wtorek, 31 sierpnia 2021

Recenzja Profane Desecration „Abysmal Stillness”

 

Profane Desecration

„Abysmal Stillness”

Godz Ov War 2021

Sprawa z debiutanckim krążkiem Profane Desecration jest banalnie prosta. Wystarczy, że zrobicie sobie szybki test. Włączcie otwierający całość „Dead Planet” i już po chwili będziecie wiedzieć czym to się je i czy macie na takie danie apetyt. Pojawiający się bowiem już w dwudziestej drugiej sekundzie patent w stylu Immolation rzuca na glebę i nakazuje tam pozostać do końca kompozycji. Na swoim debiucie Amerykanie kultywują narodowe tradycje florydzko-nowojorskie w najlepszy z możliwych sposobów. „Abysmal Stillness” to sto procent amerykańskiego death metalu. Poza inspiracjami płynącymi wartkim nurtem od ekipy Vigny i Dolana (nawet maniera wokalna chwilami zdaje się podobna) nie da się w tych dźwiękach nie zauważyć także starej gitarowej szkoły Johna McEntee. Myli się jednak kto z góry w tym momencie zakłada, że Profane Desecration to jedynie bezmyślna kalka tych dwóch ekip, choć nie zaprzeczę, iż ich wpływy są tu najwyraźniej słyszalne. Zespół na bazie tych dwóch składników stara się stworzyć coś własnego. Mamy tu zatem sporo nagłych przyspieszeń, doomowy wstęp do „The Reaper Is Waiting”, albo „At Midnight”, utwór z czysto punkowym feelingiem, brzmiący trochę jakby z innej bajki. Natomiast w „Abysmal” słyszymy fragment mocno w stylu Morbid Angel. Patrząc zatem globalnie pełniak Profane Desecration gwarantuje sporą ilość strzałów na pysk, choć znajdą się na nim także, nieliczne ale jednak, słabsze ogniwa, jak choćby nieco nijaki „Forest Graves”. Mimo tego lekkiego potknięcia i tak jest bardzo dobrze. Jankesi postarali się, by brzmienie ich nagrań było staroszkolne z głęboko dudniącym basem i głośno cykającymi blachami. Jeśli już wspominam o tym instrumencie, to styl gry i tempo dyktowane przez bębniarza jak żywo przypomina mi singapurskie Impiety. I chcąc nie chcąc znów wracam do porównań, ale nic nie poradzę, że w tego typu śmierć metalu prochu nikt ponownie nie wymyśli. Najważniejsze, że Profane Desecration układają klocki w odpowiednio urozmaicony sposób. To mi wystarczy bym mógł spędzić z „Abysmal Stillness” wiele przyjemnych odsłuchów. Wam też radzę czynić podobnie, bo jest na czym ucho zawiesić.

- jesusatan

Recenzja BODILESS SLEEPER „Promo 2021”

 

BODILESS SLEEPER

„Promo 2021”

Independent 2021

A teraz drodzy państwo trochę inne oblicze maniakalnej brutalności. Jednoosobowy projekt zza wielkiej kałuży, a konkretnie z Austin w stanie Texas wykonuje bowiem Cyberslam, czyli wszystko prócz wokali zostało stworzone, choć zdecydowanie lepszym słowem byłoby zaprogramowane przy pomocy Fruity Loops i Addictive Drums 2, co zresztą otwarcie przyznaje anonimowy wielbiciel cybernetycznej masakry stojący za tym tworem. Cóż, zwolenników takiej twórczości będzie zapewne tylu, co i przeciwników, ale uczciwie trzeba przyznać, że trzy zawarte na tym promocyjnym materiale wałki, to napierdol okrutny, ciężki,  brutalny i krwawy. Wykurw jest tu naprawdę soczysty i sądzę, że wielu miłośników porozrywanych ciał i ciepłych wnętrzności latających na wysokości lamperii przytuli ten materiał do swych, pojebanych, zaropiałych serduszek. Beczki, mimo że puszczone z trupa gniotą okrutnie i sieją konkretny rozpierdol, przesterowane cyber-wiosła patroszą bestialsko, a niskie, bulgotliwe gutturale i wokalne wymioty jedynej w tym zestawie, żywej istoty sprawiają, że żołądek wywraca się na drugą stronę, co skutkuje niekontrolowanym wyrzutem jego treści na zewnątrz wszystkimi, możliwymi otworami ciała. Zalatuje to troszkę przerdzewiałymi maszynami, ale prawdę powiedziawszy, gdybym nie wiedział o tym, że wszystkie instrumenty obsługuje tu automat, to pomyślałbym, że w jakimś domowym studio tak po prostu zostało dobrane brzmienie dla tej przesiąkniętej wszelakimi dewiacjami, ociekającej posoką, perwersyjnej, miażdżącej twórczości, jaką serwuje nam Bezcielesny Śpiący. Wiem jednak, jak się sprawy przedstawiają, i… nie przeszkadza mi to jakoś specjalnie, gdyż muzyka Bodiless Sleeper nie różni się wielce od niektórych Goregrindowych produkcji, a poza tym przeznaczona jest dla wąskiego grona zwyrodnialców, którzy nade wszystko cenią sobie brutalność i bezkompromisowość, a jakimi środkami są one osiągane, schodzi już na dalszy plan. Wszystkim rzeźnikom mogę zatem polecić Cyberslam, jaki znajduje się na „Promo 2021”, gdyż to rzetelny, mięsisty kawał okrutnej rozpierduchy.

 

Hatzamoth

Recenzja WŸNTËR ÄRVŃ „Abysses”

 

WŸNTËR ÄRVŃ

„Abysses”

Antiq Records 2021

 

Nieczęsto w mym odtwarzaczu goszczą produkcje z gatunku Neofolk/Darkfolk/Neoclassical, a w takich właśnie klimatach obraca się francuski duet Wÿntër Ärvń. Lubię jednak od czasu do czasu zapuścić się na nieco inne terytoria muzyczne, celem złapania dystansu i przewietrzenia szarych komórek z codziennej rzezi. Nie są dla mnie problemem gatunkowe ramy, czy ograniczenia, gdyż tak naprawdę muzyka dzieli się na dobrą i złą niezależnie od tego, w jakiej szufladce ją umieścimy. Wracajmy jednak do dźwięków, jakie słyszymy na drugiej płycie żabojadów. „Abysses” to w pełni akustyczny, w 95% instrumentalny album (czyste wokale o ciekawej barwie intonowane przez pewną niewiastę i ponure, złowieszcze, mizantropijne warknięcia i krzyki pojawiają się dopiero pod koniec tego materiału), na którym poszczególne kompozycje tworzone są z pomocą klarnetu, instrumentów perkusyjnych, smyczków i gitary klasycznej. Nie jest to jednak płaskie, łzawe, amatorskie plumkanie, muzyka zawarta na tym albumie, mimo iż stosunkowo prosta ma warstwowy charakter i operuje sporą ilością barw i faktur, a co ciekawe swe inspiracje zespół czerpie z Black Metalu lat 90-tych.Sporo tu zatem ciekawych harmonii, zarówno jeżeli chodzi o pracę wiosła, jak i klarnetu, a niektóre struktury muzyki dawnej, gdzie na pierwszy plan wysuwa się wiolonczela w połączeniu z głębszymi, miarowymi uderzeniami bębna i innymi, delikatniejszymi instrumentami perkusyjnymi, dudami, czy drewnianymi dęciakami, oraz wzajemne oddziaływanie na siebie tych instrumentów tworzą na tej płycie nieco wysublimowany, tajemniczy, z lekka mistyczny klimat, jak i pewien swoisty rodzaj lęku i niepokoju. Jak zapewne się domyślacie największą siłą tej płyty (poza jej okładką, bo ta jest bardzo dobra) jest właśnie atmosfera, którą tworzy poszczególnymi kompozycjami. Mroku co prawda tu jak na lekarstwo, ale żalu, melancholii, nostalgii, smutku i tęsknoty w wielu odcieniach album ten oferuje na morgi i hektary. Z mojego punktu widzenia najciekawiej wypadły tu: cover Xasthur „Marcheurs de Mondes Dissonants” i zamykający płytkę „Quand Tombe le Jour” z racji swych najwyraźniejszych konotacji z Black Metalem i aury skłaniającej się ku ciemności, jaka otacza te wałki. Brzmienie tego materiału jest chyba takie, jakie powinno być w tym stylu. Dużo głębokich tonów, przestrzeń i odpowiednia czystość dźwięku, aby każdy instrument mógł bez przeszkód, odpowiednio wybrzmieć i przekazać to, co ma do przekazania. Jak wspominałem na początku, rzadko zapuszczam się w te muzyczne rejony, gdyż to nie moja bajka, niemniej „Abysses” przełknąłem bez większych problemów i było to na swój sposób ciekawe i relaksujące zarazem doświadczenie (momentami musiałem uważać, żeby nie puściły mi zwieracze), więc myślę, że mogę wystawić tej płytce zdecydowanie pozytywną notę, gdyż w swojej kategorii to z pewnością wyśmienity album. Każdy, kto zatem ma ochotę pogrążyć się w zadumie i kontemplacji, może śmiało sięgnąć po drugi album Wÿntër Ärvń, nie powinien być zawiedziony. Mnie na razie wystarczy, ale niewykluczone, że za czas jakiś, w chwili słabości powrócę jeszcze do twórczości francuskiego duetu, czas pokaże…

 

Hatzamoth

Recenzja .50CAL FACIAL FRACTURE „PrimitiveEncephalectomy”

 

.50CAL FACIAL FRACTURE

„PrimitiveEncephalectomy”

Vile Tapes Records 2021

W przypadku „Primitive Encephalectomy” można powiedzieć, że starzy znajomi powracają, aby zmiażdżyć swym pierwszym pełniakiem. Starzy znajomi? Ano tak drogie panie i drodzy panowie, starzy znajomi, bowiem w zeszłym roku recenzowałem ich Ep’kę „Drawn Out for Quartering” na szacownych łamach Apocalyptic Rites, tyle ze wówczas duet ten nosił nazwę 50Calibectomy, którą zmienił na .50Cal Facial Fracture krótko po wydaniu wspominanego przez mnie materiału. Dlaczego postanowili zmienić swój szyld, nie mam bladego pojęcia i prawdę powiedziawszy, chuj mnie to obchodzi. Najważniejsze, że muzycznie nadal kroczą drogą Slam/Brutal Death Metalu, który w pizdu rozrywa wszystko, co stanie mu na drodze i na drzewo spierdolić nie zdąży. Ponownie zatem obcujemy tu z gniotącymi okrutnie, zagęszczonymi, masywnymi bębnami, ciężkim, grubym, mielącym wnętrzności basem, mięsistymi, potwornie tłustymi, rozrywającymi riffami i gardłowymi, wymiotnymi, niskimi, zwierzęcymi, taplającymi się w cuchnącym bagnie rozkładu growlami. Słychać, że chłopaki nie zasypywali gruszek w popiele i pewne postępy w stosunku do poprzedniego materiału poczynili. Mimo wszechobecnej na tym krążku brutalności, perwersji i latających nisko podrobów odnoszę wrażenie, że nowe kompozycje są nieco lepiej przemyślane, a panowie z Juesej bardziej świadomie dążą do celu. Celem tym jest oczywiście rozjebać wszystko tymi dźwiękami w cztery dupy, co nie zmienia faktu, że najnowsza produkcja .50Cal Facial Fracture jest materiałem lepszym od swych poprzedników, a co za tym idzie patroszącym zdecydowanie sprawniej i skuteczniej. Oczywiście duet ten nadal tworzy muzykę przeznaczoną dla ściśle określonej grupy odbiorców i to się zapewne nie zmieni, no i bardzo kurwa dobrze, bo wcale nie chcę, aby w tej dziedzinie następowały jakieś zmiany. Niezmiennie podoba mi się ten chory, niesamowicie brutalny, soczysty, przesiąknięty wszelakimi dewiacjami rozpierdol. Polecam go zatem podobnym do mnie pojebanym,  popaprańcom, którzy uwielbiają pławić się w zupie ciepłych, aromatycznych, świeżo wyprutych wnętrzności, gdyż oni z pewnością docenią przecudnej urody rozpierdol,  zaserwowany na „Primitive Encephalectomy”. Oczywiście nadal będę śledził poczynania tego brutalnego duetu, gdyż ich twórczość cały czas robi mi dobrze. Ot, takie moje hobby, a co tam, duży już jestem i wolno mi.

 

Hatzamoth

poniedziałek, 30 sierpnia 2021

Recenzja Akefal „Opus Darkness”

 

Akefal

„Opus Darkness”

Shadow Rec. / Regain Rec. 2021

Tak sobie właśnie myślałem, że ostatnio zachwycam się w recenzjach niemal wyłącznie płytami silnie nawiązującymi do klasyki death czy black metalu. No ale ile jest niby zespołów, które w ramach tych gatunków potrafią nadal zrobić coś świeżego czy oryginalnego? I jakby mnie Szatan wysłuchał, bo oto w tej chwili kręci się u mnie „Opus Darkness” a ja coraz szerzej otwieram paszczę ze zdziwienia. Akefal to młody band w którego skład wchodzą persony znane dla przykładu z Taphos, Blot & Bod czy Ultra Silvam, a wspomniany materiał to nowa EP-ka wzbogacona trzema utworami z wydanego wcześniej demo. Krążek ten zawiera muzykę… dziwną i popierdoloną. Tak to chyba należy nazwać, gdyż łatka black/death ni chuja nie odda tego, co się tutaj odjaniepawla. Duńsko szwedzka kolaboracja wzięła na warsztat wariacje na temat chaosu i jego różnych oblicz, wrzucając do swoich kompozycji, poza wspomnianymi przed chwilą dwoma głównymi gatunkami, całe mnóstwo inspiracji sięgających dość odległych nurtów muzycznych. W zasadzie w każdym numerze coś zaskakuje. Rytmy są często łamane, zmienia się tempo, przez co można odnieść silne wrażenie jakby panowie jammowali sobie w sali prób. Blackmetalowe tremolo mieszają się z mocnymi deathmetalowymi akordami, gdzieniegdzie pojawi się motyw z lekka jazzowy by za sekundę wybrzmiał krótki temat doomowy. Blasty przechodzą w niespodziewane zwolnienia lub mechaniczne, industrialne rytmy. W wieńczącym wydawnictwo „Definite Savagery” można nawet dosłuchać się schowanego w tle motywu orientalnego. Może to porównanie jest nieco naciągane, ale słuchając Akefal przychodzi mi do głowy mega surowa wersja Diskord, głównie z powodu podobnie naturalnego łączenia odmiennych stylów, choć i tak są one tu silnie splecione nitką wspomnianego wcześniej chaosu. Druga rzecz to, podobnie jak u Norwegów, na „Opus Darkness” także znajdziemy silne echa klasyków. Żeby choćby pierwszy z brzegu utwór tytułowy w którym tylko głuchy nie usłyszy wczesnego Morbid Angel. Wokalnie też mamy niezłą karuzelę z krzykami, wrzaskami i skowytami, zatem pozorny na pierwszy rzut ucha demówkowo brzmiący minimalizm po chwili okazuje się niezwykle złożoną układanką. I właśnie tego ostatnio podświadomie szukałem – zespołu, który pokombinuje pozostając jednocześnie, przynajmniej brzmieniowo, w głębokim podziemiu. Akefel spełnił pod tym względem moje oczekiwania w stu procentach. Czekam na dużą płytę.

- jesusatan

sobota, 28 sierpnia 2021

Recenzja Moon Oracle “Muse of the Nightside”

 

Moon Oracle

“Muse of the Nightside”

Signal Rex / Bestial Burst 2021

Na początek mała refleksja. Czy dwudziestotrzyminutowy materiał może być na serio uznawany za pełen album, jak podaje w notce prasowej wytwórnia? O ile nie mówimy o grindzie (a nie mówimy), to jest to według mnie sprawa mocno naciągana i ociera się o granice przyzwoitości.  Do rzeczy jednak… Moon Oracle to projekt powołany do życia przez muzyków znanych wcześniej choćby z takich aktów jak Blood Red Fog, Lordamor czy Ride For Revenge. Pod nowym szyldem panowie postanowili zrobić jednak coś kompletnie odmiennego. Na „Muse of the Nightside” znajdziemy sześć numerów w stylu śródziemnomorskim, z dużym wskazaniem na wczesną Necromantia. Duża w tym zasługa brzmienia, bo choć teoretycznie gitara jest na liście instrumentów, to wszelkie akordy brzmią jakby zostały zagrane wyłącznie na gitarach basowych. Ten instrument jest wyraźnie wyeksponowany i wygrywa, zaprawdę powiadam wam, niebanalne, chwilami zachwycające wręcz harmonie. Bębny z kolei chodzą prosto i garażowo, dzięki czemu materiał ten brzmi bardzo organicznie, jakby został zarejestrowany z głębokim lochu tudzież innych katakumbach. Całość obraca się na obrotach średnich ze sporą ilością zwolnień, w których śmierdzi Diabłem niczym na płytach Cultes Des Ghoules. Mimo teoretycznej prostoty Finowie dbają, by ich kompozycje były dostatecznie urozmaicone. Stąd mamy częste zmiany tempa, zatem o monotematyczności czy nadmiernej powtarzalności nie ma mowy. Także wokale potrafią w niektórych fragmentach mocno zaskakiwać pojawiającymi się czystymi zawołaniami czy mistyczną deklamacją. Co prawda oryginalności tu niezbyt wiele ale liczy się co innego. Moon Oracle doskonale wczuli się w klimat i charakter black metalu z minionej epoki. Czyli zero udziwnień, sto procent szczerości, Szatan, smoła i zapach siarki. Cieszy mnie fakt, że są jeszcze zespoły tak udanie podtrzymujące tradycje z czasów, gdy rzeczony gatunek w zasadzie jeszcze raczkował. Szkoda, że ten debiut jest taki krótki, lecz nie zmienia to faktu, że bezwzględnie warto się z nim zapoznać.

- jesusatan

Recenzja VERMINEUX „1337”

 

VERMINEUX

„1337” (Demo)

Purity Through Fire 2021

Historia Średniowiecza to bardzo wdzięczny temat dla zespołów metalowych. Krwawe, przedłużające się wojny religijne, krótkie, ale za to bardzo brutalne, lokalne waśnie, plagi przetaczające się jedna po drugiej, wymyślne tortury, stosy czarownic itd., itp. Jednym z zespołów, który czerpie z tamtych barbarzyńskich, ciemnych czasów inspiracje i tematy dla swej twórczości jest jednoosobowy hord zza wielkiej kałuży zwący się Vermineux. I tak pierwsze, wydane w 2018 roku demo tego projektu zatytułowane „1315” przedstawiało agonię Anglii i Francji podczas Wielkiego Głodu w latach 1315-1317, natomiast „1337”, czyli materiał tegoroczny dotyczy pierwszej części Angielsko-Francuskiej Wojny Stuletniej. Od strony muzycznej obcujemy natomiast na „1337” z klasycznie surowym, jadowitym, szorstkim Black Metalem doprawionym pewną dawką akustycznych pasaży gitarowych, bitewnych odgłosów i porcją mrocznego Ambientu. Produkcję tę wypełniają zatem zimne, chropowate, ziarniste riffy zawierające spore pokłady melancholijnych melodii, klasycznie zorientowane solówki,  siarczysta sekcja i złowieszczy, ponury, rasowy scream dopełniony odrobiną czystych, podniosłych wokali. Znajdziemy także w zawartych tu kompozycjach wyraźne odniesienia do korzennego, epickiego Heavy Metalu, nie tyle jednak w samych dźwiękach, ile w wyczuciu melodii i konstrukcjach poszczególnych wałków, posiadających wyraźny kręgosłup narracyjny, wokół którego szaleje chaotyczny wir czarcich riffów. Słucha się tego materiału względnie przyjemnie, gdyż osoba odpowiedzialna za ten band z pasją i zaangażowaniem podchodzi do swej twórczości. Jest ogień, siara i wrząca smoła, ale jest także w tej muzie niezgorszy, mroczny feeling i pewna doza żałobnej tęsknoty. Produkcja jest z gatunku lo-fi i miejscami brzmi ten krążek tak, jakby był nagrywany przy pomocy jednego mikrofonu, wiszącego pod sufitem w garażu, w związku z tym wszystko pokryte jest tu pogłosem. Mimo to nie trzeba domyślać się, co rzeźbią poszczególne instrumenty, azaprawieni w bojach maniacy czerni, do których kierowany jest ten materiał nie będą mieć z tym najmniejszego problemu. Każdy, kto zatem ma ochotę na nieco ponad 50-minutową porcję epickiego, surowego Black Metalu powiązanego z opartymi na faktach, historycznymi opowieściami„1337” może łykać w ciemno. Satysfakcja gwarantowana.

 

Hatzamoth

piątek, 27 sierpnia 2021

Recenzja Hatefrost / Wolfenburg „Tęsknota Przeszłych Czasów”

 

Hatefrost / Wolfenburg

„Tęsknota Przeszłych Czasów”

Werewolf Prom. 2021

Jeśli na czarno białej okładce mamy wilki i las, to wiadomo od początku, że black metal. Tym razem Werewolf Promotion raczy nas splitem dwóch krajowych hord, z których każda prezentuje się w czterech odsłonach. Na pierwszy ogień idzie Hatefrost, zespół założony osiem lat temu, który jednak dopiero w zeszłym roku zadebiutował całkiem udanym „In the Kingdom of Deadly Frost”. Po bardzo ciekawym, mrocznym oprowadzaczu panowie atakują dwoma utworami autorskimi w klimatach skandynawskich. Jest staroszkolnie, dość surowo ale i z nienachlanie przewijającymi się melodiami. Chyba najbardziej pachnie mi tu szkołą fińską, choć z dość silnym posmakiem klasyków krajowego podwórka. Nie ma w tej muzie nic odkrywczego ani skomplikowanego. Ot, kilka dość intensywnie wkręcających się tremolo, sporo punkowych rytmów i lodowaty wokal. Na deser jeszcze dostajemy bardzo konkretnie odegrany cover Absurd „Werewolf”, a że to świetny numer, to tylko przyklasnąć. Ogólnie Hatefrost na kolana nie rzuca ale i wiochy w żadnym przypadku nie ma. Po kolejnej, tym razem odrobinę banalnej introdukcji do głosu dochodzi Wolfenburg, band z nieco dłuższym stażem i większym doświadczeniem. Gatunkowo pozostajemy na północy Europy, z tą różnicą, że duet dorzuca do swojej surowizny odrobinę klawiszowych ozdobników, bardzo udanie wzbogacających kompozycje o dodatkowy mróz. Teksty z kolei wrzeszczane tu są po naszemu, więc robi się poniekąd swojsko. Ponadto brzmienie na tej części splitu jest trochę bardziej garażowe, dzięki czemu te trzy kompozycje brzmią cholernie złowrogo. Jest zatem agresywnie ale w melodyjny sposób, z nielicznymi zwolnieniami i bez kombinowania na siłę. Powiem szczerze, że obu hord słucha się bez ziewania i są momenty, gdy nóżka sama zaczyna tupać. Jak ktoś lubuje się w surowym black metalu i nie gardzi wszystkim co nie wybitne, łyknie ten materiał bez popijania, bo to bardzo solidna rzecz. Takiego grania nigdy za wiele.

- jesusatan

Recenzja WRATHRONE „Eve of Infliction”

 

WRATHRONE

„Eve of Infliction”

Great Dane Records 2021


Trzeci długograj fińskiego Wrathrone to nie jest absolutnie dzieło wybitne, ale założę się, że muza zawarta na tej płytce wywoła uśmiech zadowolenia na wielu twarzyczkach. Panowie łączą tu bowiem solidne, oldschool’owe, szwedzkie, Śmierć Metalowe granie z tłustymi, ciężkimi, wgniatającymi w podłoże, masywnymi aspektami Death’n’Roll’a. To na wskroś klasyczne, zbudowane na prostych strukturach, mięsiste granie oparto na gniotących konkretnie, potężnych bębnach, tłustym, grubo szyjącym, wyrazistym basie, gęstych, rozrywających, chropowatych, soczystych wiosłach i rasowych, niskich, gardłowych, głębokich growlach. W ten opasły, przybrudzony, klasyczny w swym wyrazie, śmiertelny monolit noszący wyraźnie odciśnięte piętno twórczości Bolt Thrower i Six Feet Under wpleciono charakterystyczne, melodyjne akcenty made in Suomi, co z kolei zbliża „Eve…” do klasycznych, pierwszych produkcji Demigod i Amorphis. Zabieg ten wpuszczą w tę konwulsyjną gęstwinę zawiesistych, zalatujących nieco śmierdzącym mułem dźwięków odrobinę powietrza i przestrzeni będąc zarazem kontrastem dla intensywnych, zwartych, nadgniłych, z lekka bagiennych riffów. Gdzieś tam w tle przeleci jakiś progresywny patencik, trochę dysharmonii, czy też surowa, niemal Punkowa surowizna, a dodany tu i tam klawisz podkręca umiejętnie mroczną, ponurą, zalatującą z lekka trupem atmosferę tego krążka. Luźno i swobodnie płynie sobie w przestrzeń ta muza, wszystko kręci się wokół na ogół średnich, równych, dynamicznych, bujających rytmów (choć i przyjebać ludzie z Wrathrone także potrafią) i zgrabnych, momentami warstwowych riffów oferowanych na tym krążku w sporej ilości. Jest w tych dźwiękach solidny groove, więc gniecie ten album niezgorzej, a przewijające się tu, melodyczne wzory sprawiają, że możesz go nucić przy goleniu sobie genitaliów. Brzmi ta płytka do szyku, jest odpowiedni ciężar, pierwotna surowość i bezkompromisowość, a jednocześnie wszystko słychać tu bardzo dobrze, dźwięk jest organiczny i posiada niemal analogowy szlif. Można powiedzieć, że „Eve of Infliction” nie wychodzi poza Death Metalową strefę komfortu, nie znajdziemy tu heroizmu, gimnastyki umysłu, czy też czarodziejskiej gry na instrumentach. To po prostu bardzo przekonująca, śmiertelna produkcja klasycznej szkoły gatunku gwarantująca naprawdę dobrą zabawę. Jeżeli to Wam wystarczy, to ta płytka jest skrojona idealnie dla Was i z czystym sumieniem mogę ją Wam polecić.

 

Hatzamoth

czwartek, 26 sierpnia 2021

Recenzja Standvast „Allenig”

 

Standvast

„Allenig”

Werewolf Prom. 2021

Drugi album holenderskiego Standvast recenzowałem jakby wczoraj, a tutaj minął rok i duet serwuje nam kolejny materiał. Stop, powiedziałem duet? Już chyba nie do końca, bo jakiś czas temu zespół zasiliła basistka, prawdziwa Helga i herszt baba. No ale black metal to nie konkurs piękności, więc mniejsza z tym. „Allenig” to około dwadzieścia minutowa EP-ka i od razu bez przedłużania stwierdzam, że to zdecydowanie najlepsze, co Holendrzy dotychczas zarejestrowali. Mamy tu siedem numerów, w większości krótkich i, nie zaprzeczę, utrzymanych prawie cały czas w podobnym tempie i klimacie. Ktoś mógłby powiedzieć, że wręcz schematycznych i podobnych do siebie. Poniekąd należy przyznać tu rację, bo zwłaszcza praca sekcji rytmicznej do najbardziej wyszukanej w tym przypadku nie należy, opierając się głównie na d-beacie. Ale już mocno chwilami carpathianowo darkthronowe ścieżki gitar to jest taki cios, że można się posrać ze szczęścia. Jeśli jest się oczywiście fanem norweskich melodii, bowiem właśnie o fiordy większość harmonii z „Allenig” odbija się najgłośniejszym echem. Oparte na jednostajnym rytmie agresywne i przeszywające lodem kompozycje wbijają się momentalnie pod czoło, głównie dzięki swojej banalnej chwytliwości. Tu nie ma żadnych łamańców czy popisów solowych. Ta muzyka jest prosta do bólu, niczym tytuły kolejnych utworów. A jednocześnie całkowicie zniewalająca i wciągająca, gdzieniegdzie lekko podkoloryzowana delikatnym motywem klawiszowym w tle. Natomiast wokal to jest kwintesencja gatunku. Głos Rodulva wybrzmiewa złowrogo i niesamowicie szorstko, wywołując autentyczne uczucie niepokoju. Muzyka Standvast idealnie oddaje staroszkolny nordycki klimat lat dziewięćdziesiątych i jest świetnym przykładem na to, jak melodia może dogłębnie ranić. Jeśli wielbicie black metal, sięgajcie po ten materiał bez zbędnych pytań, bo gwarantuję, iż mocno rzuci wami o glebę i jeszcze podepcze. Ja się jeszcze nie zdążyłem podnieść.

- jesusatan

środa, 25 sierpnia 2021

Recenzja TORTURE RACK „Pit of Limbs”

 

TORTURE RACK

„Pit of Limbs” (Ep)

Extremely Rotten Productions 2021

Tegoroczna Ep’ka tych maniaków śmierci zza wielkiej kałuży, to zaledwie cztery wałki i tylko niespełna 6,5 minuty muzy, ale Panie Dziejaszku, jakże słodziutkie i aromatyczne to dźwięki. Panowie bowiem nie liżą się po fiutach, tylko napierdalają mięsisty, zagęszczony, walący zgnilizną Death Metal starej szkoły, który niszczy wszystko, co napotka na swej drodze. Nie ma się zresztą co dziwić, że twórczość Torture Rack miażdży, wszak ta czwórka jegomości sroce z dupy nie wypadła. To zaprawieni w bojach muzycy, którzy sieją zniszczenie także w tak zacnych aktach, jak Cemetery Lust, Nekro Drunkz, Azath, Witch Vomit, Lord Gore, czy Skeletal Remains. Ogólny zarys sytuacji mamy zatem z głowy, a teraz kilka słów o tym, co znajdziemy na „Pit of Limbs”. Mimo że jak już wspominałem, to zaledwie trochę ponad 6 minut muzyki, to materiał ten jest bezpośredni, zwięzły i niezwykle treściwy. To krótka, celna salwa między węch a wzrok, która z ryja robi krwawą miazgę. Zero wypełniaczy, powtórzeń i srania po krzakach. Bębny gniotą tu okrutnie, gruby, tłusty bas rozrywa na strzępy, smoliste, w chuj brutalne, przecudnie zaprawione wonią rozkładu riffy barbarzyńsko wywlekają wnętrzności, a z gardzieli wokalisty wylewa się żrąca, cuchnąca nieziemsko flegma. Środki wyrazu, jakie stosuje Torture Rack, są powszechnie znane, ale amerykanie robią to w charakterystyczny dla siebie sposób, który zapewnia zespołowi indywidualny szlif i zarazem sprawdza się doskonale. Nie ma tu żadnych, niepotrzebnych przerywników, sampli, domieszek, czy suplementów Ten materiał od razu chwyta za gardło, barbarzyńsko wyrywa krtań i bez mrugnięcia okiem wykrwawia delikwenta, serwując mu obrzydliwą, bolesną agonię. Wszyscy, miłujący twórczość Autopsy, Cianide, Mortician, Baphomet, Undergang, Repulsion, Rottrevore, czy Morpheus Descends „Pit…” łykną bez popitki i będą się tymi dźwiękami rozkoszować, aż do upojenia, innej kurwa opcji nie widzę. Na zakończenie dodam jeszcze tylko, że materiał ten prócz Extremely Rotten Productions ukazał się także w Parasitic Records i Headspit Records. Wyśmienita, śmiertelna zgnilizna. Ja to kupuję…jak tylko ukaże się wersja cd. 

 

Hatzamoth

wtorek, 24 sierpnia 2021

Recenzja Stress Angel "Bursting Church"

Stress Angel

"Bursting Church"

Dying Victims Prod. 2021

O, tutaj mamy prawdziwy kawał metalu przez duże Me. Stress Angel to duet z Brooklynu, który zadebiutował w zeszłym roku sześcioutworowym demo, a dziś, idąc za ciosem dostarcza nam duży debiutancki materiał, którego tytuł i okładka same w sobie są wielce wymowne. Mimo iż materiał to świeżutki, znajdziemy na nim same starocie. Można bez ogródek powiedzieć, że "Bursting Church" to zaprzeczenie nowomodnym trendom i głęboki ukłon w stronę lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Muzyka którą bawią się Jankesi to niezbyt skomplikowana mieszanka thrash i death metalu, z lekkim naciskiem na ten pierwszy gatunek. Czyli coś idealnego dla każdego zgreda, który dorastał na przełomie wspomnianych dekad. Na albumie Stress Angel usłyszymy przede wszystkim świetną pracę gitar. Nie jakieś tam wirtuozerie, lecz strzelające liściem na ryj staroszkolne riffy jakimi swego czasu częstował choćby Sodom czy Bathory a których tradycje obecnie podtrzymują na przykład Reaper albo Beyond. Czuć w tych dźwiękach sporo pasji i naturalnie wypływającą z nich szczerość autorów, dla których zapewne wszystko co najlepsze zostało zagrane dobrych trzydzieści lat temu. Dużą robotę robi także wokal z gatunku ostrego krzyku z lekką warstwą pogłosu oraz okazjonalnie pojawiające się w tle klawisze i niezłe partie solowe. Sekcja rytmiczna z kolei jeszcze bardziej podkreśla staroszkolny charakter muzyki Amerykanów, bazując głównie na prostocie, jakże charakterystycznej dla prekursorów gatunku. Oczywiście brzmieniowo też tkwimy w czasach minionych, ale zapewne zdziwilibyście się, gdybym napisał iż jest inaczej. Wszystkie te składowe sprawiają, że "Bursting Church" słucha się wybornie, mimo iż album ten kolejnej Ameryki nie odkrywa. Zatem powiecie, płyta jakich wiele? Może i tak. Ja jednak obok tego typu wydawnictw nie potrafię przejść obojętnie. Matal, kurwa, or die!

- jesusatan


Recenzja THEURGY „Demo 2021”

 

THEURGY

„Demo 2021”

New Standard Elite 2021

 

Oto Panie i Panowie na naszych oczach narodziła się nowa potęga na scenie brutalnego napierdalania. Mowa oczywiście o międzynarodowym ansamblu Theurgy, w skład którego wchodzą byli lub obecni muzycy AnalStabwound, Bludgeoned, Decortication, NephilimGrinder, Cranial Osteotomy, ScatologySecretion, Esophageal, BiomorphicEngulfment, Cadavoracity, Ecchymosis, Urged, Vomitoma, ParasiticInfestation, ArteryEruption, DevouringHumanity, czy InhumanDissilency (a to tylko te bardziej znane nazwy, gdyż lista zespołów, w których maczali swe paluchy ci zwyrodnialcy, jest oczywiście znacznie dłuższa). Nie dziwię się, że szefostwo New Standard Elite od razu podjęło współpracę z tym projektem, czego efektem jest tegoroczne, dwu-utworowe demo zespołu. Kurwa, co tu się wyprawia, to przechodzi ludzkie pojęcie!!! Muza wykonywana przez Theurgy to złożony, chory, dewiacyjny, miażdżący, okrutny Technical Brutal Death Metal, który bestialsko niszczy obiekty. Potężne beczki stosujące często nietypowe, abstrakcyjne wręcz metrum serwują słuchaczowi barbarzyński, surowy napierdol, wywijając przy tym tak, że ziemia drży w posadach, wtóruje im wyraźnie zaznaczony, tłusto szyjący, połamany solidnie bas, techniczne, w chuj brutalne, wirujące riffy rozrywają na strzępyw mgnieniu oka, a wokalne popisy dwóch gardłowych to pokaz prawdziwego zezwierzęcenia i wynaturzeń wszelakich. Choć to tylko dwa wałki i trochę ponad 5 minut muzyki, to siła oddziaływania tych dźwięków jest doprawdy potworna, a materialik ten potrafi spuścić taki wpierdol, że klękajcie narody! Warsztat techniczny tych jegomości jest wręcz porażający, czego doskonałym przykładem jest choćby praca wioślarza, który w tę ohydną gęstwinę slamujących, zawiesistych struktur powplatał meandrujące, niemal progresywnie brzmiące riffy. Pozostali muzycy oczywiście także nie są z pierwszej, lepszej łapanki i potrafią odjebać na swych instrumentach takie figury, które urywają jaja przy samej dupie (albo piździe, w zależności od tego, kto, co tam ma). Tak czy siusiak te dwa wałki to techniczne okrucieństwo i śmiertelna perwersja najwyższych lotów okraszona krwistym, soczystym, selektywnym brzmieniem. Czekam z niecierpliwością na kolejne wymioty z obozu Theurgy.

 

Hatzamoth

poniedziałek, 23 sierpnia 2021

Recenzja Hellcrash "Krvcifix Invertör"

 

Hellcrash

"Krvcifix Invertör"

Dying Victims Prod. 2021


Ostatnio lekko zjebałem tu drugi album brazylijskiego Primitive. Chłopaki próbowali nawet robić dobrą minę do złej gry odpisując uszczypliwym komentarzem, zatem pozostaje mi jedynie podesłać im do odsłuchu płytę Hellcrash, co by posłuchali jak się gra retro metal z jajami. Włoska brygada dobija pomalutku do dziesięciolecia jeśli chodzi o staż sceniczny, zatem czas na debiut już najwyższy. No i mamy "Odwracacza Krzyży", czyli ponad trzy kwadranse obskurnego speed thrash metalu z Diabłem na okładce i Diabłem w muzyce. Oczywiście słowo "retro" padło wcześniej nie bez powodu, bo ten materiał jest tak archaiczny jak tylko się da. Przede wszystkim mamy tu zasyfione, dudniące brzmienie, coś na zasadzie zbasowanego Venom czy Motorhead. Nazwy te wymieniam nie bez powodu, gdyż to czym częstują Hellcrash to taki rock'n'roll na sterydach, przybrudzony do granic możliwości. Dodatkowo skojarzenia ze wspomnianym Venomem potęguje maniera wokalna Hellraisera. Nikt tu się nie opierdala, gitarzyści zarzucają na zmianę a to staroszkolne i dobre jak wino akordy, a to jebną szybką solóweczką. Pałker napierdala swoje schematy jak pojebion a rytm podbija wyraźnie słyszalny basik. Aż się chce pizdnać wszystko w kąt i potańcować śpiewając wersety o piekle i Szatanie, albo zdekapitować lotnika, jak to uczyniono na okładce. Nie skłamię zbytnio twierdząc, że muzyka Italiańców ma niemal taką nośność jak wczesne płyty wspominanej już kilka razy ekipy Cronosa i założę się, że gdyby "Krvcifix Invertör" ukazał się kilka dekad temu, dziś byłaby jednym z najważniejszych klasyków gatunku. Bo mimo iż poszczególne kompozycje są do bólu szablonowe, to nie ma mowy nawet o chwilowym ziewnięciu. No i ten "Alcoholic Brigade" pod koniec płyty – nic tylko łapać flachę i puszczać ten numer sąsiadom na full volume. Na tym właśnie polega granie melodii przeszłości. Ten klimat trzeba po prostu czuć, żyć nim i oddychać, a nie jedynie stroić głupie miny pod obrazkiem Baphometa. Hellcrash odrobili lekcje na szóstkę, a nawet trzy, nagrywając materiał, który każdemu maniakowi starego satanistycznego metalu skopie dupę po całości. Mam wielką nadzieję, że na ich następną płytę nie będę musiał czekać kolejnych osiem lat, ale z drugiej strony jeśli miałbym otrzymać cios pokroju "Krvcifix Invertör", to będę cierpliwy. Wyśmienity, niesamowicie równy album. Ja jestem bardziej niż usatysfakcjonowany.

- jesusatan

Recenzja SADISTIC DRIVE „Anthropophagy”

 

SADISTIC DRIVE

Anthropophagy”

Blood Harvest Records 2021


Na swej pierwszej płycie długogrającej fiński Sadistic Drive pokazuje nam, w jaki sposób połączyć walący zgnilizną Metal Śmierci made in Suomi, sięgający korzeniami przełomu lat 80-tych i 90-tych, surowy, wściekły, korzenny Hc/Punk i rasowy, zalatujący wszelkiego rodzaju patologią Grindcore o klasycznym szlifie, aby otrzymać soczysty, esencjonalny, old school’owy wykurw, który niszczy obiekty. Fundamentem „Anthropophagy” są siarczyste, bezlitośnie napierdalające bębny wspierane przez gruby, ziarnisty, rwący skórę pasami, dudniący bas, obrzydliwe, patroszące barbarzyńsko, wywlekające flaki przez gardło wiosła i zachrypnięte growle prezentowane w kilku odcieniach zezwierzęcenia. Do tych podstawowych składników dodano kilka jadowitych, klasycznie piłujących partii solowych i odpowiednią porcję chorych, makabrycznych sampli rodem z krwawych, klasycznych, mięsnych horrorów, co zdecydowanie dodało pikanterii tej klasycznie podanej, cuchnącej zgniliźnie. Przy całej swej brutalności i dewiacyjnym charakterze płytka ta jest zadziorna, stosunkowo chwytliwa, nieskomplikowana w obejściu, ujmująco zaśmiecona i słucha się jej z bananem na ryju (przynajmniej ja tak mam). Odnoszę zresztą wrażenie, że i panowie z zespołu przy tworzeniu „Anthropophagy” znakomicie się bawili. Momentami obcując z twórczością Sadistic Drive aż chciałoby się zajebać jednego, czy drugiego, uciążliwego sąsiada, dogodzić sobie z nim, a następnie, po odpowiednich zabiegach poprawiających smak, skonsumować jego mięso. Uwielbiam taki klasycznie zepsuty, surowy Death/Grind ze zwięzłymi, chwytliwymi, wściekłymi riffami, druzgocącą sekcją, wokalami, z których spływają śluz i krwawiące torbiele oraz gniotącymi okrutnie pasażami ropnej mgły. Ten album nie przełamuje oczywiście żadnych granic, nie odkrywa nowych terytoriów, ale ma kopa, jak chuj i gwarantuje dobrą zabawę! Chętnie zobaczyłbym Finów na żywo, ta płyta w wersji live sieje z pewnością totalny rozpierdol. Cóż, może kiedyś będzie mi to dane. Zacna porcyjka rasowego, tradycyjnego, zalatującego zgnilizną wypierdu.


Hatzamoth

niedziela, 22 sierpnia 2021

Recenzja Modern Rites "Monuments"

 

Modern Rites

"Monuments"

Debemur Morti 2021


Kurcze, ależ to jest niepozorny album. Okładka jakich tysiąc, oka nie przyciąga, nazwa tym bardziej nie zachęca, bo jakaś taka... nowoczesna. W składzie dwóch członków, udzielających się także a Aara (całkowicie obojętny mi zespół) oraz Kuyashii (nie znam). Pierwszy odsłuch przelatuje bez większych emocji. Stawiam sobie zatem pytanie – dać im jeszcze szansę? Po dwóch tygodniach wracam w bardziej adekwatnym nastroju i... zaczynam eksplorować. Bo okazuje się, że pod tą cienką warstwą przeciętności ukrytych jest całe mnóstwo smaczków i wciągających pomysłów. Modern Rites grają black metal w rodzaju atmosferycznym, zatem podchodzić do nich należy z odpowiednią atencją, a nie po łebkach, jak to początkowo uczyniłem. Nie jest to bowiem bezduszna muza, której można posłuchać jednym uchem w przeciągu. Na "Monuments" bardzo dużo się dzieje i wraz z upływem czasu wychodzą na powierzchnię detale, które w pierwszej chwili łatwo nieopatrznie przeoczyć. Panowie bardzo umiejętnie budują nastrój, sięgając nie tylko do klasyki gatunku, lecz także skręcając w boczne uliczki o nazwie post, eksperimental czy avantgarde. Nie, nie ma obaw, absolutnie z tymi udziwnieniami nie przesadzają, bowiem ich osiem kompozycji to nadal w głównej mierze czarny metal a elementy choćby dark industrial wplatane są jedynie w celu podkreślenie odpowiedniego klimatu całości. Jest to materiał utrzymany w średnim tempie z tendencjami do chwilowych zrywów czy zwolnień. W niektórych fragmentach muzyka Modern Rites kojarzy mi się z francuskim Dysylumn, głównie przez melodyjnie bujające tremolo i umiejętność utrzymywania napięcia. Duet bardzo adekwatnie też wypośrodkował brzmienie swojego albumu, balansując gdzieś między starą a nową szkołą, będące bardzo selektywne ale nie zajeżdżające szpitalnym spirytusem. Żeby jednak nie było, że wszystko jest tu idealne, to doszukałem się także kilku słabszych momentów, głównie w postaci nieco banalnych zagrań, wepchniętych trochę na siłę lub niekoniecznie dopracowanych. Jest ich jednak stosunkowo niewiele, dlatego mogę spokojnie umieścić "Monuments" w szufladce z etykietą "płyty dobre". Warto zatem sięgnąć po debiut Modern Rites, bo nawet jeśli nie rozłoży was na łopatki, to na pewno nie stracicie przy nim cennego czasu.

- jesusatan

Recenzja PUSTILENCE „The Birth of the Beginning Before the Inception of the End”

 

PUSTILENCE

The Birth of the Beginning Before the Inception of the End” (Ep)

Personal Records 2021


Pochodzący z Queensland, a konkretnie z Brisbane kwartet Pustilence to stosunkowo nowa nazwa na Śmierć Metalowej scenie, jednak wydana w tym roku Ep’ka zespołu, będąca tak naprawdę wznowieniem materiału demo wyraźnie pokazuje, że warto obserwować poczynania tych jegomości, bowiem chłopaki nie pierdolą się w tańcu, tylko z pasją i zaangażowaniem rżną Old School Death Metal, którego korzenie sięgają przełomu lat 80-tych i 90-tych. Klasyczne, rozdzierające, bezpośrednie, pierwotnie brudne, ciężkie riffy zachowujące idealną wręcz równowagę pomiędzy jadowitym, ziarnistym, kąśliwym Thrash Metalem, a brutalnym, nieco nadgniłym Death Metalem, okazjonalne, piłujące solówki, grubo szyjący bas, soczyste, napierdalające surowo beczki prezentujące różne wzory rytmiczne i gardłowe, oślizgłe growle – tak pokrótce można opisać to, co usłyszymy w trzech, zawartych na „The Birth…” wałkach. W chuj podoba mi się to, co prezentuje tu Pustilence. Niby wszystko znajome, ot, prosta mieszanka znanych wpływów, ale zarazem podane jest to w taki sposób, że wyrywa z buciorów i łamie kończyny. Gdy tak słucham „Narodzin Początku Przed Nadejściem Końca”, po mojej głowie kołaczą się tytuły klasycznych już dziś produkcji Massacra, Oppressor, Cannibal Corpse, czy Autopsy, których tytułów nie muszę chyba wymieniać. Płyną te dźwięki doprawdy cudownie, jest w nich zajebisty groove, niemal punkowa energia, a do tego całość zalatuje stęchlizną, dzięki czemu twardnieją sutki i pojawia się wzwód w galotach. Brzmi to wszystko oczywiście po staremu, czyli jest brutalnie, dosyć gęsto, momentami muliście, syfiasty pył zgrzyta między zębami i zewsząd dolatuje słodkawy aromat rozkładu. Kurwa, po krótkim namyśle stwierdzam, że dawno nie słyszałem tak dobrze w ten sposób przedstawionego Metalu Śmierci, gdzie brutalność i technika nie są obsesyjne, a rdzeń riffów osadzony jest w klasycznym Death/Thrash’u wczesnych lat 90-tych. Wyśmienity, śmiertelny rozpierdol starej szkoły. Czekam z niecierpliwością, na jakiś dłuższy materiał australijskich masakratorów.


Hatzamoth

sobota, 21 sierpnia 2021

Recenzja Katavasia "Invoking the Spirit of Doom"

 

Katavasia

"Invoking the Spirit of Doom"

Iron Bonehead 2021


Dziś będzie wyjątkowo krótko, bo i o sprawach oczywistych nie ma się co rozpisywać. Katavasia – zespół złożony z ludzi udzielających się obecnie i w przeszłości choćby w Varathron czy Funeral Storm, którego szerzej przedstawiać chyba wręcz nie przystoi. Jeden z najlepszych kontynuatorów wspaniałych greckich tradycji spod znaku Thou Art Lord, Necromantia czy (nomen omen) Varathron. Zespół który u każdego maniaka starej Grecji powoduje momentalny wzwód. Po wspaniałym "Magnus Venator" panowie nie pozwalają o sobie zapomnieć i rzucają nam na pożarcie mały dodatek w postaci niespełna dziesięciominutowej Epki. Dwa numery wypełnione chyba najbardziej surowymi jak na Katavasia riffami z lat dziewięćdziesiątych w najlepszym wydaniu, bez ekstrawagancji i niepotrzebnych udziwnień. Ten kawałek woski udowadnia, że black metal z Hellady nadal ma się świetnie i wciąż ma wiele do zaoferowania. Oczywiście Katavasia nie jest prostą kalką wspomnianych powyżej nazw. Zespół absolutnie nie opiera się na metodzie kopiuj / wklej i na przestrzeni lat rozwinął rdzenny narodowy styl, kreując przy okazji swoje niepowtarzalne i poniekąd oryginalne oblicze. Co prawda żadna z kompozycji na "Invoking the Spirit of Doom" nie zaskakuje niczym dotychczas nieodkrytym, lecz jednocześnie obie kopią w dupę tak, że się odbija zeszłotygodniowy obiad. I to w zasadzie tyle, bo nie sądzę, by ktoś miał jeszcze jakieś pytania. Grecki black metal w najlepszym wydaniu.

- jesusatan

Recenzja MORTE SACRA „Ruina Humana Pestis”

 

MORTE SACRA

Ruina Humana Pestis”

Nomad Snakepit Productions 2021



Kurcze, gdy zabierałem się za odsłuch jedynej, pełnej płytki portugalskiego Morte Sacra, nie sądziłem, że to takie wykopalisko. „Ruina…” leżała bowiem pokryta kurzem, pajęczynami i ptasimi odchodami od 2012 roku, aż w końcu Anno Bastardi 2021 została odkurzona i przywrócona do życia przez Nomad Snakepit Productions jako limitowana do 50 szt. kaseta. Tyle, jeżeli chodzi o rys historyczny tej produkcji, jeżeli zaś chodzi o muzykę, to znajdujemy tu sześć wałków niezgorszego, solidnie wykonanego, surowego, tradycyjnego Black Metalu o okultystycznym posmaku. Ja zatem zapewne już się domyślacie, usłyszymy tu równe, solidnie młócące beczki podparte grubo ciosanym, momentami falującym basem, klasyczne, chropowate, jadowite, doprawione skandynawską melodyką riffy, nieco dysonansów w partiach solowych, ponure, szorstkie, mizantropijne wokalizy, a wszystko to podlane mrocznym parapetem, bijącymi na trwogę dzwonami, złowieszczymi, rytualnymi zaklęciami i wieszczącymi rychły koniec ludzkości odgłosami natury (zwłaszcza jeden kruk uparcie próbuje wykrakać nasz los). Całkiem solidne to granie, wszystko utrzymane jest w kanonach gatunku, sporo tu nawiązań do czarciego grania ze Szwecji, Finlandii, a także Norwegii, mroczny, tajemniczy, z lekka obrzędowy klimat sączy się z tych dźwięków w sporych ilościach, więc słucha się tego ze sporą dozą przyjemności. Brzmienie także nie odbiega od standardów tego stylu, czuć tu zatem wilgotną piwnicę o chropowatych, pokrytych mchem ścianach, w której dźwięk nieco dudni i odbija się delikatnym pogłosem, ale sound ten idealnie pasuje mi do twórczości, jaką uprawia Morte Sacra. Cóż, na kolana może ten materiał mnie nie rzucił, gdyż sporo takiej klasyki przemieliłem w swoim czasie, ale nie nudziłem się przez te troszkę ponad 40 minut w towarzystwie „Ruina Humana Pestis”, gdyż to naprawdę bardzo solidny album z nordyckim szlifem. Oczywiste jest, że produkcja ta kierowana jest wyłącznie do wąskiego grona zadeklarowanych, Black Metalowych maniaków, więc jeżeli, drogi czytelniku mienisz się takim właśnie, maniakalnym wyznawcą, to wznowienie debiutanckiego albumu Morte Sacra jest właśnie dla Ciebie.


Hatzamoth

piątek, 20 sierpnia 2021

Recenzja MEUCHELMORD „Mordmelodien”

 

MEUCHELMORD

Mordmelodien”

Purity Through Fire 2021


Z niemieckim Meuchelmord spotkaliśmy się już przy okazji recenzji ich wydanego w 2019 roku, piątego albumu długogrającego „Waffenträger”. Od tamtego czasu minęły cirka dwa latka i oto ponownie mamy do czynienia z kolejnym, siódmym już krążkiem tej hordy, którą niepodzielnie włada Cernunnos (tworzący także w Pesthammer, czy choćby w Eisenkult). Każdy, kto lubił poprzednie wydawnictwa zespołu, ten uczuciem swym obdarzy także i „Mordmelodien”. Meuchelmord cały czas trzyma bowiem wysoko uniesiony sztandar tradycyjnego, surowego, jadowitego, germańskiego Black Metalu i ani myśli zbaczać z raz obranej drogi. Ponownie usłyszymy zatem na tej płycie dzikie, zimne, bezlitosne, srogie riffy, niezłe, okazjonalnie użyte solówki, okrutną, barbarzyńską, napierdalającą solidnie sekcję i bluźnierczy, ponury, złowrogi, rasowy scream. Podobnie, jak poprzednio, sporo tu melodyjnych, ale zarazem tnących ciało aż do kości, żrących konkretnie struktur, głównie w sferze pracy wiosła, a z krążka sączy się mizantropia, wściekłość i wszelakie, mroczne wibracje zwłaszcza w masywnych, opatrzonych większym ciężarem zwolnieniach. Zasadniczo niewiele się zmieniło, niemniej „Melodie Morderstwa” są pewnym krokiem naprzód, nie tyle pod względem stylu, ile jakości zawartych tu wałków. Większość z nich przechodzi do sedna bez zbędnego pierdolenia i jest pokazem siły i nienawistnej atmosfery, dewastując wokół wszystko zarówno surowymi liniami wiosła, jak i elementami melodycznymi. Wolniejsze, marszowe wałki o większej intensywności i zagęszczeniu pozwalają natomiast rozwinąć się bardziej mglistym, majestatycznym, nieco tajemniczym teksturom i podsycają zawiesisty, złowróżbny feeling tego krążka. Wyraźnie słychać, że nad brzmieniem także popracowano. Jest w tych dźwiękach cuchnąca siara, jad i agresja, jest jednak także przestrzeń i selektywność (momentami może nawet zbyt duża, ale to już kwestia gustu indywidualnego odbiorcy). Mimo pewnych różnic in plus, w ostatecznym rozrachunku album ten podobnie, jak „Waffenträger” nie robi na mnie jakiegoś piorunującego wrażenia. To kolejny, solidny, rzetelny Black Metalowy album, który przesłuchałem parę razy z umiarkowaną przyjemnością i nie ma szans na to, abym kiedykolwiek do niego powrócił. Album dla zdeklarowanych fanów gatunku.


Hatzamoth

Recenzja DECONSECRATION / RE-BURIED Split CD

 

DECONSECRATION / RE-BURIED

Split Cd

Selfmadegod Records 2021


Materiał demo amerykańskiego Deconsecration nie tak dawno temu sponiewierał mnie bardzo konkretnie, nie pytając o pozwolenie, czego wyrazem była m.in. moja recenzja tamtego materiału. Gdy zatem zobaczyłem, że ów zespół puszcza w świat swój nowy materiał (tym razem jest to split album z kolegami po fachu z Re-Buried), rzuciłem się na to wydawnictwo niczym szczerbaty na suchary zaraz, gdy tylko zawitało do mojej skrzynki recenzenta. Wiedziałem (przynajmniej teoretycznie), czego po tych delikwentach mogę się spodziewać, a i tak ten krążek spuścił mi taki łomot, że długo zbierałem me obolałe członki z podłoża. Najpierw ze swymi czterema wałkami wjeżdża Deconsecration i gniecie tak, że klękajcie narody! Podobnie, jak w przypadku wspominanego tu już na początku demo tego zespołu, tak i tu obcujemy z przytłaczającym, ciężkim w chuj, gęstym, smolistym Metalem Śmierci starej szkoły. Masywne bębny miażdżą okrutnie, tłusty, wyrazisty bas wyrywa trzewia, zawiesiste, bezlitosne, miazmatyczne riffy patroszą barbarzyńsko, a całość tej bluźnierczej układanki uzupełnia niski, paskudny, przegniły, nieludzki, cuchnący grobowymi wymiocinami, rasowy growling. Rozpierdol sieją te piosenki okrutny, a po ich przejściu w zasadzie nie ma co zbierać, a tu znienacka, na pełnej piździe spadają na nasze głowy kolejne, zabójcze kompozycje, tym razem w wykonaniu Re-Buried. Panowie także nie pierdolą się w tańcu, tylko nakurwiają swój Old School Death Metal z werwą i zaangażowaniem. Ich pięć wałków to przykład klasycznego, amerykańskiego, śmiertelnego bestialstwa, które opiera się na siejących zniszczenie bębnach, twardym, grubo szyjącym, miażdżącym czaszki basie, rozrywających bestialsko wiosłach i bluźnierczych, mrocznych, piekielnych wokalizach. Wałki prezentowane przez Deconsecration to potwornie ciężkie, smoliste, gęste, monolityczne wręcz granie, w którym wyraźnie pobrzmiewają echa Immolation, Funebrarum, Disembowelment, czy Incantation, podczas gdy Re-Buried prezentuje śmiertelny metal, w którego strukturach nieco mocniej słychać pewne odniesienia do korzennego, pierwotnego, mrocznego Death/Thrash Metalu, choć oczywiście gęstości, brutalności i masywnych struktur znanych choćby z twórczości Massacre, Bolt Thrower, Coffins, czy Jungle Rot w ich utworach nie brakuje. Mimo tych drobnych różnic split ten jest niesamowicie zwartym wydawnictwem, które spuściło mi okrutny, miażdżący łomot. Kolejne, niszczące wszystko w pizdu wydawnictwo z Selfmadegod Records, które wszystkim maniakom Metalu Śmierci zrobi dobrze jak amen w pacierzu. Wyśmienita porcja smolistej zgnilizny. Ja to kupuję bez mrugnięcia okiem.


Hatzamoth

czwartek, 19 sierpnia 2021

Recenzja Primitive "Metal Baphomet"

 

Primitive

"Metal Baphomet"

Murder Rec. 2021


Teraz uwaga, rzucę kilka haseł... Brazylia, Sao Paulo / Belo Horizonte, Szatan na okładce, metal i Baphomet w tytule, w końcu, jako inspiracje – Bathory, Venom, Motorhead, Celtic Frost i Hellhammer. Pampers założony? No, to spocznij, bo tym razem potrzebny nie będzie. A szkoda, bo ja sam miałem spore nadzieje związane z tym materiałem i sromotnie się rozczarowałem. "Metal Baphomet" to czterdzieści minut muzyki surowej i... prymitywnej. Żaden zarzut, nie? Tylko że ten album jest encyklopedycznym przykładem jak takiej muzyki grać nie należy. W zasadzie wszystko jest tu zrobione źle. Przede wszystkim z wokali wieje straszną nieudolnością, a piski w wysokim rejestrze i wszelkiego rodzaju zaśpiewy, zwłaszcza próby zejścia jak najniżej, są w przypadku wszystkich odpowiedzialnych za nie członków Primitive wyjątkowo drażniące a po kilku utworach wkurwiające na maksa lub po prostu śmieszne na przemian. Brzmienie mamy, owszem, surowe, ale za razem niesamowicie biedne, bez pierdolnięcia, z szumiącymi swoje banalne linie melodyczne gitarami i mięciutko pukającą perką. Same kompozycje są z kolei tak przewidywalne i nijakie, że można zasnąć na stojąco. Jadą chłopaki d-beatem a gitary w tle wygrywają w kółko słyszany już tysiące razy akord. Nawet jak panowie próbują z kolei zrobić w "Hollow Shell" coś w stylu Sarcofagowego "Nightmare", albo w "Carpathian Wolves" pojechać Celticami, to wychodzi z tego podróbka na miarę butów Adadis. Jestem wielkim fanem retro grania w tych klimatach, o ile oczywiście zespoły tą starą muzykę czują i potrafią wykrzesać z niej odpowiednią ilość piekła. Primitive to jedynie nieudolni imitatorzy. No niestety, samo pochodzenie jeszcze o niczym nie świadczy, czego mamy tu dobitny dowód. Strasznie mnie ten materiał zmęczył i trzeciego odsłuchu już nie dokończyłem. Poddaję się i mówię Brazylijczykom, bez najmniejszego żalu, nie "do widzenia", lecz "żegnajcie". Obyśmy się więcej nie spotkali.

- jesusatan

Recenzja CRAWL BELOW „9 Miles Square”

 

CRAWL BELOW

9 Miles Square”

Lawnmowerjetpack Records 2021


No i znowu trafił mi się jakiś Post-Metalowy wynalazek, ale cóż, służba nie drużba, pomyślałem sobie, gdy pobieżnie rzuciłem okiem na pakiet promocyjny trzeciej, pełnej płyty jednoosobowego projektu studyjnego Crawl Below, za którym stoi Charlie Sad Eyes. Gdy jednak nieco uważniej się przyjrzałem, mój wzrok przykuło kilka razy powtórzone słowo Doom, a zatem może nie będzie tragedii? Po dwukrotnym przesłuchaniu tego materiału mogę stwierdzić, iż rzeczywiście nie jest źle, ale tak do końca dobrze też nie jest (oczywiście z mojego punktu widzenia). Płytkę tę, która w koncepcyjnej warstwie lirycznej skupia się na historii i legendach Norwich w stanie Connecticut (od opisywania lokalnych zabytków, po wydarzenia z okresu rewolucyjnego) wypełnia bowiem konglomerat dźwięków osadzonych w melodyjnym Doom Metalu, mocno letargicznym Indie Rocku, zimnym Post-Punku i z lekka przydymionym, melancholijnym Shoegaze. Niektórzy z Was już pewnie zwymiotowali, ale tym, którzy jeszcze czytają moje wypociny, donoszę, iż album ten ma jednolitą strukturę, jest zaskakująco spójny i posiada niezgorszy ciężar, co można uznać za jego zaletę. Muzyka płynie tu raczej w wolnych tempach, wiosło rzeźbi dosyć mocne, przysadziste riffy płynnie łączące się z dźwięcznymi, czystymi, aksamitnymi liniami gitarowymi i nieco mglistymi teksturami dźwiękowymi. Pośród tych nastrojowych, gładkich konturów usadowił się wygodnie pełen emocji, chwilami eteryczny, innym razem bardziej zdyszany wokal nierzadko przywodzący na myśl Type o Negative, czy The Cure. Słucha się tego nie najgorzej, można wyłapać kilka ciekawych harmonii, czy dysonansowych tonów, a muliste melodie budują nieco przygnębiający, chmurny, kontemplacyjny klimat. To, co jest jednak siłą tej płyty, a mianowicie jej zwarty charakter, jest także jej największym przekleństwem. Wałki, jakie tu słyszymy, są bowiem do siebie bardzo podobne, oparte na powtarzalności kilku motywów z delikatnymi tylko zmianami dynamiki, a momentami można odnieść wrażenie, że obcujemy tu dopiero z wyraźnie zarysowanym szkicem, a nie gotową kompozycją. Praktycznie każdy utwór ma ten sam, leniwy ton, nieodbiegający nigdy od ustalonej normy, co powoduje pewien rodzaj przeciążenia, dlatego też album ten jest dosyć jednostajny, monotonny i na dłuższą metę po prostu nudny, mimo że trwa tylko 36 minut. Znajdą się zapewne i tacy, którzy usłyszą tu sztukę wyższego rzędu. Ja prosty chłopak ze wsi jestem i „9 Mile…” to dla mnie płytka, którą można w chwili słabości przesłuchać raz, czy dwa, lecz każdy, kolejny kontakt z tym krążkiem będzie już męczarnią.


Hatzamoth