Death Like
Mass
"Matka
Na Sabacie"
Under
the Sign of Garazel
Death
Like Mass to zespół, który, mimo iż nie ma na koncie jeszcze
debiutanckiej płyty, obrósł już w podziemiu niemałym kultem. Nie
do końca dla mnie zrozumiałym muszę nadmienić. Owszem, obie
wcześniejsze EP-ki zespołu były naprawdę niezłe, lecz nie aż
tak, by od razu klękać. Kończy się rok dziewiętnasty a zespół
po raz trzeci uderza właśnie spod skrzydeł UtSoG kolejnym krótkim
materiałem będącym muzyczną interpretacją poematu Alisteira
Clowleya, przetłumaczonego na rodzimy język przez Krzysztofa
Azarewicza. Trzeba przyznać, że sam pomysł należy do wyjątkowo
ciekawych, jak jednak prezentuje się to wydawnictwo w sensie
muzycznym? No tutaj mam już większy problem. Utwór rozpoczyna się
dość przydługawym wstępem i dopiero po czterech minutach
plumkania uderza nas siarczysta black metalowa chłosta. Na pewno, po
raz kolejny, najjaśniejszym, a może bardziej powinienem napisać
"najmroczniejszym", punktem jest tu charakterystyczny głos
Marka, znanego doskonale z Cultes Des Ghoules. Facet potrafi bardzo
efektywnie wyrażać swoim głosem emocje. Dwa mocniejsze fragmenty
omawianego utworu nie są jakieś skomplikowane, lecz oparte
bardziej na pierwotnym wzorcu czarnego metalu ze Skandynawii,
okraszone delikatnie klawiszem i lekko hipnotyzujące, uderzające
typowym dla Death Like Mass stylem. Problemem są partie wyciszające,
mające na celu wprowadzić słuchacza głębiej w tematykę "Matki
Na Sabacie". Są one zwyczajnie nużące i monotonne. Zdaję
sobie sprawę, że najwyraźniej tego typu zabiegu w odczuciu zespołu
wymagał przedstawiany tekst, lecz według mnie wyszło to co
najwyżej średnio. A biorąc pod uwagę kształt pełnej, ponad
trzydziestominutowej kompozycji otrzymujemy coś na zasadzie
przekładańca. Raz jest nastrojowo, potem następuje huragan by znów
przyszło wyciszenie i na końcu ponownie burza. Ta ostatnia obfituje
w najciekawsze na tym krążku pomysły i trochę mi żal, że całość
nie jest tak interesująca i konkretna. "Matka Na Sabacie"
kojarzy mi się niczym kanapka z dwóch pysznych, chrupiących
schabowych przełożonych dżemem morelowym. Zjeść się to jakoś
da, jednak walory smakowe zostają dość mocno zaburzone. Traktuję
zatem to wydawnictwo bardziej jako ciekawostkę pokroju La
Vey'owskiej Biblii w wykonaniu Romka Kostrzewskiego, niż płyty, do
której będę wracał z powodów czysto muzycznych. Liczę, że
chłopaki zepną w końcu poślady i nagrają pełen album, którym
przekonają mnie, że faktycznie są warci szumu, który wokół nich
powstał.
-
jesusatan
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz