i szybsze fragmenty tasują się tu z precyzyjnie zaplanowaną doskonałością, przypominając mocno chwilę spokoju poprzedzające uderzającą zaraz po nich nawałnicę. Wszystko to jest niesamowicie szczere i autentyczne. Wokalnie jest też na bogato. Poza niskimi growlami pojawiają się opętańcze wrzaski, szepty czy przesterowane krzyki, idealnie spasowane z klimatem następujących po sobie utworów. Także gitary wzbogacone zostały przez ciekawe efekty, przez co atmosfera na tej płycie jest jeszcze bardziej dziwna i tajemnicza. Nic tu nie jest proste i oczywiste, co sprawia, że odkrycie w pełni bogactwa tej muzyki wymaga czasu i odrobiny cierpliwości. Dopiero wtedy uzyskamy pełnię satysfakcji porównywalnej do orgazmu. Wieńczący album utwór "Finality I Behold" oparty jest w drugiej części na powtarzanym, hipnotyzującym riffie, który czaruje tak mocno, że nagłe zakończenie pozostawia nas w sporej konsternacji. Bez wątpienia, ten materiał omamia, hipnotyzuje i infekuje niczym zabójczy wirus przed którym nie ma ratunku. Można powiedzieć, że swoim debiutem Black Curse zaserwowali nam nową jakość. Ja jestem tym albumem kompletnie opętany. Zdecydowanie najlepszy debiut jaki słyszałem w tym roku. Czy spodziewam się że coś go przebije? Wolne żarty.
- jesusatan

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz