wtorek, 24 grudnia 2019

Recenzja Death Like Mass "Matka Na Sabacie"


Death Like Mass
"Matka Na Sabacie"
Under the Sign of Garazel

Death Like Mass to zespół, który, mimo iż nie ma na koncie jeszcze debiutanckiej płyty, obrósł już w podziemiu niemałym kultem. Nie do końca dla mnie zrozumiałym muszę nadmienić. Owszem, obie wcześniejsze EP-ki zespołu były naprawdę niezłe, lecz nie aż tak, by od razu klękać. Kończy się rok dziewiętnasty a zespół po raz trzeci uderza właśnie spod skrzydeł UtSoG kolejnym krótkim materiałem będącym muzyczną interpretacją poematu Alisteira Clowleya, przetłumaczonego na rodzimy język przez Krzysztofa Azarewicza. Trzeba przyznać, że sam pomysł należy do wyjątkowo ciekawych, jak jednak prezentuje się to wydawnictwo w sensie muzycznym? No tutaj mam już większy problem. Utwór rozpoczyna się dość przydługawym wstępem i dopiero po czterech minutach plumkania uderza nas siarczysta black metalowa chłosta. Na pewno, po raz kolejny, najjaśniejszym, a może bardziej powinienem napisać "najmroczniejszym", punktem jest tu charakterystyczny głos Marka, znanego doskonale z Cultes Des Ghoules. Facet potrafi bardzo efektywnie wyrażać swoim głosem emocje. Dwa mocniejsze fragmenty omawianego utworu nie są jakieś skomplikowane, lecz oparte bardziej na pierwotnym wzorcu czarnego metalu ze Skandynawii, okraszone delikatnie klawiszem i lekko hipnotyzujące, uderzające typowym dla Death Like Mass stylem. Problemem są partie wyciszające, mające na celu wprowadzić słuchacza głębiej w tematykę "Matki Na Sabacie". Są one zwyczajnie nużące i monotonne. Zdaję sobie sprawę, że najwyraźniej tego typu zabiegu w odczuciu zespołu wymagał przedstawiany tekst, lecz według mnie wyszło to co najwyżej średnio. A biorąc pod uwagę kształt pełnej, ponad trzydziestominutowej kompozycji otrzymujemy coś na zasadzie przekładańca. Raz jest nastrojowo, potem następuje huragan by znów przyszło wyciszenie i na końcu ponownie burza. Ta ostatnia obfituje w najciekawsze na tym krążku pomysły i trochę mi żal, że całość nie jest tak interesująca i konkretna. "Matka Na Sabacie" kojarzy mi się niczym kanapka z dwóch pysznych, chrupiących schabowych przełożonych dżemem morelowym. Zjeść się to jakoś da, jednak walory smakowe zostają dość mocno zaburzone. Traktuję zatem to wydawnictwo bardziej jako ciekawostkę pokroju La Vey'owskiej Biblii w wykonaniu Romka Kostrzewskiego, niż płyty, do której będę wracał z powodów czysto muzycznych. Liczę, że chłopaki zepną w końcu poślady i nagrają pełen album, którym przekonają mnie, że faktycznie są warci szumu, który wokół nich powstał.
- jesusatan

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz