poniedziałek, 30 grudnia 2019

Recenzja Reaper "Unholy Nordic Noise"


Reaper
"Unholy Nordic Noise"
Iron Bonehead 2020

Jak to się mówi, nowy rok za pasem. Co prawda jeszcze kilka godzin pijaństwa przed nami nim nadejdzie, ale już wiadomo, że jest na co czekać. Już pod koniec stycznia pod banderą Iron Bonehead pojawi się kolejny, jakby ich było jeszcze za mało na tak zwanym rynku, tym razem szwedzki, Reaper. Cóż, muzyka tworzona przez ten band jest równie oryginalna co ich nazwa a to mnie w tym konkretnym przypadku niesamowicie cieszy. Głównie dlatego, że chłopaki wycinają w najlepsze staroszkolny speed metal z odrobiną black metalowego nalotu. "Unholy Nordic Noise" to niemal półgodzinna jazda na pełnej. Po krótkim introsie każdy normalny zdrowy facet po czterdziestce zerwie się z krzesła i zacznie napierdalać kuflami o ściany machając przy tym radośnie łbem. Reaper serwują bowiem ostre, starometalowe riffy z taką radością i autentycznością, że człowiek od razu czuje się ćwierć wieku młodszy. Od cholery tutaj klasycznych wpływów i naleciałości. Większość z nich zaczerpniętych od zespołów będących protoplastami black metalu, grających ekstremalną muzykę jeszcze zanim zapłonęły norweskie kościoły. Pierwiastki pochodzących z kraju Karola Gustawa Bathory czy Mefisto są w utworach Reaper aż nadto słyszalne a jakość z jaką młodzieńcy przekuwają stare wzorce na własną nutę leje miód na moje serce. Goście strzelają po ryju co raz to mocniejszymi riffami częściej niż moja stara strzela z dupy podczas trudnych dni. Mocno przesterowany wokal i wyraźnie słyszalny punkowy sznyt podkreślają staroszkolny charakter tego, co młodzieńcom w głowie zagrało. Brzmienie tego materiału jest odpowiednio niedbałe, zdecydowanie analogowe i sprawiające wrażenie, że płyta została zrobiona "na szybko". Trzeba też przyznać, że ten album jest niesamowicie równy. W zasadzie każdy kawałek powoduje natychmiastowy przypływ adrenaliny. Kurwa, taki "Ravenous Storm of Piss" to w zasadzie Motorhead na sterydach. Nie ma bata, tego krążka słucha się zajebiście, najlepiej po pijaku, ale co to ja tu będę tłumaczył tym, którzy i tak o tym wiedzą. Ja sobie zaraz zrobię preorder i będę się tym katował nie raz, nie dwa drinkując z ziomkami. Przy okazji może rozjebiemy siekierą krzesło wrzeszcząc refreny radosnych piosenek z "Unholy Nordic Noise".
- jesusatan

Recenzja Igne Crematur "The Last Witch"


Igne Crematur
"The Last Witch"
Okaleczenie Productions 2019

Oto mam przed sobą EP-kę nowego krakowskiego tworu wydaną niedawno na kasecie przez Okaleczenie Productions. Słucham sobie tego materiału któryś-tam już raz i jakoś za cholerę nie mogę ruszyć z miejsca i zdecydować czy ten materiał mi się podoba czy też nie. Na "The Last Witch" zespół prezentuje pięć utworów staroszkolnego i dość prostego death metalu, poprzedzonych introdukcją. Tą stanowią zaśpiewy, zapewne rycerskie, z filmu "Kladivo na čarodějnice" (kurwa, nie mogę przestać się śmiać, jak to zabawnie brzmi!) czyli po naszemu – wiadomo. To, że chłopaki pewne doświadczenie z instrumentami mają jest tu słyszalne mimo prostoty samej muzyki, choćby w pojawiających się tu i tam partiach solowych. Te pięć numerów opartych jest, jak wspomniałem, na raczej mało skomplikowanych akordach. I nie jest to absolutnie żaden zarzut, wręcz przeciwnie. Dla mnie im prościej tym lepiej, żeby nie trzeba było za dużo myśleć, bo potem boli głowa. Problem z tym materiałem tkwi w fakcie, że jest on strasznie nierówny. Chwilami faktycznie głowa nie jest w stanie spokojnie usiedzieć na karku, jak choćby przy przypominającym dość mocno Demolition Hammer riffie na "Kramer", innym razem wieje nudą. Mam nieodparte wrażenie, że momentami po prostu brakowało pomysłu na dokończenie rozpoczętej myśli. Albo posłuchajcie takiego, zahaczającego lekko o starą, demówkową jeszcze, Anathemę "Agnes". Całkiem dobry numer z kompletnie spierdolonym środkiem, gdzie gitara została mocno wycofana i zagłuszona przez partie perkusyjne. Bardzo dziwny efekt, przynajmniej patrząc na utwór jako całość. Bardzo mocną stroną tej EP-ki są z kolei wokalizy. Poza głębokim growlem na który nałożono dość ciekawy efekt, mamy tu do czynienia z wyższymi wrzaskami które mogłyby budzić demony. To jednak nie powinno budzić zdziwienia, gdyż owe rzygi wykonał znany z kilku innych projektów Slav. Biorąc poprawkę, że to pierwszy materiał zespołu można mieć nadzieje, że jeszcze będą z nich ludzie (się śmiali?). Jakieś zalążki są, trzeba jednak trochę popracować nad kompozycjami, by stopień ich chwytliwości nie wyglądał jak wydruk z badania kardiologicznego. Chętnie sprawdzę co im się uda wysmażyć następnym razem. Na tą chwilę jest... tak sobie.
- jesusatan

niedziela, 29 grudnia 2019

Recenzja Nyogthaeblisz "Abrahamic Godhead Besieged by Adversarial Usurpation"

Nyogthaeblisz
"Abrahamic Godhead Besieged by Adversarial Usurpation"
Hells Headbangers 2019

Z twórczością Nyogthaeblisz nigdy nie było mi specjalnie po drodze. W zasadzie za każdym razem gdy próbowałem posłuchać któregokolwiek z ich nagrań, momentalnie odrzucała mnie produkcja, a w zasadzie jej brak. Bo tak chyba najtrafniej można określi to co słychać/czego nie słychać (niepotrzebne skreślić) na zarejestrowanych przez zespół na przestrzeni niemal siedemnastu lat demówkach i EP-kach. Skoro jednak nadszedł w końcu czas na debiut, liczyłem że może tym razem będzie inaczej. I na szczęście jest. Amerykanie w końcu serwują porcję muzyki, którą słychać. W zasadzie czy jest to jeszcze faktycznie muzyka, czy czysta soniczna anihilacja nie ma w tym przypadku wielkiego znaczenia. Zamieszczone na "Abrahamic Godhead..." utwory stanowią bowiem prawdziwą eksplozję decybeli mających na celu zniszczenie wszystkiego co napotkają na swojej drodze. Są niczym rakiety jądrowe wysyłane na wszystkie strony świata. Mechaniczne megablasty, których znajdujemy tutaj od chuja i zajebania, w towarzystwie riffów granych chyba piłami mechanicznymi tworzą niszczącą ścianę dźwięku, czasem tylko dając chwilę na złapanie oddechu, gdy pojawiają się chwilowe wojenne zwolnienia, marszowy rytm czy sprzężenia powodowane gryzieniem strun przez wściekłego psa. Każdy z ośmiu numerów kończy się identycznym kosmicznym, pulsującym dźwiękiem, dającym nam znak, że oto bateria w dziale szturmowym jest w trakcie ładowania i za chwilę pierdolnie ponownie z pełną mocą. Ten efekt powoduje także uczucie transu, uczestniczenia w jakimś diabelskim cyklu. Ja pierdolę, jaka to jest dzicz to ja nie mam pytań. Za każdym razem, kiedy ten album dobiega końca pytam sam siebie "Co tu się kurwa właśnie odjebało?". Przez chwilę zastanawiałem się też czy nie jest to aby ekstrema dla samej ekstremy, jednak moim zdaniem zbyt wiele pierwiastków jest tu logicznie poukładanych. Ten pozorny hałas jest niesamowicie wciągający. Niby nie jesteście w stanie zapamiętać ani jednego riffu, lecz coś was korci, żeby do tego wracać i poddać się tej terapii szokowej ponownie. Każdy, kto szuka w muzyce czystych akordów i wyraźnych melodii może trzymać się od tego krążka z daleka. Jeśli natomiast ciekawi was, jak wygląda druga strona, świat wywrócony do góry nogami i trawiony przez nuklearną wojnę światów – stawcie czoło tej dźwiękowej pożodze. Ja nie mogę się oderwać.
- jesusatan

sobota, 28 grudnia 2019

Recenzja Summon "Helios"


Summon
"Helios"
Godz Ov War 2010

Niecałe dwa lata po wydaniu debiutu portugalski Summon powraca, tym razem z krótszym materiałem, który z początkiem lutego ukaże się pod banderą krajowej Godz ov War. Kto zdążył zaznajomić się z "Parazv II Zilittv", ten powinien wiedzieć czego się po tym wydawnictwie spodziewać, prawda? I tak i nie. Owszem, trzy prezentowane na tym krążku numery to nadal gruzowy, ciężki jak jasna cholera death metal z charakterystycznym smolistym zapachem. Portugalczycy świetnie budują swoją wizję sonicznego piekła gniotąc niemiłosiernie ciężkimi gitarowymi akordami. Wolniejsze fragmenty mieszają się z nielicznymi przyspieszeniami, jednak do szybkości światła jeszcze im trochę daleko. Zresztą nie o to tutaj chodzi, gdyż całość ma za zadanie tworzyć odpowiedni klimat a nie ścigać się ze strusiem. O wiele trudniej bowiem nagrać album, który po prostu przykuwa uwagę i intryguje, a to się Summon udało doskonale. W porównaniu z debiutem odnajdujemy tu jakby więcej staroszkolnych wzorców, choć wszystko i tak podtopione jest w gorącym ołowiu. Wokale jawią się niczym głosy opętańców przykutych do ściany piekieł a zastosowane na nich efekty specjalne nadają im dodatkowej głębi. Opowiadają natomiast historię boga słońca, której ludzkie uszy dotychczas nie słyszały. Ponadto "Helios" brzmi zaskakująco surowo. Gitary są tym razem nieco mocniej wycofane a na pierwszy plan wysuwają się bębny, dzięki czemu ten materiał brzmi niemal jak nagrany w garażu i ma poniekąd demówkowy charakter. Można powiedzieć, że Summon zrobił coś zgoła odmiennego, przeciwnego do ogólnie przyjętego trendu, mianowicie cofnął się w rozwoju. Te niemal dwadzieścia minut będzie dla niektórych tym, co odnalezienie w Internecie fotki ulubionej gwiazdy porno bez makijażu. Zaskakujące jest także zakończenie tej EP-ki. Ostatnie pięć minut "Helios III" to pewnego rodzaju postludium pełne tajemniczych, mrocznych odgłosów i szeptów wzywających greckiego boga. Mimo iż nie jest to materiał w żaden sposób odkrywczy, słucha się go z nieskrywaną przyjemnością. Każdy fan gruzu może łapać ten mini bez wahania. Zwrotów nie przewiduję.
- jesusatan

środa, 25 grudnia 2019

Recenzja Dagorath / Occultum / Mordhell / Czort "Under the White Flame"


Dagorath / Occultum / Mordhell / Czort
"Under the White Flame"
Under the Sign of Garazel 2019

Oto mam przed sobą kolejne wydawnictwo rodzimej Under the Sign of Garazel i jest to tym razem split aż czterech zespołów z krajowego podwórka. Łącznie otrzymujemy tu niemal godzinną porcję muzyki. Całość otwiera bydgoski Dagorath, zespół młody, aczkolwiek znany już doskonale maniakom czarciego łomotu. Trzy zamieszczone tutaj utwory to kolejny, konsekwentny krok w rozwoju zespołu, który wyzbył się wreszcie bezpośrednich nawiązań do wczesnego Mayhem i pomału zaczyna kształtować swój własny styl. Black metal w ich wykonaniu jest brudny i niesamowicie jadowity, zawierający jednak sporo smaczków w postaci melodyjniejszych, choć równie ostrych fragmentów lub nieszablonowych rozwiązań, jak choćby środkowa część pierwszego na płycie "W Hołdzie Kroczącemu W Blasku Miesiąca" oparta na pulsującym basie. Zresztą ten fragment w połączeniu z barwą głosu wokalisty może dość silnie kojarzyć się z Cultes Des Ghoules i tych inspiracji bydgoszczanie raczej się nie wyprą. Chłopaki zgrabnie przeplatają blasty i zwolnienia dzięki czemu przedstawionych przez nich trzech numerów słucha się wyśmienicie. Kolejne dwa utwory należą do sąsiadów zza miedzy, czyli toruńskiego Occultum. Ten kwartet swoim ostatnim dużym albumem poszedł mocno do przodu i na szczęście "Return of the Giant" oraz "Satanic Black Metal Until Death" ten poziom utrzymują. Pierniki serwują swój melodyjny black metal w taki sposób, że dość szybko zapada on w pamięć i absolutnie nie mdli. Można powiedzieć, że jest bardzo bezpośredni o zabarwieniu zdecydowanie skandynawskim a zróżnicowane wokalizy czynią go bardziej majestatycznym i podniosłym. Trzeci kawałek tortu serwuje poznański Mordhell. Panowie jednak nie bawią się, jak Occultum, w przystrajanie talerza, lecz wpychają go nam do papy bezpośrednio z ujebanej graby. Jest to moim zdaniem najlepszy band na tym składaku a ich prymitywne i chamskie spojrzenie na black metal jest bardzo podobne do tego, co misiu lubi najbardziej. Dostajemy tutaj Darkthronowe i Celtic Frostowe riffy pomieszane z Motorheadowską motoryką, sprawiające że aż się chce nakurwiać łbem. Utwory Mordhell są krótkie i konkretne a każdy z nich równie chwytliwy. Aż wstyd się przyznać, że zespół ten był przeze mnie do tej pory ignorowany. Mam pilne zadanie domowe do odrobienia, bo to granie robi mi niesamowicie. Wydawnictwo zamyka Czort z dwoma trwającymi niecałe dziesięć minut utworami zaśpiewanymi, podobnie jak wspomniany powyżej Dagorath, w języku ojczystym. Ślązaki także dają radę i mimo iż nie wynajdują tutaj koła na nowo, ich black metal także potrafi nieźle się zapętlić. Bardzo ciekawe melodie przeplatane a to świdrującym riffem a to dysonansem ostro ryją czachę, zwłaszcza "Taniec Ślepych Szaleńców" przy którym aż się chce pomachać piąstką niczym Fenriz na Youtube. Podsumowując całość – jest to wyjątkowo ciekawe wydawnictwo zawierające cztery różne podejścia do black metalu, jednak tworzące jakby wspólną opowieść. Zespoły, mimo widocznych różnic, pasują do siebie idealnie, co też nie jest w przypadku tego rodzaju splitów regułą. Wielkie brawa dla Garazela i wymienionych powyżej bandów. Można nawet powiedzieć, że oklaski na stojąco.
- jesusatan

wtorek, 24 grudnia 2019

Recenzja Death Like Mass "Matka Na Sabacie"


Death Like Mass
"Matka Na Sabacie"
Under the Sign of Garazel

Death Like Mass to zespół, który, mimo iż nie ma na koncie jeszcze debiutanckiej płyty, obrósł już w podziemiu niemałym kultem. Nie do końca dla mnie zrozumiałym muszę nadmienić. Owszem, obie wcześniejsze EP-ki zespołu były naprawdę niezłe, lecz nie aż tak, by od razu klękać. Kończy się rok dziewiętnasty a zespół po raz trzeci uderza właśnie spod skrzydeł UtSoG kolejnym krótkim materiałem będącym muzyczną interpretacją poematu Alisteira Clowleya, przetłumaczonego na rodzimy język przez Krzysztofa Azarewicza. Trzeba przyznać, że sam pomysł należy do wyjątkowo ciekawych, jak jednak prezentuje się to wydawnictwo w sensie muzycznym? No tutaj mam już większy problem. Utwór rozpoczyna się dość przydługawym wstępem i dopiero po czterech minutach plumkania uderza nas siarczysta black metalowa chłosta. Na pewno, po raz kolejny, najjaśniejszym, a może bardziej powinienem napisać "najmroczniejszym", punktem jest tu charakterystyczny głos Marka, znanego doskonale z Cultes Des Ghoules. Facet potrafi bardzo efektywnie wyrażać swoim głosem emocje. Dwa mocniejsze fragmenty omawianego utworu nie są jakieś skomplikowane, lecz oparte bardziej na pierwotnym wzorcu czarnego metalu ze Skandynawii, okraszone delikatnie klawiszem i lekko hipnotyzujące, uderzające typowym dla Death Like Mass stylem. Problemem są partie wyciszające, mające na celu wprowadzić słuchacza głębiej w tematykę "Matki Na Sabacie". Są one zwyczajnie nużące i monotonne. Zdaję sobie sprawę, że najwyraźniej tego typu zabiegu w odczuciu zespołu wymagał przedstawiany tekst, lecz według mnie wyszło to co najwyżej średnio. A biorąc pod uwagę kształt pełnej, ponad trzydziestominutowej kompozycji otrzymujemy coś na zasadzie przekładańca. Raz jest nastrojowo, potem następuje huragan by znów przyszło wyciszenie i na końcu ponownie burza. Ta ostatnia obfituje w najciekawsze na tym krążku pomysły i trochę mi żal, że całość nie jest tak interesująca i konkretna. "Matka Na Sabacie" kojarzy mi się niczym kanapka z dwóch pysznych, chrupiących schabowych przełożonych dżemem morelowym. Zjeść się to jakoś da, jednak walory smakowe zostają dość mocno zaburzone. Traktuję zatem to wydawnictwo bardziej jako ciekawostkę pokroju La Vey'owskiej Biblii w wykonaniu Romka Kostrzewskiego, niż płyty, do której będę wracał z powodów czysto muzycznych. Liczę, że chłopaki zepną w końcu poślady i nagrają pełen album, którym przekonają mnie, że faktycznie są warci szumu, który wokół nich powstał.
- jesusatan

czwartek, 19 grudnia 2019

Recenzja Nadsvest „Kolo Ognja I Żelaza”


Nadsvest
„Kolo Ognja I Żelaza”
Under the Sign of Garazel 2019

Jeśli w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych zapatrzeni byliście w okolice Bergen, a możliwe że biegaliście też po lesie z pomalowanymi pastą do butów i kremem Nivea mordami, to dziś mam coś dla was. Nadsvest to co prawda zespół niekoniecznie pochodzący z Półwyspu Skandynawskiego, jednak nad wyraz silnie nawiązujący do jego tradycji.  Nowozelandczyk kryjący się pod pseudonimem Krigeist połączył siły z serbskim wokalistą Gorgoroth i wspólnymi siłami zarejestrowali trwającą niecałe pół godziną EP-kę. Mimo iż nie jest to materiał wybitnie długi, stanowi prawdziwą pigułkę norweskiego black metalu z wspomnianego wcześniej okresu. W czterech umieszczonych na srebrnym dysku utworach duet przedstawił w zasadzie wszystkie najważniejsze argumenty, którymi wówczas dysponowała tamtejsza scena. Otrzymujemy tutaj zatem przede wszystkim tonę zimnych jak lód riffów w charakterystycznym, fiordowym stylu. Niektóre z nich zdają się być niemal żywcem wyjęte z wczesnych dokonań Emperor czy Enslaved, lecz są tak zgrabnie poukładane, że zamiast ziewania łezka zaczyna się w oku kręcić.  Mało kto potrafi dziś zagrać te znane wszem i wobec melodie z takim autentycznym feelingiem. Bardzo dużo tu nawiązań do surowego czarciego metalu, sporo wikińskich pasaży czy wręcz odwołań do melodii folkowych (zwłaszcza w zamykającym wydawnictwo „Snovidjenje”). Poszczególne utwory są stosunkowo zróżnicowane, co chwilę coś się dzieje, a wiadomo, że Natanek tylko na to czeka. Absolutnie nie ma tu pójścia na łatwiznę i oparcia wszystkiego na dwóch-trzech chwytach.  Również wokalnie jest na bogato. Poza tradycyjnym, bardzo chłodnym wrzaskiem, mamy tutaj wojownicze zaśpiewy kojarzące się jednoznacznie z wojownikami w rogatych hełmach, są też chórki. Atmosfera płyty podkreślana jest często przez płynące w tle, nienachlane acz wyraźnie słyszalne klawisze, co jeszcze mocniej podkreśla norweski charakter tworzonej przez Nadsvest muzyki.  I mimo iż nie jest to nic odkrywczego, słucha się „Kolo Ognja I Żelaza” z wielka przyjemnością. Każdy, kto tęskni za czasami, gdy na północy płonęły kościoły powinien łapać ten krążek bez zastanowienia. Podróż sentymentalna gwarantowana.
- jesusatan

środa, 18 grudnia 2019

Recenzja AKHLYS „Supplication”


AKHLYS
„Supplication”
Annapurna 2019

Materiał ten powstał już w 2009 roku. Został on wówczas wydany jako cd-r limitowany ściśle do 100 szt. Nagranie to z wolna obrastało kultem i tak oto dziesięć lat po premierze dźwięki te zostały ponownie zremasterowane i wydane pod sztandarami Annapurna Productions jako cd i 12” vinylowy placek. Wiadomo, jak to bywa z rzeczami, które uzyskały jakiś tam kultowy status. Dla jednych będą to przedmioty religijnego wręcz uwielbienia, dla innych totalne gówno, które trzeba czym prędzej spuścić w kiblu, żeby nie waliło zbyt mocno. Jak jest zatem z „Supplication”? Nie wiem, czy to kult, ale obiektywnie patrząc, materiał ten wypełniają faktycznie gęste, mroczne dźwięki utrzymane w klimacie Dark Ambient, które można by kroić nożem. Zewsząd otaczają nas ciemne pejzaże dźwiękowe, smoliste, czarne pływy i rozedrgane dysonanse, a z dalszych planów dobiegają do nas tajemnicze, wymawiane szeptem modlitwy zakazanych rytuałów, zawodzenia udręczonych duchów i ponure, demoniczne zaklęcia. Ciężar tej muzy potęgowany magmowatym, mrocznym, monolitycznym brzmieniem jest przeogromny. „Supplication” przytłacza i budzi grozę, ale jednocześnie hipnotyzuje i wciąga niczym zalatujące wonią rozkładu, kleiste bagno. Ta płyta to gęsta zawiesina utkana z ciemności, to prawdziwie koszmarny krajobraz snów wywołujących uczucie niepewności, strachu, zagubienia i przerażenia. Jesteście gotowi, aby stawić jej czoło?

Hatzamoth

Recenzja BELENOS „Argoat”


BELENOS
„Argoat”
Northern Silence Productions 2019

Gdy wśród materiałów promocyjnych natknąłem się na płytę francuskiego zespołu Belenos moje myśli od razu pobiegły niczym kuny po polu w stronę znanych na całym świecie postaci Asterixa, Obelixa i kojarzonego z nimi druida Panoramiksa. Dlaczego? Ano dlatego, że oni raz na jakiś czas odwoływali się do rzeczonego Belenosa. Kim, że zatem jest, a właściwie był ów Belenos? Było to bóstwo płodności, słońca i uzdrowienia czczone początkowo w Galii, a później od Włoch, po Brytanię. Tego właśnie boga upodobał sobie mózg i twórca tego projektu Loïc Cellier i tak też nazwał swój twór, z którym wystartował w 1995 roku. Teraz mamy rok 2019 i Belenos wydaje swój ósmy album długogrający i zarazem pierwszy, który dane mi było usłyszeć. Nie wiem, jak wcześniejsze płyty, ale „Argoat” to 53 minuty muzy podzielonej na dziewięć części, którą można określić mianem klimatycznego Black Metalu. Dodajmy od razu, że to atmosferyczne granie na naprawdę dobrym poziomie. Nie jest to jakieś nędzne pitolenie. Te dźwięki potrafią dać solidnego łupnia, ale zarazem pełno w nich feelingu nawiązującego do plemion celtyckich, ich pogańskich wierzeń i mitologii. I co najważniejsze (przynajmniej dla mnie), tę atmosferę osiągnięto, wykorzystując klasyczne, metalowe instrumentarium, bez nachalnego udziału parapetu i innych banalnych, nowomodnych sztuczek. Obcujemy tu zatem z przyjemnie bujającą sekcją, która jednak potrafi także sprzedać delikwentowi solidne klapsy, surowymi, jadowitymi, a zarazem przepełnionymi swoistą melancholią riffami i zróżnicowanymi wokalami z przewagą agresywnych form gardłowej ekspresji. Na Belenosa (jak to zwykł mawiać Panoramiks), nie spodziewałem się, że aż tak dobrze wejdzie mi ten materiał. Od dziś mam zatem zamiar baczniej przyglądać się temu, co pod tą nazwą tworzy Loïc, gdyż spodobało mi się to, co zaśpiewało jego ostatnie dziecko.

Hatzamoth

wtorek, 17 grudnia 2019

Recenzja BURIAL REMAINS „Trinity of Deception”


BURIAL REMAINS
„Trinity of Deception”
Transcending Obscurity Records 2019

Powiedzieć, że Burial Remains inspiruje się szwedzkim Death Metalem to mało. Ten zespół dosłownie tapla się i nurza w tym stylu z perwersyjną przyjemnością, a do tego robi to w taki sposób, że kurwa nie mam pytań. „Trinity of Deception” to płyta zajebista w swym gatunku, zakorzeniona w chropowatej szwedziźnie tak głęboko, jak to tylko możliwe i bardzo kurwa dobrze, bowiem dobrego, skandynawskiego Śmierć Metalu nigdy dość, a ten prezentowany przez tych czterech miśków jest wyśmienity. Można odnieść wrażenie, że ludzie tworzący tę grupę wyssali takie granie z cyca matki.Na tym materiale wzorcowo asymilują się ze sobą najlepsze patenty znane doskonale z twórczości Dismember, Entombed, Grave, Carnage, Wombbath, czy wczesnego Fleshcrawl, ale zarazem nie jest totalne zrzynanie z klasyków gatunku, a jedynie bardzo głęboka inspiracja i zarazem złożenie hołdu twórcom tej sceny, a zakończenie tej płyty, czyli cover „Tormentor” wiadomo kogo, to prawdziwie nokautujący cios, który niszczy obiekty. Kto zatem lubi chropowate, surowe, szalejące riffy poparte klimatycznymi partiami solowymi, spuszczającą solidny wpierdol, przesiąkniętą pleśnią, ciężką sekcję rytmiczną i śluzowate, zaflegmione wspaniale growle, ten debiut Burial Remains łyknie bez pierdolenia i ze wzwodem w galotach będzie oczekiwał na kolejne strzały tej grupy. Ja także podpisuję się pod tym materiałem wszystkimi czterema kopytami. Mam tylko nadzieję, że nie jest to jednorazowy cios i że wkrótce doczekam się równie dobrej kontynuacji tego zajebistego krążka.

Hatzamoth

Recenzja DREAMARCHER „The Bond”


DREAMARCHER
„The Bond”
Indie Recordings 2019


„Więż” to drugi album norweskiego zespołu, którego muzyka określana jest jako Blackened Progressive Metal. Cóż, progresywnych dźwięków faktycznie tu bardzo dużo, i to na naprawdę wysokim poziomie, ale skąd wziął się ten „Blackened”, to kurwa nie mam pojęcia. Być może to określenie zostało dodane ze względu na okazjonalnie pojawiające się, agresywne wokale i nieco szybsze, surowe pasaże z odrobinę bardziej jadowitym wiosłem. Innych przyczyn tu nie widzę (nie słyszę). Nie uświadczysz tu bowiem nienawiści, nihilizmu, czy mizantropii. Nie czepiając się już jednak szufladek, twórczość Dreamarcher to granie przepełnione nowoczesnymi, wielowymiarowymi, progresywnymi dźwiękami, które robią spore wrażenie, jeżeli nie jesteśmy uprzedzeni do słowa progresywny. Jest to bowiem mocno emocjonalna muzyka, która stara się łączyć w sobie dwa światy. Ten betonowy, przepełniony cyber zabawkami, industrialnymi wkrętami i nowoczesną techniką, z tym opartym o odwieczne, bezwzględne prawa natury. No i faktycznie, tych nowoczesnych, dopieszczonych prog-rockowych rozwiązań słyszymy tu na morgi i hektary, ale tych bardziej złowieszczych, prostych i dzikich jest tu ja na lekarstwo, dlatego przy całym szacunku dla technicznego warsztatu muzyków, który jest bardzo dobry, ta muza jakoś specjalnie mnie nie kręci. Posłuchać mogę, gdyż kilka fajnych rozwiązań rytmicznych, czy dysonansów, na których można zawiesić ucho się tam znajdzie, jednak jako całość, ten album do mnie nie przemawia. Jeżeli jednak ktoś ma ochotę na takie modernistyczne, post-metalowe pitolenia, to muzyka Norwegów jest dla niego stworzona.Ja, po kontakcie z „The Bond” dostrzegam jeden plus. Wiem już, że muzyka Dreamarcher to nie moja bajka i nie warto zawracać sobie nią dupy.

Hatzamoth

Recenzja DARVULIA „Acte Dix – Démos”


DARVULIA
„Acte Dix – Démos” (Compilation)
Nebular Carcoma Records 2019


Darvulia to francuska horda, która w 2015 roku, po 16 latach bytności na scenieodjebała kopyta. Nie słyszałem ich twórczości za życia, a i po śmierci, przy okazji wydanej w tym roku kompilacji, która zawiera dwa materiały demo: „Shabattu: danselunaire”  z 2001 roku i „L’odeur do Corbeau Mort” z roku 2002, jakoś mnie to granie nie przekonuje. Surowego, prostego Black Metalu w stylu Belkètre, Vlad Tepes, Mütiilation, Mortifera, czy Celestia posłuchać mogłem zawsze, ale nigdy się nad tym nie spuszczałem. Darvulia prezentuje na tym wydawnictwie właśnie taką, francuską surowiznę opartą na prostej sekcji, nieokrzesanych, jadowitych wiosłach i nienawistnych, ponurych wokalach, którą w jakiś tam sposób szanuję za konsekwencję i oddanie sprawie, jednak to nie moje wibracje. Brzmienie oczywiście minimalistyczne, leśno-garażowe (zwłaszcza na „L’odeur…”), czyli standardy tego stylu zostały zachowane. Najlepszą rzeczą na tej kompilacji jest dołożony tu na końcu, jako bonus cover Darkthrone „The Dance of Eternal Shadows”. Cóż, i to tyle w tym temacie. Dla najbardziej zboczonych na punkcje niewyszukanego, w chuj surowego Czarnego Metalu wykolejeńców będzie to wydawnictwo warte grzechu. Reszta w najlepszym wypadku najprawdopodobniej to osra, choć pewności co do tego nie mam. Pewien jestem natomiast jednego. Redaktor Jesusatan wywaliłby to do kibla po przesłuchaniu jednego utworu (o ile dotrwałby do jego końca).

Hatzamoth

Recenzja HUMAN BETRAYER „Underland Enthronement”


HUMAN BETRAYER
„Underland Enthronement” (Ep)
Chugcore 2019

Human Betrayer to grupa z Hong-Kong’u, która pogrywa w klimatach nowocześnie skomponowanego i wyprodukowanego Brutal Deathcore’a. Styl to jak dla mnie niezbyt zachęcający, jednak po wysłuchaniu tego materiału postanowiłem skrobnąć o tej produkcji parę słów, gdyż chłopaki grać potrafią i fani wszelkiego rodzaju hybryd gatunkowych znajdą tu sporo dla siebie. Dominują oczywiście wgniatające w glebę rwane bębny i rozrywające na strzępy, szarpane, riffy. Usłyszymy tu także sporo elementów zaczerpniętych z brutalnego Death Metalu, począwszy od niskich, growlowanych partii wokalnych, na zagęszczonych wiosłach i niektórych patentach rytmicznych skończywszy. Obowiązkowo musiało się tu także znaleźć miejsce dla ultra ciężkiego slamingu. Techniczne, nieco bardziej melodyjne riffowanie i kilka dopieszczonych solówek wpuszcza w ten gęsty monolit odrobinę powietrza, urozmaica ten brutalny stuff i pokazuje, że panowie warsztat techniczny mają opanowany w stopniu przynajmniej bardzo dobrym. Jeżeli chodzi o brzmienie, to mucha nie siada. Jest mocno, nowocześnie, selektywnie i z odpowiednim wykopem, choć jak dla mnie trochę zbyt sterylnie. Brakuje mi tu nieco brudu i walącej grobem pleśni, ale Deathcore, nawet ten najbardziej brutalny rządzi się nieco innymi prawami. Podsumowując: „Underland…” to całkiem niezły kawałek dosyć konkretnego pierdolnięcia i choć na kolana nie ma przed czym padać, to od czasu do czasu posłuchać się tego da.

Hatzamoth

poniedziałek, 16 grudnia 2019

Recenzja Impure Declaration "Mind Upheaval, Unclear Signs"

Impure Declaration
"Mind Upheaval, Unclear Signs"
Old Temple 2019


Poznański Impure Declaration zmienił barwy klubowe i powraca właśnie ze swoim najnowszym materiałem. Szczerze powiedziawszy miałem nadzieję, że będzie to duży album, jednak musimy się jeszcze chwilę wstrzymać. "Mind Upheaval, Unclear Signs" to cztery numery wybornego, gruzowego grania. Już poprzednia EP-ka zespołu napawała optymizmem i cieszę się niezmiernie, iż chłopaki dupy nie dali. Te dwadzieścia dwie minuty to wyraźny krok wprzód. Oczywiście podstawa  dźwięków serwowanych przez kwintet pozostała niezmienna, jednak pomysły zostały zdecydowanie bardziej przemyślane i rozwinięte. Impure Declaration powoli budują atmosferę racząc nas ciężkimi, aczkolwiek dość szybko zapadającymi w pamięć, poniekąd wręcz chwytliwymi akordami którymi udowadniają, że i u nas w kraju można grać smolisty black/death metal na najwyższym poziomie. Masywne brzmienie dosłownie wciska w fotel a głęboki wokal wyrzyguje niespiesznie swoje diabelskie litanie. Druga z nich na płycie - "Szepty" zaśpiewana została w języku ojczystym, jednak przy tego rodzaju ekspresji lirycznej trzeba się naprawdę mocno wsłuchać, by wyłapać choćby pojedyncze słowa.  Mimo iż utwory są dość przewidywalne, łatwo się domyśleć kiedy chłopaki przyspieszą a kiedy zwolnią, to bujają niesamowicie i mocno wgryzają się pod czaszkę. Masywne riffy przeplatane są melodyjnymi fragmentami w idealnych proporcjach, dzięki czemu poszczególne kawałki nie nudzą, wręcz przeciwnie – całość przelatuje dosłownie w oka mgnieniu i pozostawia, przynajmniej u mnie, spory niedosyt. Tym bardziej, że zamykający krążek "Purgation Through Hallucination" jest najbardziej transowym z zamieszczonych na nim utworów. Takiego grania mógłbym słuchać niemal na okrągło. Impure Declaration staje w jednym szeregu choćby z Temple Desecration i Doombringer - zespołami które potrafią sprawić, że zapach smoły i siarki wylewający się z głośników jest wyjątkowo realny. Kurwa, teraz to już naprawdę nie będę się mógł doczekać debiutanckiej płyty tych popaprańców. Dla maniaków tego typu grania ta EP-ka to pozycja obowiązkowa.
- jesusatan


Recenzja JADE „Smoking Mirror”


JADE
„Smoking Mirror” (Demo)
Pulverised Records 2019

No, takie niespodzianki to ja lubię! Zespół z dupy, o którym wiadomo tylko tyle, że to niemiecko/hiszpański ansambl złożony z doświadczonych muzyków, a dźwięki, które słychać na tym demo kurwa doskonałe! Klimatyczny Death/Doom Metal, z jakim się tu spotkałem, rozłożył mnie na łopatki niczym zawodowy zapaśnik wagi ciężkiej. Nie dziwie się, że ten materiał, wydany pierwotnie w 2018 roku na kasecie doczekał się rok później wznowień na cd (Nigredo Records) i na Vinyl’u w trzech wersjach kolorystycznych, czarnej, zielono-czerwonej, transparentnej i krwawej, cętkowanej, każdej limitowanej do 100 szt. (Pulverised  Records). Ciężkie w chuj, ale zarazem nieco ulotne i na swój sposób efemeryczne wiosła robią doskonałą robotę, tworząc gęsty, lekko zadymiony wonią ofiarnych kadzideł klimat. Ów klimat potęgują bardzo dobre wokale, gdzie króluje głęboki growling wspomagany delikatnie wycofanym, czystym, mocnym, nieco rytualnym śpiewem, a zwarta, gniotąca solidnie sekcja doskonale wpisuje się w atmosferę tej muzyki. Słychać tu także lekkie dotknięcie Black Metalu, co jeszcze bardziej zagęszcza zawartość tej produkcji. Kurczę, niełatwo wbrew pozorom piszę się o muzyce Jade. Niby bardzo mocno zakorzeniona w Death Metalu, ale zarazem na tyle wielowymiarowa, że trudno ją jednoznacznie zaszufladkować. Można tu doszukać się pewnych wpływów Bӧlzer, Evoken i The Ruins of Beverast, a na upartego można tu także usłyszeć coś z Necros Christos, czy Chapel of Disease. Nieważne zresztą, kto, co tu usłyszy. Jeden wyłapie tu wpływy np. Paradise Lost, inny (Szp)Aarki Noego. Najważniejsze, że to wyjebana muza jest i zarazem podoba mi się jak jasna cholera. Polecam ją zatem z czystym sumieniem. Rozczarowań nie przewiduję.

Hatzamoth

Recenzja OBSCENE EVISCERATION „Despotism of Lust and Death”


OBSCENE EVISCERATION
„Despotism of Lust and Death” (Ep)
Cyclopean Eye Productions 2019

Obscene Evisceration to duet z kontynentalnej Grecji, który po dwóch materiałach demo wydał w tym roku 5-cio utworową Ep’kę dla Cyclopean Eye Productions. Bez specjalnego zastanawiania się, od pierwszych sekund Grecy atakują nas surowo skonstruowanym i podanym Metalem Śmierci o klasycznych strukturach. Panowie nie bawią się w żadną wirtuozerię, tylko patroszą konkretnie i bezceremonialnie. Maniakalne beczki o charakterystycznie dudniącym werblu wraz z chropowatym, ziarnistym basem wywracają wnętrzności, ciężkie, piłujące, szorstkie, zagęszczone riffy upichcone zdecydowanie sautè brutalnie wyrywają trzewia, a niskie, gardłowe, ponure growle przyprawiają tę potrawę wszelakim plugastwem, jakie może wylać się z ludzkich gardzieli. Całość obsypano sowicie gruzem, żużlem i piachem, od którego pęka szkliwo na zębach i krwawią gałki oczne. Słychać delikatne nawiązania do wczesnej twórczości Incantation, czy Imprecation, ale to bardziej na zasadzie duchowej inspiracji, niż wzorowaniu się na konkretnych zagrywkach legend Death Metalu. Warto mieć oko na ten zespół, gdyż to, co tu zaprezentowali,jest naprawdę obiecujące, a tymczasem cieszmy się okrutnym, miażdżącym  „Despotism of Lust and Death”, i czekajmy spokojnie na rozwój wypadków.   

Hatzamoth

Recenzja SERPENS LUMINIS „Bright Euphoria”


SERPENS LUMINIS
„Bright Euphoria”
Goathorned Productions 2019

Choć debiutancki album szwajcarskiego kwintetu Serpens Luminis nie posłał mnie na deski, to trzeba przyznać, że wypełniony dysonansami Black/Death Metal wykonywany przez zespół, to muzyka, która może wywoływać dyskomfort i poczucie zagubienia. Trzy zawarte tu wałki to zagęszczona plątanina dźwięków złożona z  intensywnej sekcji rytmicznej, która prócz siarczystych, rozrywających partii potrafi dobrze asymilować się z wiosłami, kręcąc solidnie i utrzymując odpowiednią tonację, smolistych gitar z mnóstwem atonalnych zagrywek, ale zarazem pewną chorą melodyką riffów i nawiedzonych, opętanych wokali o różnorodnych odcieniach szaleństwa. Obłąkana, będąca w amoku, rozpędzona niczym huragan perkusja wraz z wibrującymi riffami balansują często na granicy dysonansowej kakofonii, podkręcając dodatkowo i tak już duszną, miazmatyczną, okultystyczną atmosferę tego krążka. Ta muza potrafi konkretnie zbesztać, ale zarazem czaruje, wciąga, mami i wyciąga w stronę słuchacza swe mroczne, lepkie macki. To, co słychać na „Bright Euphoria” przypomina mi nieco dźwięki znane z  twórczość Deathspell Omega z lekkim dotknięciem Aosoth, choć to tylko moje luźne skojarzenia.Mimo że płyta trwa tylko nieco ponad 27 minut, to przy jej końcu czułem się nieco znużony. Zbyt dużo w tym zwartym labiryncie poskręcanych figur dźwiękowych bliźniaczo do siebie podobnych patentów. Brakuje czegoś charakterystycznego, co urozmaiciłoby każdy z zawartych tu wałków i sprawiło, że łatwiej można by je od siebie odróżnić. Jak dla mnie w tym mrocznym, opętanym lesie za dużo jest takich samych drzew, ale być może Wam uda się odróżnić gdzie tu rośnie sosna, gdzie dąb, a gdzie kasztan.

Hatzamoth

sobota, 14 grudnia 2019

Recenzja Into Coffin "Unconquered Abysses"


Into Coffin
"Unconquered Abysses"
Terror From Hell Records 2019

Z nazwą Into Coffin spotkałem się jakieś trzy lata temu, przy okazji wydania przez zespół debiutanckiej płyty. Doskonale pamiętam, że wspomniany album wzbudził we mnie bardzo mieszane uczucia, dlatego też z ogromnym zainteresowaniem oczekiwałem następcy "Into a Pyramid of Doom" i kierunku, w którym zawarta na nim muzyka wyewoluuje. Od kilku tygodni staram się zmagać z drugim krążkiem Niemców, wracam do niego, podchodzę z różnych stron, obwąchuję i... nadal nie potrafię zmienić swojego statusu quo wobec tego bandu. Na "Unconquered Abysses" mamy do czynienia z mieszanką doom i death metalu. Bardzo zgrabnie zresztą skomponowaną i ułożoną, na pierwszy rzut ucha, w logiczną całość. Zachodni sąsiedzi bardzo staranie zadbali o to, by ten materiał zabrzmiał ciężko, niemal miażdżąco. Atmosfera tego albumu jest bezwzględnie duszna i przytłaczająca, temu zaprzeczyć nie sposób. Zdecydowanie najlepsze jego fragmenty to wgniatające w siedzenie riffy w stylu nieodżałowanego Winter czy też dużo młodszego Encoffination. Powolne uderzenia perkusji wspomagane przez niemal ślimacze gitarowe akordy brzmią jak żywcem wyciągnięte z "Into Darkness", Gdyby ktoś włączył mi początek drugiego na płycie "Unconquered Light of Nothingness" to łyknąłbym, że to jakiś niepublikowany numer Amerykanów. I jeśli tylko Into Coffin trzymali by się tej linii przekazu, to pewnie zakochałbym się w "Uncovered Abysses" bezgranicznie. Rzecz w tym, że sporo tutaj elementów death metalowych i to niekoniecznie w tych wolniejszych tempach. Chwilami Into Coffin przyspieszają dość mocno. Czasem wychodzi im to bardzo, ale to bardzo zgrabnie, jak choćby w trzecim na płycie "Catacombal Echoes from AB.ZU.", gdzie blasty mieszają się z totalnym zwolnieniem a fakt, iż proces ten jest wielokrornie powtarzany, tworzy to nawet pewien rodzaj transu. W innych miejscach te nagłe zrywy pasują mi jak pięść do nosa, gdyż najzwyczajniej w świecie burzą starannie budowaną atmosferę. I właśnie w tym tkwi cały Szkop(uł), Ten krążek pełen jest fragmentów niemal fenomenalnych jak i całkowicie przeciętnych. Myślę, że gdyby wyrzucić z trzydzieści minut muzyki z Niezdobytych Głębin, ten album żarłby jak smok. Potwierdza się zatem stara prawda, że płyty trwające powyżej sześćdziesięciu minut potrafią nagrywać jedynie nieliczni. Into Coffin pod tym względem chyba przecenili swoje możliwości i umiejętności. Przy okazji pozostawili mnie w pozycji oczekującej. Jeśli trzeci duży materiał zespołu będzie równie nierówny (hehe!) to ostatecznie sobie odpuszczę. Kto ma zatem ochotę, niech sobie Niemców sprawdza, jest to bowiem niezłe granie. Mi jednak brakuje w ich muzyce tego "czegoś".
- jesusatan

Recenzja Death.Void.Terror “To the Great Monolith II”


Death.Void.Terror
“To the Great Monolith II”
Repose Records 2020

Death.Void.Terror to twór o którym tak naprawdę niewiele wiadomo, poza tym że pochodzi ze Szwajcarii i jest częścią Helvetic Underground Committee. Już sam ten fakt jest wystarczającą zachętą, by przyjrzeć się bliżej jego twórczości.  Po wydanym niecałe dwa lata temu debiucie, zespół powraca właśnie z kolejną częścią konceptu „To the Great Monolith” i zapewniam was, będziecie ignorantami, jeśli przejdziecie obok tego dzieła obojętnie. Cztery utwory trwające łącznie prawie czterdzieści trzy minuty to dźwięki wykraczające poniekąd poza tradycyjne rozumienie muzyki. A właściwie stanowiące coś więcej niż sama muzyka. Rdzeń tejże stanowi mieszanka doom, death i black metalu o maksymalnej gęstości. Przytłaczające, dudniące brzmienie sprawia, że odbiór tego krążka może być równie łatwy, co oddychanie gorącą smołą. Nic nie jest tutaj podane na tacy, lecz dobrze skryte za gęstym parawanem dymu, dlatego dotarcie do serca Death.Void.Terror jest zadaniem wyłącznie dla cierpliwych i… odważnych. Dlaczego? Dlatego, iż słuchając tych czterech potworów można odkryć w sobie uczucie autentycznego lęku i niepewności. Z tego powodu wspominałem, iż jest to coś więcej niż wyłącznie dźwięki, to pewnego rodzaju doświadczenie czegoś nadprzyrodzonego, czegoś co nie do końca da się zrozumieć. Poszczególne numery, o ile damy im czas, wchłaniają słuchacza pomalutku, lecz dokładnie. Ich struktura sprawia, iż chwilami wydaje się że są wynikiem przynajmniej częściowej improwizacji. Pojawiają się tutaj masywne riffy, świdrujące w tle tremolo a także niesamowite krótkie interludia kojarzące się z Dakhma czy Arkhaaik, czyli zespołami będącymi częścią wspomnianego wcześniej kręgu. „To the Great Monolith II” jest także niezwykle hipnotyzujący, powodujący iż można stracić rachubę czasu. Przeplatające się mocno zróżnicowane wokale, nieco wycofane i przytłumione, raz grzmiące, innym razem przypominające zaśpiewy, a raczej jęki, szamana  potrafią nieźle namieszać w głowie i potęgować wspomniane wcześniej uczucie strachu. Ostatni utwór na płycie jest nieco odmienny od reszty i stanowi pewnego rodzaju przebudzenie śpiącego potwora, jest eksplozją wszystkiego, co nagromadziło się w nim do tego momentu. Mam już swoje lata i wiele w życiu słyszałem. Dlatego cieszę się, gdy docierają do mnie takie płyty jak „To the Great Monolith II”. Płyty, które mogę przeżyć a nie tylko posłuchać. To, czy ten krążek wam się spodoba, czy też nie, jest w tym przypadku sprawą wyjątkowo indywidualną. Mną zawładnął całkowicie i już dziś jest jednym z najpoważniejszych kandydatów do najlepszych albumów roku, który jeszcze się jeszcze przecież nawet nie rozpoczął. Świetna rzecz!

środa, 11 grudnia 2019

Recenzja Ploughshare "Tellurian Insurgency"


Ploughshare
"Tellurian Insurgency"
I, Voidhanger Records 2019

Z notki promocyjnej do tego wydawnictwa dowiedziałem się, że podobno Ploughshare mocno namieszał w zeszłym roku swoim debiutanckim albumem. Heh, jasne... hasło tak samo oklepane jak "Nasz nowy album jest najlepszy". Co wy, starego misia na sztuczny miód? Z takimi właśnie myślami włączyłem sobie na dobranoc "Tellurian Insurgency" i... dość długo nie zasnąłem. Bardzo szybko przyszło mi do głowy porównanie do recenzowanego kilka chwil wcześniej Bones, który to mieszał gatunki jak pijany kucharz bigos. Ploughshare czyni podobnie, jednak udowadnia, że mieszać to jednak trzeba umieć a nie tylko umić. Australijczycy na tym nieco ponad dwudziestominutowym wydawnictwie prezentują spory wachlarz nietuzinkowych pomysłów, pod które inspiracje płynęły z teoretycznie niezbyt zgodnych ze sobą odmian ekstremy. Pierwsze dwa numery to bardzo ciekawy i intensywny, duszny death/black metal, mówiąc w uproszczeniu. Poza smolistymi ciężkimi riffami tasującymi się z zagranymi na pełnej piździe blastującymi patentami, pojawiają się tu bowiem fragmenty doom metalowe a nawet post-punkowe. A wszystko zostało tak idealnie do siebie dopasowane, że zazębia się niczym trybiki w szwajcarskim zegarku. Wokalista także eksperymentuje ze swoim głosem raz growlując, raz wrzeszcząc by za chwilę pojęczeć czy użyć czystszej formy ekspresji lub w dalszej części krążka przeróżnych efektów. Wiele rzeczy dzieje się na drugim planie, dlatego też sporo smaczków można wyłapać dopiero po dokładniejszym zapoznaniu się z tymi utworami. Kolejny, trzeci z nich, to remiks utworu z debiutanckiej płyty, w którym paluchy maczał niejaki Andrew Nolan. Nie znam oryginału, lecz wersja zamieszczona na "Tellurian Insurgency" to mieszanka death metalu z industrialnym chłodem i bezdusznością elektroniki. Dodatkowego poczucia niepokoju i niepewności dodają tutaj przeraźliwe wokale, chwilami niemal paniczne. Bardzo oryginalnie brzmi ten utwór, lecz to jeszcze nie koniec. Materiał wieńczy "Xeno – Chemical Insider" na którym zespół popłynął już na maksa. Przychodzi mi w tym momencie do głowy skojarzenie z najlepszymi momentami Ministry, ciężkim beatem, metalicznym posmakiem w ustach i czymś nieznanym czającym się tuż za plecami. Świetne zakończenie, mające zapewne dać nam dużo do myślenia na temat przyszłego materiału Australijczyków. Z drugiej jednak strony wiadomo, że EP-ki i mini to najlepsze narzędzia, by namieszać ludziom w głowach. Mi ten materiał namieszał ogromnie. Mimo iż złożony z dwóch różnych połówek, idealnie ze sobą współgrający i nie pozwalający zbyt łatwo się oderwać. Na pewno poszukam i sprawdzę debiut Ploughshare, po tym co tu usłyszałem po prostu muszę. Bardzo intrygujący materiał.
- jesusatan

wtorek, 10 grudnia 2019

Recenzja Bones „Diseased”


Bones
„Diseased”
Transcending Obscurity 2019

Jak to się mówi, trzecia płyta zespołu jest nijako pieczęcią potwierdzającą jego wartość. W przypadku Bones jest to moje pierwsze spotkanie z zespołem, więc można powiedzieć, że  pomijając kolokwia i inne zaliczenia przyszedłem bezpośrednio na egzamin magisterski Amerykanów. Jak zatem ten zespół prezentuje się w moich oczach? No cóż, doktorem to on bankowo nie będzie. Muzyka zawarta na „Diseased” to mieszanka przeróżnych stylów muzycznych. Jej podstawą jest death metal, choć chwilami mam wrażenie, iż chłopaki o tym zapominają i zapędzają się w kompletnie, nie do końca pasujące do całości, odmienne rewiry. Mimo iż album rozpoczyna się obiecująco, od ciężkiego mielenia w brytyjskim stylu, lekko pod Bolt Thrower a następnie dość skutecznie zmusza do potupania nóżką przy punkowych rytmach, po pewnym czasie robi się mało apetycznie. Pojawiają się patenty sludge’owe, grindowe czy nawet heavy metalowe i jakoś nie do końca mi się to wszystko klei. To tak jakby wymieszać Benediction z G.B.H, Napalm Death, Judas Priest i Electric Wizard. Albo inaczej – pięknie udekorowane danie w wysokiej klasy restauracji rozbabrać na talerzu widelcem, jak małe dziecko. Obok melodyjnych momentów pojawiają się wybuchy agresji, by zaraz potem muzycy zaczęli zachęcać do radosnego podskakiwania. Ponadto wokal jest tutaj strasznie irytujący i dość jednostajny. Ileż można drzeć japę w tej samej tonacji pod różnego rodzaju podkłady muzyczne?  Z drugiej strony trzeba przyznać, że momenty na tej płycie są, szkoda tylko że tak skutecznie zagłuszane przez niepotrzebne eksperymenty. Bones jawi mi się niczym hipster muzyki ekstremalnej, stara się być inny na siłę, lecz nie widzi, że gówno mieszane z czekoladą raczej nikomu dobrze nie uczyni. Przynajmniej nie mi. Może komuś taki miks podejdzie, ja jednak sobie odpuszczam. Miło było poznać, jednak jutro nie zadzwonię. Aha, i od dziś czekoladę jem wyłącznie białą.
- jesusatan

Recenzja CELESTIAL GRAVE „Secular Flesh”


CELESTIAL GRAVE
„Secular Flesh”
Iron Bonehead Productions 2019

Fiński Black Metal od zawsze był nieco inny. Cały czas zresztą tak jest, nieważne czy to typowa siara, czy bardziej klimatyczne granie Czarci Metal made in Finland ma nadal swój własny charakter i sznyt, którego próżno szukać na płytach zespołów z innego kraju. Pierwszy, pełny album fińczyków z Celestial Grave doskonale potwierdza przedstawioną na początku tej recki tezę. „Secular Flesh” to cztery wałki przepełnionego gęstą, duszną, grobową, nieco rytualną atmosferą Black Metalu. Klimat jest tu zaprawdę miazmatyczny, hipnotyzujący i rozkładający na łopatki. W muzyce Niebiańskiego Grobu dominują surowe, zimne, wibrujące riffy, które zawierają także spore pokłady melancholijnych melodii. Owa charakterystyczna melodyka wioseł sprawia, że materiał ten emanuje smutkiem, udręką i wszelakimi  negatywnymi emocjami, podkręcanymi dodatkowo przez nawiedzone wokale. Pulsujące harmonie i nieco chaotyczne, atonalne zagrywki także robią kawał dobrej roboty,  wpuszczając do tej produkcji należytą porcję ciemności. Wycofana nieco w tył sekcja również  solidnie okłada słuchacza nie pozostawiając mu złudzeń co do bezkompromisowej natury tego krążka. Brzmienie szorstkie, jadowite, smoliste, intensywne i szczelne, podkreślające uduchowioną naturę dźwięków, zawartych na „Secular Flesh”. Dobra rzecz. Uważam, że warto to sprawdzić.

Hatzamoth

Recenzja AÇOITE „Açoite”


AÇOITE
„Açoite”
Helldprod Records 2019

Jeżeli szukacie nowocześnie wyprodukowanego, przepełnionego dysonansami i technicznymi zagrywkami albumu, to spierdalajcie od tej płyty jak najdalej. Debiut brazylijskich antychrystów to bowiem oldschool’owy, chropowaty, szorstki Death/Thrash Metal, który,  mimo że prosty i nieco archaiczny spuszcza totalny wpierdol i nie bierze jeńców. Jest to twórczość, która bezpośrednio nawiązuje do „Bestial Devastation”, Bloody Vengeance”, „Sexual Carnage”, czy też „Born…Suffer…Die”. Chłopaki rżną, ile fabryka dała i nikt tu nie zastanawia się nad znikomością chrabąszcza. Gary dudnią złowieszczo przy wydatnej pomocy warczącego basu, jadowite, surowe, barbarzyńskie riffy wywracają wnętrzności, a bluźnierczy, przechlany, nieco niechlujny wokal zdziera gardło ile wlezie plując wokół żyletkami. Jest to trochę nieuporządkowane, chaotyczne granie, wciąż dotknięte duchem satanicznego Speed Metalu i dzikiego, południowoamerykańskiego Hardcore/Punka z wczesnych lat 80-tych, i właśnie w tym tkwi kurwa ogromna siła tej płyty. Lekko tubalna, chamska, bezkompromisowa, wulgarna produkcja wspomaga i podkreśla tę siłę, jak  i prymitywną wręcz moc tej płyty, tyle że ową siłę i moc poczują głównie fani wychowani na klasycznych już dzisiaj albumach z tego gatunku. Jak dla mnie, jest to płyta warta uwagi, a zdanie innych mam głęboko w dupie. Czekam zarazem na kolejną produkcję brazylijskiej hordy i mam nadzieję, że chłopaki nadal będą nakurwiać to, co do tej pory.

Hatzamoth

Recka BLOOMING CARRIONS „Sisters in Blooming Flesh”


BLOOMING CARRIONS
„Sisters in Blooming Flesh” (Ep)
Iron Bonehead Productions 2019


Fiński Blooming Carrions to projekt, za który pełną odpowiedzialność ponosi EvM, który macza także swe przeszczepy w Fervent i Ruho. O ile dwa ostatnie, wymienione tu zespoły nie do końca spełniają moje oczekiwania, o tyle Blooming Carrions wychłostał mi dupsko aż miło. „Sisters of Blooming Flesh” to bowiem trzy walki zagęszczonego, ciężkiego, obsypanego sowicie gruzem Death Metalu, który poniewiera z siłą wodospadu. Mimo że melodyjnych akcentów jest tu sporo, podobnie zresztą, jak nawiązań do surowego Black Metalu, to materiał ten gniecie potwornie i rozrywa bez zbędnego pierdolenia. Szkieletem tych trzech wałków jest bowiem klasyczny, zgniły Metal Śmierci, a jak wiadomo takiego grania nigdy dość. Intensywna sekcja napierdala bezlitośnie, riffy wibrują niepokojąco budując atmosferę dyskomfortu i zagubienia, a złowieszcze, niskie, chropowate growle rzygają wokół bluźnierczymi frazami. No kurwa, przepięknie miażdżąca rzecz, a umiejętnie użyty, oszczędny, atakujący z drugiego planu, wlewający w tę Ep’kę tony mroku parapet to genialny zabieg.Pełen pajęczyn, pleśni i brudu grobowy sound z pewnym dotykiem zniekształceń i fluktuacji dokłada tu oczywiście także swoje przysłowiowe trzy grosze i uwypukla potworną moc tego materiału. Doskonała płytka, szkoda, że to tylko trzy utwory. Mam nadzieję, że EvM skupi się mocniej na tym zespole, gdyż „Siostry…” pokazują, że projekt ten ma ogromny potencjał i wart jest większego wysiłku.

Hatzamoth

Recenzja FOSCOR „Els Sepulcres Blancs”


FOSCOR
„Els Sepulcres Blancs”
Season of Mist 2019

Foscor, to hiszpański zespół, który na swych początkowych produkcjach rzeźbił zimny Black Metal z surowymi akcentami. Od jakiegoś czasu grupa ta uderzyła w nieco lżejszą, łatwiej przyswajalną, delikatniejszą (niektórzy powiedzą, że pedalską) i bardziej pokręconą odmianę tego nurtu zwaną Post-Black Metalem (tfu!). Mało tego, Hiszpanie na swym najnowszym materiale zadomowili się mocno w progresywnym ogródku i wyszedł z tego Progressive, Post-Black Metal, czyli rzadkie z gęstym, lub jak kto woli gówno w plasterkach. Nawet gdy zespół obracał się w czarcich dźwiękach, nie bardzo byłem do nich przekonany, ale teraz, to już jest kurwa totalny dramat! Lekkie to, miałkie, miętkie, łatwo przyswajalne i przepełnione klimatem, który będzie chyba odpowiadał tylko sflaczałym chujem robionym waflom, lub kochającym inaczej. Może i technicznie nie jest to złe, ale muzyka, to przede wszystkim emocje, a te, które tu słyszę, to żenada i nic ponadto. Są tacy, którzy ubóstwiają takie granie, ale to już ich problem. Mnie to ni chuja nie rusza, więc zdecydowanym ruchem ręki kładę na to laskę, choć tak, jak wspominałem zespół grać potrafi, tyle że droga, jaką wybrali jest wg mnie zdecydowanie chujowa. Kto lubi progresywne, zabarwione Post-Black Metalem, melancholijne pitolenie, ten może śmiało łykać „Els Sepulcres…”, reszta niech lepiej sobie odpuści i zachowa zdrowe nerwy.

Hatzamoth