środa, 24 kwietnia 2024

Recenzja Sturmtiger „Transcendent Warfare”

 

Sturmtiger

„Transcendent Warfare”

Rex Diaboli Death Syndicate 2024

Sturmtiger to niemieckie działo pancerne z okresu Drugiej Wojny Światowej, wspierające w swoim czasie działania piechoty, powstałe na bazie uszkodzonych w boju Tigerów. Ponoć zbudowano ich jedynie osiemnaście. Może więcej się nie opłacało. Może i nie, ale za to na pewno opłaca się wziąć na ruszt drugi album tego międzynarodowego ansamblu, który od tego właśnie pojazdu zaczerpnął sobie nazwę. Chłopaki nowicjuszami nie są, bowiem na scenie toczą swoje boje już od ponad dwóch dekad. Nie wiem, jakie tereny atakowali, ale na moje podwórko wjechali gąsienicowcem dopiero przy okazji kasetowego wydania drugiej płyty, nakładem Rex Diaboli. No i wjechali na pełnej, bowiem „Transcendent Warfare” to totalnie to, co tygrysy lubią najbardziej. Te niespełna trzydzieści minut to bezkompromisowy, surowy atak mieszanki black, death i thrash metalu. Przede wszystkim pięknie to brzmi. Dosłownie tak, jakby realizator dźwięku wychowywał się w piwnicy i nieznane mu były techniczne nowinki. Nagrania te cykają, jakby zostały zarejestrowane przynajmniej dwie, jeśli nie trzy dekady temu. Zero polerki, totalny spontan i wyjebongo. Jednocześnie z utrzymaniem przyzwoitości, a nie popadaniem w skrajność. Co do samej muzyki, to panowie Duńczycy bezapelacyjnie nadawaliby się do obsługi pojazdu, od którego nazwę skradli. Jest tu mocno parte do przodu, bez oglądania się na pojawiające się przed lufą przeszkody. Jednocześnie w nagraniach tych słychać sporo bardziej technicznych wywijasów, co przy dość podobnej warstwie wokalnej, chwilami kojarzyć się może z norweskim Diskord (bądź też, kopiąc głębiej, wczesnym Carbonized). W innych momentach przewija się charakterystyczny dla Ross Bay ślizg po gryfie, co kieruje skojarzenia w kierunku Kanady, ale tylko chwilowo. Gdzie indziej wjeżdżają szybkie, pokiereszowane partie solowe, tyleż opętańcze co spontaniczne. Przyznać trzeba, że panowie, biorąc pod uwagę standardy gatunku, ostro tu mieszają, łącząc w bardzo spójną całość elementy chaotyczne z dość wysokim kunsztem muzycznym. Bo raz przypierdolą bezkompromisowym blastem, by za chwilę niemal pastwić się nad słuchaczem ślimaczym motywem o ciężarze tankowca. Tak naprawdę, to album ten pełen jest zmyłek i elementów nieoczywistych, chwilami mocno ze sobą kontrastujących. „Transcendent Warfare” to materiał spuszczający wpierdol w sposób bardziej przemyślany, niż może się to początkowo wydawać, a nie  na zasadzie szturmu. Wszedł mi ten matex niczym igła w pupę przy zastrzyku. Może nie przedefiniował żadnych wartości, ale i tak zdecydowanie polecam.

- jesusatan

Recenzja Full Of Hell „Coagulated Bliss”

 

Full Of Hell

„Coagulated Bliss”

Closed Casket Activities (2024)

 


Panowie z Full Of Hell nie próżnują. Tylko w ubiegłym roku grupa pokusiła się o 3 splity (odpowiednio z Primitive Man, Gasp i shoegazowym Nothing). Po 3 latach przerwy od ostatniego pełniaka otrzymujemy nowy i jak to w przypadku Full Of Hell bywa – nigdy do końca nie wiadomo czego się można spodziewać i jak się tą muzykę odbierze. Uczciwie przyznam, że kilka obrotów spędzonych z „Coagulated Bliss”  dalszym ciągu wywołuje u mnie odruch „hmmmm…...”. Nazywając rzecz po imieniu - jest inaczej, miejscami nawet bardzo inaczej. W przypadku najnowszej propozycji ekipy z Maryland kręcenie nosem i zachwyty rozkładają się mniej więcej w równym stopniu. Najbardziej mi się podobają fragmenty, gdzie Dylan Walker i spółka próbują płynąć w protoindustrialne klimaty oparte na szorstkim, chropowatym basie, pulsującym, nabijanym rytmie budującym pewien muzyczny trans. Jest to w ich przypadku pewne novum i stanowi pewną przeciwwagę do często wykorzystywanych dotychczas, sonicznych zniekształceń. Te oczywiście też tutaj są, ale ich intensywność jest jakby mniejsza. Tempo płyty też wydaje się być w ogólnym rozrachunku wolniejsze, jakby mocniej próbowano akcentować groove, a mniej skupiano się na grindowym rozpierdolu. Może panowie doszli już do ściany i stwierdzili, że szybciej niż kiedyś już grać nie potrafią, a może po prostu chcieli zagrać trochę inaczej – nie wiem, ale w tym nowym, nieco bardziej rytmicznym wcieleniu wypadają całkiem przekonywująco. Gorzej się robi gdy te dość kliniczne granie wpada w w rewiry zmetalcorowanego death metalu w stylu Black Dahlia Murder. Nagle dusza muzycznych eksploratorów, poszukiwaczy w Full Of Hell zanika i zaczyna się nudne, akademickie granie kwalifikujące się na ocenę co najwyżej „dostateczny”. Bo ileż znamy i słyszeliśmy zespołów, które chciały nadać ekstremalnej mieszance death metal i grindcore nieco bardziej ludzkiego oblicza czyniąc go przystępnym dla bardziej mainstreamowego słuchacza. I tak to słyszę na „Coagulated Bliss” - muzycy podjęli tutaj kilka prób uczesania tej muzyki, ubrania jej w w ciuchy z sieciówki. Na domiar złego kilkukrotnie złapałem się na odczuciu, że ta konwencja trochę panom z Full Of Hell nie pasuje i nie do końca potrafią się w tym odnaleźć, bo choć za riffami szedł rytm, groove, coś chwytliwego, to brakowało w tym zgrabności i zwiewności. No cóż – szanuję rozwój, szanuję chęć i potrzebę poszukiwań, ale ten album nie zostanie ze mną na dłużej. Owszem,  jest ciekawszy i odważniejszy niż „Garden Of Burning Apparitions”, wnosi coś nowego do wizerunku grupy, ale najzwyczajniej w świecie nie jest to granie dla mnie. Warto sprawdzić, bo to, że niżej podpisanemu rozminęło się trochę z gustem nie oznacza, że jest to złe. Ful Of Hell to w dalszym ciągu zespół, który ma bardzo wiele ciekawego do zaoferowania.

 

 

                                                                                                                                             Harlequin

Recenzja KURGAALL „Ordo Sancti Daemoni”

 

KURGAALL

„Ordo Sancti Daemoni”

Hammer of Damnation 2023

Taki Black Metal, jaki na swym piątym, pełnym krążku zaprezentował włoski hord Kurgaall,  to stary Hatzamoth od zawsze wielbił i zawsze oraz wszędzie wielbił będzie, tak mi dopomóż Panie Szatanie mój miły. Zakorzeniona bardzo głęboko w kanonach Skandynawskiej II fali z lat 90-tych, inspirowana najlepszymi dokonaniami Setherial, Marduk, Tsjuder, czy Dark Funeral, rasowa, bezlitosna, bluźniercza diabelszczyzna, jaka wylewa się z tego krążka pali żywym ogniem i niszczy z nieprzejednanym okrucieństwem. Wszyscy wiemy (a przynajmniej taką mam nadzieję), czym charakteryzuje się owa, wspomniana powyżej II fala czarciego grania, więc darujcie, ale nie będę specjalnie rozkładał na czynniki pierwsze rzeczy oczywistych, czyli siarczystych beczek, rozrywającego basu i ponurych, demonicznych wokali. Zatrzymam się jednak nieco dłużej na surowych, w chuj intensywnie rzeźbiących wiosłach. Doprawdy to, co robią panowie Inferith i Thasos urywa łeb przy samej dupie. Ich riffy są niesamowicie esencjonalne i przepojone mizantropią, a niegasnąca, diabelska interakcja pomiędzy nimi napędza nieustannie ten krążek. Bez dwóch zdań wiedzą chłopaki, do czego służą ich instrumenty i jak zrobić z nich należyty użytek, aby Rogaty z radości tupał kopytami i machał ogonem, a do tego oba wiosła mają swój własny, charakterystyczny styl. Ich linie penetrują przestrzenie podczaszkowe, niczym wijące się złowrogo, żarłoczne, jadowite czerwie i spustoszenie sieją tam okrutne. Nienawiść, agresja i piekielne wibracje uwalniają się z każdego, zagranego przez nie dźwięku, a zarazem gitarowe struktury tej płyty pełne są ciekawych, chorych harmonii, jak i niebanalnych, napastliwych, pełnych szaleńczego gniewu i majestatycznych zarazem technik sonorystycznych, ze wskazaniem na złowrogie, organiczne melodie, które sprawiają, że siła rażenia tego albumu jest wręcz niesamowita. Oczywiście same popisy wioślarzy byłyby tu jeno niczym miedź brzęcząca albo cymbał grzmiący, jednym słowem byłyby niczym, gdyby nie wydatne wsparcie pozostałych bluźnierców. Dopiero bowiem połączenie w jedną, monolityczną wręcz całość rzeczonych, wyśmienitych partii wioseł z niszczycielskimi bębnami, potwornie ciężkim, smolistym basem i naznaczonymi piekłem, upiornymi wokalizami zamknęło w całość tę Szatańską układankę i sprawiło, że ten bestialski rytuał się dokonał. Zaprawdę wyborna płytka. Zakup obowiązkowy, wyjątków się nie przewiduje.

 

Hatzamoth

wtorek, 23 kwietnia 2024

Recenzja Fluids „Reduced Capabilities”

 

Fluids

„Reduced Capabilities”

Hells Headbangers 2024

To już czwarta płyta tych zwyrodnialców z Arizony, którzy na swoim debiucie jako sampli używali podobno autentycznych odgłosów strzelanin i morderstw. W sumie to doskonale one pasowały do gore-grindu w ich wykonaniu, a swoją faktycznością podbijały chorobliwość kompozycji wypluwanych przez Fluids. Na „Reduced Capabilities” ten tercet oszczędził swoich fanów i nie zapodał już takich smaczków, ale za pomocą dwunastu numerów zaserwował równie smakowite danie. Fani gęstej krwi i wypruwanych flaków będą zachwyceni, gdyż ich muzyka cały czas nawiązuje do Mortician. Tercet ten przy użyciu ciężkich gitar, potraktowanego fuzzem basu i dobrze zaprogramowanej perkusji mieli, kroi szatkuje i rozrywa, zraszając przy okazji wszystko sowicie posoką. Amerykanie robią to nie spiesząc się zbytnio, bo ich grind nie jest specjalnie szybki, ale za to ustawiczny. W miarowym tempie i z uporem maniaka Fluids częstuje nas niewyszukaną surowizną, która może przysporzyć delikatnych słuchaczy o problemy z żołądkiem. Bagienne riffy wraz kilkutonową sekcją rytmiczną oraz śmierdzącymi rzygowinami growlami, systematycznie wylewają wiadra pełne zgniłego mięsa, które dodatkowo zmieszali z błotem i gnojówką. Niekiedy do swego beczkowozu podłączają wąż i odkręcają kurek, aby ta cuchnąca i galaretowata maź płynęła szybszym strumieniem, zalewając nas całkowicie tym obrzydliwym świństwem. Potrafią się również nad delikwentem, który odważył się na sięgnięcie po ten krążek, trochę popastwić i zwolnić nieco. Dostaje on wtedy szmatę na twarz i przez nią, na wzór współczesnych tortur, powolutku i z pieczołowitością leją mu na gębę krwistą maź, pochodzącą z jelita grubego, które jest w ostatnim stadium raka z rozwiniętym procesem gnilnym. Dobra, najnowsza produkcja Fluids to zwarty i blugoczący od niezdrowych wyziewów gore-grind o stonowanej agogice, lecz dzięki odpowiednio brutalnym środkom wyrazu dość intensywnym wydźwięku. Potwornie krwawa łaźnia lub gangrenowaty gulasz. Proszę nie krzywić się za bardzo i jak się brzydzicie to pałaszujcie małymi kęsami albo nie przeżuwajcie, a połykajcie w całości. Być może pomoże Wam w tym na deser zapodany cover Moby’ego, który kończy ten posiłek. Znam jednego, który kiedyś jadał takie rzeczy na co dzień ze smakiem i przeżył. Prawda Wojtuś?

shub niggurath

Recenzja ENTIERRO „The Gates Of Hell”

 

ENTIERRO

„The Gates Of Hell”

Independent 2023

Entierro to kwartet ze Stanów, którego twórczość ukierunkowana była początkowo na tradycyjny Doom/Stoner Metal. W kolejnych latach środek ciężkości ich muzyki stopniowo przesuwał się w stronę klasycznego Heavy i to właśnie w tych klimatach utrzymany jest, wydany w październiku zeszłego roku, drugi, pełny album zespołu. „The Gates Of Hell” to 30 minut muzy zbudowanej na tradycyjnym kręgosłupie Hard & Heavy, charakterystycznym dla wschodniego wybrzeża juesej. Na każdym niemal kroku obcujemy tu więc z ciężko bijącymi bębnami, grubym, lekko mulistym basem, zadziornymi, chwytliwymi, niemal kanonicznymi riffami i twardymi, mocnymi wokalami. Wierzcie mi, gniecie ten uświęcony fundament bardzo konkretnie, zwłaszcza że brzmi on soczyście i tłusto, a przy tym przestrzennie i organicznie. Ta płytka nie opiera się jednak tylko i wyłącznie na utartych, stereotypowych zagrywkach. Sporo na „Bramach Piekieł” przytłaczających, Doom Metalowych struktur, co biorąc pod uwagę początkową twórczość Entierro (co z Hiszpańskiego oznacza zresztą pogrzeb) specjalnie nie dziwi, a przy okazji cieszy mnie niezmiernie. Doskonałym tego przykładem może być choćby otwierający płytkę „The Gates of Hell”. W „Walk Away” natomiast niemal zaciera się granica pomiędzy czystym Heavy i amerykańskim Hard Rockiem, a przez cały, utrzymany w średnim tempie wałek przewija się przydymiona, lepka, smaczna, bluesowa melodia. Odrobinkę nieco bardziej technicznych, progresywnie ukierunkowanych elementów napotkamy w hiszpańskojęzycznym „Vancerán”, natomiast pewne niuanse i szczegóły znane z zadziornego Power Metalu usłyszymy bez większych problemów, gdy choć trochę pochylimy się nad „Under The Eye”. Nie mogło oczywiście zabraknąć na tym krążku utworu, który niejako byłby manifestem zespołu i zarazem ich hymnem. Tą kompozycją jest bezsprzecznie „The Lords of Rock and Roll”. Prawdziwa petarda, której refren będą z pewnością ryczeć zarówno fani zgromadzenie na koncertach, jak i uczestnicy suto zakrapianych imprez w węższych kołach zainteresowań. Naprawdę jest tu czego posłuchać. Entierro gra soczyście i z zębem, a przy tym nie trzyma się kurczowo utartych schematów jednego gatunku, tylko korzysta z całej, bogatej spuścizny klasycznego grania. Dobra, dynamiczna płyta z rasowym Heavy Metalem. Przekonujące granie. Jestem na tak.

 

Hatzamoth

poniedziałek, 22 kwietnia 2024

Recenzja Black Wound „Warping Structure”

 

Black Wound

„Warping Structure”

Chaos Rec. 2024

Pod nazwą Black Wound kryje się trzech bardzo niezdecydowanych Szwedów. W przeciągu trzech lat trzykrotnie zmieniali nazwę, by ostatecznie (chyba) zdecydować się na tą, którą widzicie powyżej. Chuj tam jednak z nazwą, choć przyznam, że obecna jest wyjątkowo stosowna. Pod względem muzycznym złudzeń jakichkolwiek nie ma. To jest wojna i czysta czerń ociekająca smołą, zapewne z czarnej rany. Wyobraźcie sobie połączenie Grave Upheaval, Saltus, Irkallian Oracle i Winter z odrobiną cmentarza z Ross Bay. To oczywiście zarys ogólny, lecz będący dość dokładną wskazówką co do zawartości tego albumu. Panowie dosłownie topią nas w lawie, niespiesznie toczącej się ze wszystkich stron. Brzmienie tego krążka jest dokładnie tak samo gęste jak wulkaniczna wydzielina, duszne i kurewsko masywne. Przewalające się w zazwyczaj niespiesznym tempie akordy gniotą bezlitośnie, bez grama melodii, by następujące po chwili kolejne erupcje dokonały dzieła zniszczenia. Dudniąca sekcja rytmiczna zlewa się chwilami z liniami gitarowymi a charczący z drugiego planu, podrasowany lekko pogłosem wokal wywołuje nieodparte mdłości. Finezji i polotu w tym tyle, co w operacji plastycznej za pomocą kafara. Nie o polot jednak chodzi. Zdaje się, że Black Wound postanowili wypluć z siebie najobrzydliwszy, najbardziej odrażający z możliwych, katakumbowy wyziew. I udało im się to w stu procentach. „Warping Structure” to czyste szło. Tutaj nie znajdziecie nic przyjemnego, jedynie bezwzględny chaos, krzywdę i cierpienie. Ta muzyka to prawdziwy kolos, obleśny i cholernie wkurwiony. Nie będę się silił na poematy i powiem krótko. Jeśli macie ochotę na wywrotkę gruzu, to sięgnijcie po te nagrania. Zrobią wam dobrze, a nawet lepiej.

- jesusatan

Recenzja Rotten UK „Age Of Chaos”

 

Rotten UK

„Age Of Chaos”

Hells Headbangers 2024

No to teraz trochę punka, który został sowicie posypany metalowymi opiłkami. Rotten UK to Czterech jeźdźców Apokalipsy, którzy połączyli się w 2010 roku na terenie Zjednoczonego Królestwa. W drugiej połowie maja za pośrednictwem Hells Headbangers ukaże się ich czwarta płyta „Age Of Chaos”. Skąd w tej wytwórni anarchistyczna brygada? Ano pewnie dlatego, że nagrali bardzo dobrą płytę, która stanowi fuzję różnych typów punkowego grania i metalu z przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. W muzyce Rotten UK słychać wiele wpływów z tamtego okresu, bo swoje piętno odcisnęli tutaj tacy przedstawiciele „ulicznego” rzępolenia jak chociażby The Explioted czy GBH. Sporo tu również można znaleźć naleciałości z wczesnego gotyku, gdyż na „Age Of Chaos” wyraźnie obecne są echa twórczości UK Decay czy też Screaming Dead. Jeżeli zaś chodzi o metalowe inspiracje to w tym przypadku można chyba bez wyrzutów sumienia przytoczyć takich wykonawców jak Broken Bones, Amebix, Hellhammer, a nawet Venom. Oczywiście w tym koktajlu nie może zabraknąć elementów brytyjskiego hardcore’a, bo inspiracje Sacrilege, English Dogs i Onslaught także rzucają się w uszy. Mogłoby się zatem zdawać, że ten kwartet funduje nam niezły jubel, ale to tylko złudzenie, gdyż wszystkie te wyżej wymienione pierwiastki zostały z chemiczną dokładnością połączone w wyniku czego powstała czyściutka i niezwykle energetyczna substancja niczym polska amfetamina z lat dziewięćdziesiątych. Jej składniki to zgrzytliwe gitary, idealnie słyszalny bas, znajomo pukające bębny i rzecz jasna buńczuczne wokale. Panowie za pomocą swych instrumentów generują przepyszny hałas o wielu zwrotach akcji, objawiających się w postaci zmiennych temp, różnych rodzajach riffowania jak i wydźwięku poszczególnych fragmentów. Dzięki temu dostajemy trochę agresywnych, thrashowych akordów, skocznego kostkowania w stylu HC czy też bałaganiarskiego zgiełku o punkowym sznycie. Od czasu do czasu też diabeł pokazuje rogi, prowadząc tekstury w brudne i stęchłe rejony na wzór Venom, rytmiczne i mrocznawe klimaty Hellhammer oraz lekko depresyjne i dekadenckie miejsca znane ze wspomnianego proto-gotyku. Uogólniając… „Age Of Chaos” to intensywnie zmienna jazda, pełna po rebeliancku chwytliwych kawałków, które mocno walą po głowie i dają siarczystego kopa w dupę, a towarzyszy temu szyderczy śmiech Szatana. Klasyczny, anarchistyczny i diaboliczny rozpierdol okraszony czarną atmosferą. Słuchając bawiłem się przednio, kilka przy tym piw wypiłem i przy okazji telewizor zbiłem. Sąsiadom wygrażałem, żonie najebałem, a na przydrożną figurkę Maryi nacharałem. Punk Not Dead pełną gębą normalnie. Polecam!

shub niggurath