niedziela, 1 grudnia 2019

Recenzja Revel In Flesh "The Hour of the Avenger"


Revel In Flesh
"The Hour of the Avenger"
War Anthem Records 2019

Ze szwedzkim death metalem mam tak, że bierze mnie na takie granie raz na kilka lat. Nie licząc oczywiście klasyków, do których wracam zdecydowanie częściej, mam tu na myśli raczej sprawdzanie młodych gniewnych. Dlatego z przerażeniem odkryłem, że ostatnia taka faza miała miejsce około siedem lat temu, kiedy to ukazywał się między innymi debiut Revel In Flesh. Jako iż kilka płyt tego niemieckiego bandu mi uciekło, chętnie sprawdziłem co u nich nowego. No i tak jak myślałem, niespodzianek tu nie uświadczysz. "The Hour of the Avenger" to dokładnie to, czego można się spodziewać po konsekwentnym naśladowcy twórczości wczesnego Entombed czy Dismember. Chłopaki nadal łupią sztokholmskie klimaty i chwała im za to. Cieszę się, iż nie poszli w nikomu do szczęścia niepotrzebne eksperymenty. Z drugiej strony droga, którą podążają jest nazbyt oczywista i przewidywalna. Jak to bowiem na niemiecki zespół przystało, na najnowszym krążku Revel In Flesh serwują nam rytmiczne północnoeuropejskie utwory, to już wiemy, ale także coraz to większą ilość melodii. Tak więc mamy charakterystyczne brzmienie, którego ciężar znany jest i lubiany przez młodszych i starszych. Może ciut za bardzo jest to wypolerowane, jednak zdecydowanie mieści się w granicach przyzwoitości. I przy tym ciężarze Niemcy serwują nam niesamowity groove, może aż zbyt duży. Pojawiają się bowiem na tej płycie fragmenty niemal taneczne. No bo nikt mi nie wmówi, że przy "My Trial" czy "The Nihilistic Nothingness" nie da się popląsać z ciocią na parkiecie. Jeśli z kolei ktoś chciałby wybrać z tego krążka najlepsze utwory, to stanie przez naprawdę ciężkim zadaniem. Płyta jest bowiem niesamowicie równa. Szybsze czy wolniejsze kawałki, wszystkie są bardzo nośne i chwytliwe. To dobrze i... źle. Dobrze, bo można sobie tej płyty posłuchać niemal w każdej sytuacji, przy gotowaniu, piciu ciepłego winka czy cerowaniu... a nie, wróć! Szkopuł w tym, że tak bezpośrednio chwytliwe granie dość szybko idzie w zapomnienie lub zaczyna mdlić. Jeśli ktoś jest wielkim fanem szwedzizny, ten zapewne połknie ten krążek jednym haustem. Na zakończenie "The Hour of the Avenger" chłopaki serwują nam jeszcze cover Motorhead "Rock Out" który bardzo trafnie podsumowuje ten materiał. Jest to jakby nie patrzeć niezłe granie, idealne do niedzielnego headbangingu. Ja mimo wszystko wolę klasykę, ale brawo dla Revel In Flesh, że się starają i nie poszli w totalne pitolenie. Posłuchać tego zdecydowanie się da.
- jesusatan

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz