niedziela, 31 października 2021

Recenzja Plebeian Grandstand „Rien ne Suffit”

 

Plebeian Grandstand

„Rien ne Suffit”

Debemur Morti 2021

O kurwa! Żadne inne słowa nie przychodzą mi do głowy gdy włączam płytę kompletnie nieznanego mi zespołu i już pierwsze dźwięki niszczą mi szare komórki intensywniej i szybciej niż wóda. Niby jestem zdaniem niektórych mocno ograniczony muzycznie, ale tego typu awangardę akurat uwielbiam. Dlatego poddaje się bez znieczulenia lobotomii, której egzekutorem jest Plebeian Grandstand. Jeżeli uważacie, że wizjonerstwo we francuskim black metalu kończy się na Blut Aus Nord czy Deathspell Omega, to jeszcze nie wszystko słyszeliście. Dziesięć utworów na „Rien Ne Siffit” to mieszanka wspomnianego gatunku z chorymi wizjami spod znaku noise, mathcore a nawet dark ambient. Poza pokręconymi dysonansami, raz bujającymi spokojnie niczym usypiający dźwięk morskich fal, po chwili wybuchającymi pojawiającym się znikąd huraganem, mnóstwo tu szaleńczych blastów, ciężkiej elektroniki, popierdolonych dźwięków i dziwacznych łamańców, a momentami wręcz otępiającej kakofonii. Muzyka Plebeian Grandstand, mimo iż nie pozbawiona wyciszających, niemal mistycznych elementów jest pulsującą kulą dźwięku, zniewalającą i hipnotyzującą siłą, czystą niszczącą energią. Jest również niezwykle niepokojąca, wywołująca skrajnie negatywne uczucia. Nic na tym albumie nie jest banalne czy oczywiste. Sporo tu zaskakujących rozwiązań, jak choćby teatralne oklaski pojawiające się pod koniec „Angle Mort” czy też ambientowo-noise’owy, autentycznie przerażający „Nous en Sommes la”. Zresztą co ja pierdolę, tu każdy utwór czymś zaskakuje i kryje w sobie wiele niespodzianek. Wokale… To, że są francuskojęzyczne to mało istotny szczegół, choć fakt, iż nic z nich nie rozumiem dodatkowo potęguje moją niepewność i poczucia braku bezpieczeństwa. Rzadko kiedy spotykam się bowiem z tak szczerym i przepełnionym pasją sposobem ekspresji. Można wręcz chwilami odnieść wrażenie, że temu człowiekowi podczas sesji nagraniowej zrobiono coś złego. Aby tworzyć tego rodzaju dźwięki trzeba mieć chyba trochę nierówno pod kopułą. Jakakolwiek by to jednak nie była choroba, jej objawy są tak fascynujące, że ja też jej chcę. Słucham czwartej płyty Francuzów na pętli z otwartą gębą i czuję jak przerabia mi zwoje mózgowe na krwawą miazgę, niczym stara, niezawodna, manualna maszynka babci do mięsa. Jeśli szukacie muzyki nieoczywistej, przepełnionej schizofrenią, niełatwej w odbiorze, wymagającej i oryginalnej, to koniecznie sięgnijcie po „Rien ne Suffit”. Ten materiał pojebie wam w głowie. Dla mnie Plebeian Grandstand” to jedno z największych odkryć tego roku.

- jesusatan

Recenzja ARGESH „Excommunica”

 

ARGESH

„Excommunica”

Nero Corvino 2021

Od ładnych kilku lat, włoski Black Metal konsekwentnie i wytrwale buduje swoją pozycję na światowej scenie Czarciego grania. Choć nie można odmówić Włochom determinacji i samozaparcia, to niestety większość produkcji z tego gatunku, jaka dociera do mnie z tamtego rejonu globu (poza oczywiście kilkoma chlubnymi wyjątkami), jest bardzo przeciętnej jakości. Są to płytki co najwyżej solidne, które szału nie robią. Wypisz wymaluj, taka sama sytuacja jest z debiutanckim, pełnym albumem hordy Argesh nazwanym „Excommunica”. Materiał ten wypełnia prawie 31 minut pośledniego, średniej jakości Black Metalu o symfonicznym zacięciu. Sporo tu siarczystego napierdalania ku chwale Rogatego, mamy także na tym albumie solidne ilości zimnych, surowych melodii, oraz niezgorszy, mroczny, diabelski klimat. Wszystko zatem wydaje się być na miejscu, więc dlaczego oceniam tę płytkę tylko jako przeciętną? Już wyjaśniam. Bębny, choć potrafią siarczyście przypierdolić, jak i nieco mocniej przegnieść do gleby wyglądają na puszczone z trupa (choć podobno obsługuje je niejaki HHG) i mimo że są nie najgorzej zaaranżowane, to brzmią jak gówno. Ich dźwięk jest suchy, syntetyczny, plastikowy, a mocy w nim tyle, co kot napłakał. Wiosła robią za to bardzo dobrą robotę, rzeźbiąc agresywne, jadowite riffy o sporej melodyjności, potrafią zagrać także ciekawe, dopracowane partie solowe, a dysonansowe, atonalne zagrywki o rytualnym szlifie i bardziej popapranych strukturach, jakie słyszymy w ich wykonaniu,  zdecydowanie urozmaicają wszechobecną tu, szarą przeciętność i w zasadzie tylko dzięki pracy gitar chce się w ogóle słuchać tej płytki, mimo tego, iżjak na mój gust są one czasami nieco zbyt wycofane i lekko giną w miksie. Wokale inspirowane do pewnego stopnia wampirem z Hertford (chodzi o tego wampira, który maluje kredkami) niczym szczególnym się nie wyróżniają, ale swoje robią, a czyste partie śpiewu, które z kolei zapatrzone są w to, co robił Vortex w Dimmu Borgir w porównaniu do swego pierwowzoru,  wypadają raczej blado, więc dobrze, że nie są wykorzystywane zbyt często. Wszystkie, zastosowane tu orkiestracje, melodeklamacje, tajemnicze, rytualne szepty, czy też wykorzystane niezgorzej industrialne patenty tworzą całkiem niezłą, tajemniczą, okultystyczną, modlitewną z lekka atmosferę, ale brakuje im odpowiedniej dynamiki, aby dojebać konkretnie i spowodować, że wyprostują się zwoje mózgowe słuchacza (zapewne zespół dysponował ograniczonym budżetem, więc zastosowano wersję oszczędnościową). Jeżeli ta płytka miała zaznaczyć obecność na scenie takiej hordy, jak Agrest (oj, przepraszam Argesh), to swoją funkcję spełniła, jeżeli jednak zespół oczekiwał po tej produkcji czegoś więcej, to sorry, ale ni chuja, nic z tego będzie. „Excommunica” zatem, to materiał, którym mogą zainteresować się jedynie bezkrytycznie oddani temu gatunkowi wyznawcy Symphonic Black Metalu. Reszta śmiało może sobie odpuścić.

 

Hatzamoth

sobota, 30 października 2021

Recenzja Tyrannic „Mortuus Decadence”

 

Tyrannic

„Mortuus Decadence”

Iron Bonehead 2021

Czy w Australii pada śnieg? Raczej niekoniecznie często. W zeszłym roku nastąpiły jednak jakieś anomalia i sypnęło, co skrzętnie wykorzystali młodzieńcy z Tyrannic, udając się czem prędzej na pobliski cmentarz. Jeszcze tylko po drodze podjebali jakiemuś rolnikowi kosę (żniwa i tak ze względu na aurę zapewne zostały zawieszone), porobili fotki i… voila! Można grać norweski black metal. No cóż, ja jakoś wciąż nic nie poradzę, iż drugofalowy black metal z Antypodów zawsze już chyba będzie mi się kojarzył z klaunami z Horde i „Mortuus Decadence” tego faktu absolutnie nie zmieni. Bo słuchając Tyrannic mam wrażenie, że to takie farbowane lisy, które próbują naśladować starszych kolegów z północy. Niestety, wychodzi im to bardzo nieudolnie. A nawet momentami śmiesznie. Kangury, choć w tym przypadku bardziej tu pasuje określenie „pandy”, wrzucają do jednego wora stare motywy na kształt lat osiemdziesiątych, norweskie fiordy, thrashowe zagrywki, konne galopady Tormentoropodobne i zagrywki mające zapewne imitować coś pod Mortuary Drape. Równie mocno kombinują z wokalizami. Powiem wam, że gdy w „Singe of Orgiastic Waste” weszły zaśpiewy pod Storm, przeciągane o kolejne wersety, to autentycznie uśmiałem się do łez. Zresztą pojawiające się znienacka piski albo jęki też mogą rozbawić, szczególnie, że w kompozycjach Tyrannic nie wszystko się klei. Albo raczej mało co się klei, bo następujące po sobie sekwencje niespecjalnie z siebie wynikają. Ponadto dłuży się nieco ta płyta, zwłaszcza że kompozycje na niej trwają przeważnie ponad dziewięć minut. Wszystko jest w nich jednak z innej beczki i za chuj się nie uzupełnia a jedynie sprawia wrażenie, jakby panowie nie do końca rozumieli to, co sami próbują grać. No sorry, ale bardzo poprawne brzmienie, fota ze śniegiem i świecznikiem i jakieś tam chęci to jeszcze nie wszystko. Jeśli chłopaki nie robią sobie jaj, a takie wnioski można wyciągnąć, poza wspomnianymi aspektami, choćby z faktu, iż na „Mortuus Decadence” intro… kończy płytę, to muszą jeszcze bardzo dużo ćwiczyć, by ichni black metal zaczął mieć ręce i nogi. Choć jeśli bozia talentu poskąpiła, to nie obiecuję, że nawet wówczas będą jakieś słyszalne efekty. Najwyraźniej nie każdy potrafi poskładać poszczególne elementy układanki w logiczną całość. Nie zawracajcie sobie zatem Tyrannic głowy. Dla mnie kupa.

- jesusatan

Recenzja STAGEWAR „Danger to Ourselves”

 

STAGEWAR

„Danger to Ourselves”

Black Sunset 2021

Stagewar to niemiecki zespół, który swą markę zbudował podobno, dzięki występom na żywo (od czasu powstania w 2003 roku grupa zagrała bowiem ponad 200 koncertów). Piszę podobno, gdyż jakoś nigdy nie dotarła do mnie informacja, jakoby ten kwartet z Frankfurtu siał na żywca jakąś totalną rozpierduchę i niszczył obiekty (a już kilka dni w muzyce metalowej siedzę). Wszystkiego nie da się jednak ogarnąć, gdyż trzeba by nic innego nie robić, a i wtedy doba byłaby za krótka, więc może umknął mi ten szczegół. Do pewnego stopnia jednak będę mógł zweryfikować to twierdzenie, gdyż pod koniec września tego roku zespół zaatakował nową, trzecią w dyskografii płytą długogrającą zatytułowaną „Danger to Ourselves”. Przekonajmy się zatem, co tam rzeźbią chłopaki ze Stagewar. No cóż, muza to dosyć energetyczna i zadziorna, ale mam wątpliwości, czy aż tak zabójcza na żywo. Płytkę tę wypełnia bowiem rasowy, zagrany z werwą, dosyć melodyjny Thrash Metal przyprawiony zagrywkami rodem z klasycznego Heavy i szczyptą tradycyjnego Rocka. Żre ten materiał, trzeba przyznać uczciwie, całkiem przyzwoicie. Beczki napierdalają tu bowiem solidnie, gruby bas ładnie je wspomaga i zapewnia jednocześnie temu albumowi bardzo przyzwoity groove, tłuste wiosła wycinają konkretne, agresywne riffy zainfekowane niemałą ilością klasycznych w swym wyrazie melodii i dopracowane, strzeliste solówki, a szorstkie wokale, które zwłaszcza w refrenach nadających się do śpiewania pod prysznicem, czerpią pewne inspiracje ze sceny Hc/Punk dodają tej produkcji pikanterii i niepokornego, zawadiackiego szlifu. Jakimś punktem odniesienia do muzyki Niemców może być twórczość Exodus, Testament, czy Death Angel z nieco większą domieszką patentów Heavy, choć to tylko takie, moje luźne skojarzenia. Brzmi to całkiem do szyku, dźwięk jest wyrazisty, mocny, dosadny, potrafi kopnąć solidnie i zostawia bolesne sińceprzy jednoczesnym zachowaniu przestrzeni dla każdego z instrumentów. Niewątpliwie w swym gatunku to dobra płytka, a muzyka na niej zawarta na żywca z pewnością dużo zyskuje, ale mimo wszystko, nawet w wersji live nie są to dźwięki, które spuściły by mi totalny wpierdol i wychlastały z ryja wszystkie kły. Produkcja ta znajdzie na pewno swych wiernych odbiorców wśród fanów klasycznego, melodyjnego Thrash/Heavy Metalu i to głównie do nich kierowany jest ten krążek. Ja także bawiłem się całkiem nieźle na randce z „Danger to Ourselves”, ale na jakiś dłuższy związek raczej się nie zanosi. Co najwyżej raz na jakiś czas odbędzie się miła, niezobowiązująca schadzka.

 

Hatzamoth

piątek, 29 października 2021

Sexmag "Sex Metal" Review

 

Sexmag

"Sex Metal"

Dying Victims Prod. 2021

Each Polish fan of the old metal at the sight of the name of the new band from Silesia will have only one correct association. The origin of its name is so unambiguous that you don't need to explain anything to anyone. Therefore, it is not difficult to guess what content is hidden on the debut, apart from the demo cassette released last year in the amount of only twenty copies, EP etitled coquettishly "Sex Metal". It features an intro / outro plus five tracks kept in good old heavy / thrash metal style. I mentioned that the band is new at the scene, but the members of the band are hardly newcomers. After all, names such as Black Hosts or Haunted Cenotaph are well-recognized brands in the native underground. Here, the gentlemen decided to pay tribute to the great Polish underground of the 1980s. Yes, I’m writing Polish on purpose, because in Sexmag's music the echoes of such legends as Kat, Destroyers, Wolf Spider or Dragon are most deeply reflected. So there are no technical performances here, but there are a lot of fragments to shake your head with, cutting deep like a razor harmonies, the singer's panicked scream, also in the national language, and old school riffing. And how wonderful the guitars sound on these recordings, you can get goose bumps. Exactly as they once sounded - a bit dry but predatory. There is not much originality in these sounds, and some fragments even touch on a little plagiarism, but everything is so well-tuned, restored and arranged according to grandfather's recipe that it is impossible not to get carried away, nomen omen, by madness. This material is only twenty-five minutes long and each listening session passes like a cumshot, but believe me, listening to "Sex Metal" on a repeat can really make you lose track of time. Especially when the individual tracks have already bitten into your head and you are not able to resist the temptation to ride this time machine even one more time. This material has penetrated me damn deeply and it sits in my head like a splinter under a fingernail, not giving me peace. Catch this EP because it's just great.

- jesusatan

Recenzja VALOSTA VARJOON „Das Flammenmeer”

 

VALOSTA VARJOON

„Das Flammenmeer”

Purity Through Fire 2021

Zwrot Valosta Varjoon to po fińsku „Od Światła do Cienia”, można zatem w pierwszej chwili pomyśleć, że będziemy mieli do czynienia z zespołem z Finlandii. Rzeczywistość jednak okazuje się zgoła odmienna, gdyż Valosta Varjoon poza nazwą, nie ma nic wspólnego z Finlandią, a nawet ze Skandynawią, gdyż to horda z Niemiec. Na swym drugim, wydanym w tym roku w barwach Purity Through Fire, pełnym albumie bawarski duet prezentuje nam surowy, stosunkowo prosty, zimny Black Metalze sporą ilością ciernistych melodii. Króluje tu klasyczny minimalizm formy. Każdy utwór składa się z równego, rytmicznego fundamentu tworzonego przy pomocy podstawowych wzorów perkusyjnych zmieniających tylko tempo i wspomagającego beczki, chropowatego,  ziarnistego basu. Riffy tworzone są z prostych, powtarzalnych sekwencji akordów i podstawowych aranżacji przechodząc jedynie później drobne modyfikacje, delikatne rozwinięcia i wariacje w obrębie sztywno wyznaczonych ram gatunkowych. Cały ten tradycyjny szkielet uzupełniają rzetelne, agresywne, złowieszcze, ponure wokalizy, które jednak także nie wychylają się poza typowe standardy gatunku. Takie, bardzo oszczędne podejście do środków wyrazu, z których złożony jest ten album skutkuje tym, że poszczególne kompozycje są do siebie bardzo podobne i dzieje się w nich niewiele. Dla jednych będzie to zaleta, dla innych wada, gdyż dzięki tym monochromatycznym pejzażom dźwiękowym płytka ma transowy, hipnotyzujący charakter, ale spora powtarzalność poszczególnych motywów skutkuje tym, że „Das Flammenmeer” szybko robi się przewidywalna i w ostatecznym rozrachunku nieco nudnawa. Mimo dosyć jednowymiarowego przekazu, z jakim mamy tu do czynienia nad muzyką zawartą na tej płytce unosi się zimna, do pewnego stopnia tajemnicza, transcendentalna atmosfera, która jest niewątpliwie największą siłą tego albumu, jednak szukać w „Morzu Płomieni” większych ilości mroku, to próżny trud, gdyż jest go tam jak na lekarstwo. Dziwnie optymistyczny feeling ma ta płytka jak na Black Metal. Brzmienie jest równie minimalistyczne i szablonowe, jak zawarta tu muzyka, więc dźwięk jest chropowaty, płaski i pierwotnie surowy. Choć absolutnie nie mam nic przeciwko nieskomplikowanej, surowej muzie, to zmęczyły mnie te 52 minuty, to nie moje wibracje, a poza tym nie ma znalazłem na tym krążku nic, co zachęciłoby mnie do ponownego odsłuchania tej produkcji. Płytka przeznaczona wyłącznie dla zdeklarowanych miłośników czarnej surówki.

 

Hatzamoth

czwartek, 28 października 2021

Recenzja Cult of Eibon “Black Flame Dominion”

 

Cult of Eibon

“Black Flame Dominion”

Iron Bonehead 2021

Cult of Eibon to bardzo często wymieniana przeze mnie w przeciągu ostatnich kilku lat nazwa, głównie w kontekście przedstawicieli młodego pokolenia greckiej sceny blackmetalowej. Pokolenia młodego, lecz muzycznie silnie zainspirowanego złotym okresem Hellady. Po wielce obiecujących EP-kach i splicie z Caedes Cruenta przyszedł w końcu czas na duży debiut duetu. Zabierając się za niego miałem tylko jedno w głowie – chciałem usłyszeć kolejne wariacje na temat „Non Serviam” czy „His Majesty at the Swamp”, byle na najwyższym poziomie. I dokładnie to, ku mojej wielkiej radości, dostałem. W zasadzie mogę uznać tą produkcję jako stworzoną na moje osobiste zamówienie. Wszystko jest tu idealnym odzwierciedleniem muzyki, która zawładnęła moją duszą na początku lat dziewięćdziesiątych. Cudowne brzmiące beczki wystukują ten oklepany do bólu rytm a gitary wygrywają takie akordy, że gdybym nie miał otwartych oczu, to pomyślałbym, że mam z powrotem naście lat. Mało, gdy pojawia się delikatny klawisz, to też brzmi jak wycięty z „Thy Mighty Contract” a mój organizm zaczyna wydzielać zwiększoną dawkę serotoniny. Jedynym elementem odrobinę odmiennym niż u wymienionych przed chwilą klasyków są wokale o nie tak dosłownie typowej barwie, czasem prowadzące dialog na dwa głosy a czasem deklamujące w starym stylu. Powiem szczerze, że wszelkie odejścia Cult of Eibon od sztywnego, narodowego wzoru mnie podczas obcowania z „Black Flame Dominion” drażniły, niczym drzazga pod paznokciem. Na szczęście takowych nie ma zbyt wiele, co jak dla mnie przemawia tylko i wyłącznie in plus. Myślę, że ten krążek skierowany jest chyba głównie do sentymentalnych zgredów lub totalnych maniaków wiadomej sceny. Mimo braku oryginalności słucha się zamieszczonych na nim utworów wręcz wybornie, bo naprawdę niewiele jest zespołów tak wiernie oddających ten niepowtarzalny klimat. Żeby nie było jednak zbyt idealnie, życzyłbym sobie aby przy pracy nad kolejnym wydawnictwem panowie popracowali nieco nad brzmieniem blach, bo te mocno zajeżdżają automatem. Poza tym uwag nie mam. Sto procent Grecji w Grecji. I o to właśnie chodziło.

- jesusatan

Recenzja GALVANIZER „Prying Sight of Imperception”

 

GALVANIZER

„Prying Sight of Imperception”

Everlasting Spew Records 2021

Na wstępie tej recenzji przepraszam Was, drodzy czytelnicy. Wiem, że drugi długograj fińskiego Galvanizer ukazał się już jakiś czas temu i że przedstawiał go już na łamach Apocalyptic Rites mój kolega po piórze, którego niestety osobiście nie znam (a szkoda), mości Harlequin, którego serdecznie pozdrawiam. Jednak w przypadku takiego materiału, jak „Prying…” człowiek swe zdanie wyrazić po prostu musi, inaczej się udusi. A materiał to zaiste zacny i zarazem poniewierający okrutnie. Żeby jednak nie pisać podwójnie tego, co już zostało napisane, zgadzam się z opinią mojego przedmówcy, z którą możecie zapoznać się tutaj https://apocalypticrites.blogspot.com/search?q=galvanizer i zarazem podpisuje się pod nią wszystkimi czterema kopytami. Zaiste wyśmienity materiał wysmażył nam Galvanizer. Dodałbym jednak do tego, co już zostało napisane, że można na tej płytce także znaleźć odniesienia do wczesnych lat Carcass i Napalm Death z czasów „Harmony Corruption”. Niektóre patenty natomiast można przyrównać także do twórczości General Surgery, a i pierwotny duch Repulsion, czy patologiczny sznyt Autopsy i niemieckiego Blood także są tu obecne. Wszystko to zostało połączone w rozpierdalający w pizdu konglomerat miażdżącego Death/Grindu starej szkoły, który niszczy obiekty i zarazem w chuj robi mi dobrze. Muzyki zawartej na tym albumie naprawdę słucha się z bananem na ryju i wzwodem w galotach, gdyż to twórczość szczera, prawdziwa i bez parcia na szkło, a do tego idealnie wręcz oddaje feeling panujący na płytach z tego gatunku nagrywanych bez mała 30 lat temu wstecz. Dla wszystkich maniaków Death/Grind’owych produkcji z pierwszej połowy lat 90-tych „Prying…” jest zatem zakupem obowiązkowym, innej kurwa opcji nie widzę. No i to chyba tyle, co chciałem dodać w tym wątku. Dziękuję za uwagę.

 

Hatzamoth

środa, 27 października 2021

Recenzja LIGHT OF THE MORNING STAR „Charnel Noir”

 

LIGHT OF THE MORNING STAR

„Charnel Noir”

Debemur Morti Productions 2021

Tajemniczy, ponury, pogrążony w mroku, posępny, transowy, hipnotyzujący. Przytoczone tu określenia doskonale opisują drugi, pełny album londyńskiego projektu Light od the Morning Star, który chwilkę temu przybrał materialną postać pod skrzydłami Debemur Morti Productions. „Charnel Noir” to nasycona ciemnością, dosyć gęsto tkana muzyczna zawiesina stworzona z doskonałego połączenia przytłaczających, Doom Metalowych wibracji z widmowymi echami klimatycznego Black/Post-Black Metalu, lodowato zimnymi, szorstkimi  strukturami zbudowanymi na post-punkowym rdzeniu z lat 80-tych i wijącymi się, wciągającymi, trzymającymi w napięciu elementami korzennego, tradycyjnego, koncepcyjnie czystego Gotyckiego Rocka. Choć bardzo ostrożnie i ze sporą rezerwą podchodzę do tego rodzaju hybrydowych połączeń, to przyznaję otwarcie, że muza, jaką stworzyło na swej najnowszej płycie Światło Porannej Gwiazdy, jest kurwa wyśmienita i ryje beret bardzo konkretnie. Świetnie zaaranżowane, jak i brzmieniowo dopasowane beczki, mimo że „martwe” (a przynajmniej tak mi się zdaje), miażdżą i wgniatają w podłoże przy pomocy tępych uderzeń, nawet w najwolniejszych partiach tego albumu. Wysunięty momentami do przodu, chropowaty, wyrazisty bas o szorstkich krawędziach wzmacnia siłę ich oddziaływania, a dodatkowo nadaje całej płycie lekko industrialnego wydźwięku. Poczerniałe, chłodne, raz bardziej subtelne, innym razem kłujące niczym rozgrzane do czerwoności igły, ekspansywne, choć nierzadko dosyć chwytliwe riffy natrętnie wdzierają się w przestrzenie pod czaszką, penetrują zakamarki umysłu i stosunkowo ciężko je stamtąd wyprosić. W warstwie wokalnej również wiele się dzieje. Sugestywne, czyste, głębokie, nawiedzone, uwodzicielsko złowrogie, niepokojące śpiewy ślizgające się po tych ponurych, lodowatych otchłaniach dźwięków przechodzą nierzadko płynnie do upiornego, jeżącego włosy na karku, bluźnierczego, przerażającego szeptu i wraz z żałobnym, pogrzebowym, przesiąkniętym krwawymi oparami klawiszem budują atmosferę makabrycznej, martwej pustki, jaka unosi się nad tym krążkiem. Doprawdy, dawno już nie słyszałem tak dobrej płyty osadzonej w tradycyjnych klimatach gotyckich, jak „Charnel Noir”. Wcale się nie dziwię, że Debemur Morti postanowiło wydać ten album, mrok jest tu bowiem tak lepki i gęsty, że dosłownie można go kroić nożem, a poza tym, im dłużej słuchasz tego albumu, tym szersze spektrum czerni w nim dostrzegasz i tym trudniej także jest się od tej płytki uwolnić. Nie wiem, czy ktoś z Was zechce pochylić się nad tym materiałem i prawdę rzekłszy mam na to wyjebane. Ja uważam, że warto, jak chuj warto! Tak, czy siusiak, ja to kurwa kupuję!

 

Hatzamoth

Recenzja MASS EVISCERATION „Corpse Collector”

 

MASS EVISCERATION

„Corpse Collector” (Ep)

Evisceration Records 2021

Dawno nie zapuszczałem się na undergroundową, brazylijską scenę Metalu Śmierci. Nadszedł jednak piątek, weekendu początek, więc postanowiłem nieco nadrobić zaległości i w ten oto sposób trafiłem na rzeźbiący tam zespół o nazwie Mass Eviscration. Noi muszę Wam powiedzieć, moi drodzy, że całkiem zgrabnie napierdala ten Brazylijski duet. Ich debiutancka Ep’ka to z pewnością nie jest mistrzostwo świata i okolic, ale to bardzo solidny materiał, który dobrze rokuje na przyszłość. „Corpse Collector”, to sześć, zamykających się w 20 minutach wałków opartych na miażdżących, ciężkich, konkretnie napierdalających bębnach (obsługuje je co prawda pan Yamaha, albo inny Huaiwei, ale zarówno ich ścieżki, jak i brzmienie są soczyste, tłuste i bardzo dobrze ułożone, więc w najmniejszym stopniu nie rzutuje to negatywnie na odbiór tego materiału), grubych, rozrywających barbarzyńsko liniach basu, wywracających wnętrzności, patroszących zawodowo riffach, które potrafią także niezgorzej zakręcić i niskich, niszczących growlach. Można by powiedzieć, że Mass Evisceration gra Death Metal charakterystyczny dla klasycznej, brazylijskiej szkoły gatunku i będzie w tym stwierdzeniu sporo prawdy, gdyż przebijają tu echa twórczości Rebaelliun, Krisiun, Abhorrence, Queiron, Funeratus, Corpse Grinder, Holder, Ophiolatry, Ancestral Malediction, czy Nephasth (niepotrzebne skreślić), jednak jest tu także wyraźnie wyczuwalny amerykański pierwiastek śmiertelnego napierdalania charakterystyczny choćby dla Immolation i pierwszych płyt Deicide, Vital Remains, czy Godless Rising. Brzmi to naprawdę dobrze, jest brutalnie, mięsiście, gęsto i wykurw jest konkretny, a przy tym całość jest dosyć selektywna, więc „Kolekcjoner Zwłok” potrafi spuścić rzetelny, fachowy wpierdol, pozostawiając krwawiące obficie rany. Jak już wspomniałem, póki co nie jest to żadna rewelacja, ale to, co prezentuje tu duet z São Paulo, wydaje się wyśmienicie zapowiadać na przyszłość, o ile oczywiście panowie nie pokpią sprawy i nadal będą doskonalić swą twórczość. Jak będzie, czas pokaże, żywię jednak nadzieję, że kolejny materiał Mass Eviscration pozamiata już konkretnie i cytując klasyka, niejednemu zrobi z dupy jesień średniowiecza.

 

Hatzamoth

wtorek, 26 października 2021

Recenzja Necrobiosis „My Soul”

 

Necrobiosis

„My Soul”

Putrid Cult 2021

Przy okazji różnego rodzaju reedycji, zwłaszcza starych taśm demo lub płyt, które nigdy nie doczekały się wydania na innym nośniku niż kaseta, zastanawiam się nad motywacją wydawców. Czy jest to chęć zaprezentowania światu niedocenionego w swoim czasie diamentu, czy też bardziej czysty sentyment. W przypadku Necrobiosis skłaniałbym się lekko ku tej drugiej opcji, co absolutnie nie oznacza, że „My Soul” to materiał słaby. Wręcz przeciwnie, zespół z świętokrzyskiego był bardzo mocnym przedstawicielem polskiej sceny deathmetalowej pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych. Osobiście bardziej go pamiętam z demówki „At Dawn of Suffering”, którą to zakupiłem swego czasu sugerując się jedynie okładką, po czym bardzo intensywnie ją maglowałem. Zwłaszcza, że byłem wówczas nadal pod ogromnym wrażeniem twórczości Entombed, a posłuchajcie sobie ostatniego na tym wydawnictwie, pochodzącego ze wspomnianej właśnie kasety „Stream of Pain” to będziecie wiedzieć o co chodzi. Ale zacząłem trochę od dupy strony. „My Soul” to jedyny duży krążek zespołu, łącznie trzydzieści siedem (w gołej wersji) minut muzyki silnie zainspirowanej głównie sceną europejską, choć nie pozbawionej także inspiracji płynących zza oceanu. A jednocześnie, dzięki nieporadnemu poniekąd, chałupniczemu brzmieniu z epoki, kiedy to rodzime metale nie za bardzo miały jeszcze dostęp do profesjonalnego studio a tym bardziej doświadczonego reżysera dźwięku, brzmiącej bardzo polsko. Kapele nadrabiały za to szczerą muzyką i przerastającą czasem umiejętności ambicją. Necrobiosis to zespół, który nigdy jakoś specjalnie się nie wybił i zapewne niejeden z młodych, słuchając tego materiału po raz pierwszy, będzie zachodził w głowę dlaczego. Wszystko jest tu bowiem na miejscu a kompozycje, mimo iż nie wizjonerskie, to bynajmniej dalekie od przeciętności. Sporo w nich powrzucanych naleciałości thrashowych, co także było znakiem rozpoznawczym sporej części ówczesnej krajowej sceny deathmetalowej. Panowie łoili raczej w średnioszybkim tempie z naciskiem na aranże a nie wyścigi z Docentem, potrafili urozmaicić swoje piosenki nieoczywistymi smaczkami, jak choćby niebanalne solówki, klawiszowe elementy, Nocturnusopodobne w „Expiation for the Sins” albo bardziej tajemnicze w „Breaking the Thread”, czy pluskający chwilami bardzo dostojnie bas (patrz: „Earth of Revelations”). Jak mawiał klasyk – nie ma lipy. Jest za to konkretne granie i aż łezka się w oku kręci, gdy człowiek dziś tego słucha. I mam tylko jedyny zarzut do tego wydawnictwa. Powiedz mi Morgul, mordo Ty moja, na chuj szczuć ludzi trzema kawałkami z wspomnianego przeze mnie na początku demo? Albo całość, albo nic, na chuj robić smaka? Nigdy nie rozumiałem tego typu zabiegów, nie kumam i tym razem. Pomijając jednak to ewidentne faux pas reedycja „My Soul” to kawał historii i zajebistej muzyki. Tylko słuchać i paluszki lizać

- jesusatan

Recenzja INDUSTRIAL NOISE „Paradoxo”

 

INDUSTRIAL NOISE

„Paradoxo”

Cianeto Discos 2021

Istniejący z przerwami od 1994 roku, brazylijski IndustrialNoise doczekał się wreszcie swego pierwszego, pełnego krążka. Szanuję tę grupę za niezachwianą postawę i konsekwentne szerzenie ohydnej, Grindcore’owej zarazy, ale od samego początku jakoś niespecjalnie trafiała do mnie muza Industrial Noise i „Paradoxo” na pewno tego stanu rzeczy nie zmieni. Rzeczoną płytkę wypełnia bowiem surowy, prosty, zabarwiony korzennym Death Metalem, niewybredny, oparty na Punkowych schematach Grindcore, który może i kopie solidnie, ale większych uszczerbków na zdrowiu nie powoduje (przynajmniej u mnie). Panowie niewątpliwie napierdalają szczerze i z zaangażowaniem, ale do najlepszych w tym gatunku brakuje im jeszcze sporo. Beczki sieją co prawda niezgorszy, ale jednak klasycznie prosty rozpierdol, podobnie, jak wtórujący im, ziarnisty bas o zaostrzonych krawędziach, riffy także posiadają wyjątkowo nieskomplikowane, bezpośrednie struktury zakorzenione w bezceremonialnym, okrutnym,  ale powiedzmy to sobie szczerze, bardzo prostym nakurwianiu, a wokale, choć momentami niechlujne i chaotyczne są obskurne, agresywne, a chwilami wręcz furiackie i idealnie dopełniają obrzydliwą, brudną, odrażającą warstwę muzyczną prezentowaną tu przez Industrial Noise. Podobnie jak muzyka, tak i brzmienie jest ziarniste, bezlitosne, surowe, odpychające, plugawe i nacechowane pierwotnym barbarzyństwem. No rozpierdol robi ta płytka całkiem solidny, ale co z tego, skoro ta korzenna, dzika, bezpośrednia i niewątpliwie brutalna jazda nie wywołuje u mnie absolutnie żadnych emocji. Jest to niespełna 26 minut okrutnej, ale niestety nieco bezpłciowej rozpierduchy, gdzie forma zdecydowanie przeważa nad treścią. Niech sobie jednak chłopaki z Brazylii z panem bogiem dalej napierdalają swoją grind’ową surowiznę, gdyż na pewno znajdzie ona swoje grono chyba raczej nielicznych, ale za to wiernych odbiorców. Ja jak na razie się do nich nie zaliczam.

 

Hatzamoth

poniedziałek, 25 października 2021

Recenzja BETA BACTERIA „Drowned in Discharge”

 

BETA BACTERIA

„Drowned in Discharge” (Ep)

Independent 2021

Beta Bacteria to projekt, który egzystuje w przepastnych czeluściach amerykańskiego podziemia, ale myślę, że przy wsparciu jakiejś niezależnej, prężnej wytwórni zespół ten może niebawem wypłynąć na nieco szersze wody. Przedstawiona powyżej przez mnie teza opiera się na tym, co usłyszałem na tegorocznej Ep’ce grupy, a zaprawdę powiadam Wam, wykurw to konkretny, soczysty, krwisty i całkiem zajebisty. Panowie bardzo sprawnie poruszają się po meandrach Brutal Death Metalu, zaglądając często do alejki z napisem „Slam”. Nikt tu zatem nie bawi się w półśrodki, każdy napierdala szczerze, ile wlezie, a że chłopaki wiedzą, jak to robić, toteż efekt ich starań jest wysoce zadowalający. Bębny, choć wydają mi się generowane z automatu, napierdalają gęsto, ciężko i mięsiście, tłusty, wywracający flaki bas szyje okrutnie, riffy patroszą brutalnie, ale zarazem swe partie rzeźbią fachowo, precyzyjnie i z należytym rozeznaniem w temacie, a niski, plugawy growling o wymiotnych tendencjach wyśmienicie uzupełnia tę poniewierającą w chuj, bezkompromisową warstwę instrumentalną, jaka znajduje się na „Drowned…”. Chore sample, jak i dobiegające z drugiego planu, zimne, zabarwione mrokiem, industrialne pejzaże dźwiękowe sączące się spomiędzy smolistych,  śmiertelnych struktur tego materiału dodają tej produkcji popapranego charakteru i złowieszczych, perwersyjnych, zwyrodniałych, chorobliwych wibracji. Warsztat techniczny zespół ma na odpowiednio wysokim poziomie, skomponować, jak i zaaranżować swe wałki również potrafią bardzo dobrze, a brzmienie, jakim opatrzyli znajdujące się tu utwory, jest miażdżące, brutalne, pełne, intensywne i świńsko wulgarne, ale zarazem przestrzeni tu w sam raz, aby każdy instrument mógł swobodnie przekazać, co mu leży na wątrobie. Podoba mi się ten nasączony dewiacjami, bezlitosny, poniewierający w pizdu, niszczycielski rozpierdol. Z pewnością będę obserwował dalsze poczynania Beta Bacteria i mam nadzieję, iż niebawem znajdą się oni pod opiekuńczymi skrzydłami wytwórni pokroju Sevared Records, Comatose Music, Amputated Vein Records, czy New Standard Elite. Materiał wart polecenia wszystkim maniakom brutalnych dźwięków.

 

Hatzamoth

Recenzja MEGALITH LEVITATION „Void Psalms”

 

MEGALITH LEVITATION

„Void Psalms”

Aesthetic Death 2021

Mistycy z Uralu zrzeszeni pod szyldem Megalith Levitation po wysoce hipnotyzującym „Acid Doom Rites”, który od momentu ukazania się w 2019 roku zniszczył i wypaczył wiele umysłów rozpoczynają ponowną, okultystyczną, halucynogenną krucjatę ze swym drugim, pełnym albumem, którego premiera miała miejsce 1 października 2021 roku. Gniecie ta płytka okrutnie, wcale się nie zdziwię, jeżeli spora część odbiorców taj muzy nie zauważy, że słucha tego materiału z otwartymi ustami, z których bezwiednie cienkim strużkiem cieknie ślina, gdyż „Void Psalms” to kurwa miażdżąca niczym walec, bezlitośnie powolnie wykonywana, muzyczna lobotomia. Megalith Levitation stworzył tu bowiem przesycony  psychodelią, ciężki w chuj, transowy, rytualny Stoner/Doom Metal, który bardzo boleśnie doświadcza każdego, kto odważy się zanurzyć w te dźwięki. Niebotycznie tłuste, potężne  beczki przytłaczają pełzającymi tempami, ziarnisty, grubo ciosany bas mieli niespiesznie wnętrzności na krwawą miazgę, gęste niczym cuchnące rozkładem bagno, przeciągane, opasłe, unoszące się i opadające niczym fale riffy powodują niemal fizyczny ból i cierpienie, a czyste, obrzędowe, delikatnie wycofane, nawiedzone wokale z lekkim pogłosem, przeklęte szepty i zawodzenia opętanej niewiasty sprawiają, że materiał ten przeokrutnie ryje beret i wraz z wszystkimi, zastosowanymi tu środkami wyrazu, czyli kwaśnym, niepokojącym wysoce saksofonem barytonowym, mrocznymi, psychodelicznymi teksturami, przepełnionymi ciemnością, basowymi tonami, ezoteryczną atmosferą i powykręcanymi, dziwacznymi, ale zarazem dziwnie wciągającymi zagrywkami metodycznie wysysa z nas życie, dając złudne poczucie medytacyjnego stanu spokoju, spełnienia i zadowolenia. Tak naprawdę jednak pod tą iluzoryczną fasadą względnego bezpieczeństwa kryją się dźwięki, które dosyć głęboko uzależniają od siebie i podstępnie wciągają w mętne, paskudne, fantasmagoryczne, nieskończone otchłanie napromieniowane szaleństwem. Można tę płytkę ustawić na półce obok ostatnich wydawnictw Electric Wizard, Saturnalia Temple, Zaum, Serpentine Path, czy Heavydeath, jednak moim, skromnym zdaniem „Pustka Psalmów” ma jeszcze bardziej rytualny, surrealistyczny, niebezpiecznie transowy, zniewalający przekaz i zdecydowanie mocniej ora mózgownicę. Wysoce psychoaktywna i niesamowicie ciężka to muza, zanim zdecydujesz się zagłębić w jej przepastne meandry, odpowiedz sobie na pytanie, czy będziesz miał siłę, aby wydostać się spod jej przytłaczającego, hipnotyzującego wpływu, gdyż te dźwięki oszałamiają i naprawdę trudno wyrwać się spod ich władzy. „Void Psalms” to zdecydowanie najlepszy materiał w tym eklektycznym gatunku, jaki ukazał się w 2021 roku, i wypowiadam te słowa z pełną odpowiedzialnością. Wyśmienity, miażdżący, okultystyczny Stoner/Doom Metal.

 

Hatzamoth

niedziela, 24 października 2021

Recenzja Phlegein „Labyrinth of Wonder”

 

Phlegein

„Labyrinth of Wonder”

Northern Heritage 2021

Finlandia ostatnio dość często gości w moim odtwarzaczu. Dziś, po bardzo dobrych albumach Chamber of Unlight i Helwetti, przyszedł czas na Phlegein. Trochę mnie zaskoczyło, że zespół o nazwie, która kompletnie nic mi nie mówi, ma na koncie już trzy duże płyty. Natomiast „Labyrinth of Wonder” to trzecia w ich dorobku, najnowsza, EP-ka wydana właśnie nakładem Northern Heritage Records. Muszę przyznać, że materiał ten jest nieco nietypowy dla tamtejszej sceny. Owszem, w czterech zamieszczonych na płycie utworach (jeśli nie liczyć otwierającego całość złowieszczego intro) znajda się elementy mogące kojarzyć się z fińską melodią. Sporo tu jednak zapożyczeń z innych kierunków świata, choć też głownie krajów północnych. Phlegein wpuścili w swoją muzykę sporą dawkę jadu, przez co ich dźwięki mogą się bardziej kojarzyć z wzorcami norweskimi. Poszczególne kompozycje są bardzo zadziorne i pełne agresywnych akordów, często mocno zachęcających do trzepania łbem, jak choćby skoczny motyw w „Saviour”. Ponadto można się w nich doszukać kilku patentów bardziej klasycznych ale i kapkę współczesnych dysonansów wyraźnie odnoszących się do sceny francuskiej. Nie zabrakło także ociupinki klawiszowych podkreśleń, choć instrument ten jest bardzo umiejętnie dawkowany, by jedynie delikatnie uwypuklał niektóre fragmenty. No i wokal, bardzo silny, ponury i chropowaty, wybrzmiewający niczym głos ucieleśniającego się gniewu. Wspomniane połączenie starej i nowej szkoły wychodzi Finom wyjątkowo dobrze, bo dzięki niemu kompozycje na „Labyrinth of Wonder” to naprawdę mocny cios w podbródek. Brzmienie tych nagrań jest także nienaganne, czyste ale nie wypolerowane, przez co każdy instrument jest doskonale słyszalny. Materiał ten trwa zaledwie niespełna dwadzieścia minut, co jest dawką według mnie idealną… by jedynie zaostrzyć apetyt i zachęcić do sprawdzenia wcześniejszych wydawnictw Phlegein. Zdecydowanie zachęcam do sięgnięcia po Labirynt Cudów. Kolejna w ostatnim czasie cholernie mocna blackmetalowa rzecz z kraju, który jako jedyny nosi nazwę wódki.

- jesusatan

sobota, 23 października 2021

Recenzja Clandestine Blaze „Secrets of Laceration”

 

Clandestine Blaze

„Secrets of Laceration”

Northern Heritage 2021

Clandestine Blaze to nazwa, którą zna chyba każdy maniak sceny blackmetalowej. Zespół istnieje i działa prężnie nieprzerwanie od ponad dwudziestu lat i właśnie wydał jedenastą dużą płytę. Wynik godny podziwu. Czy ktokolwiek liczył zatem w tym przypadku ze strony Mikko Aspa, odpowiedzialnego za ów projekt, na coś nowego? Czy na „Secrets of Laceration” znajdziemy coś, czego dotychczas na poprzednich nagraniach nie było?  Odpowiedź na oba te pytania brzmi „Nie!”. Jednak podczas gdy wiele zespołów, o ile w ogóle nie traci zębów, to z biegiem lat często zaczyna zżerać własny ogon w niezbyt ambitnym stylu, stając się z czasem parodią samych siebie, Clandestine Blaze nadal trzyma fason i poniżej pewnego poziomu nigdy nie schodzi. Uważam, iż wielką sztuką jest nagrać album dwucyfrowy i tworząc teoretycznie to samo nie wywoływać odruchów wymiotnych. A nowy materiał to nadal wariacje na temat surowego, choć charakterystycznie melodyjnego, fińskiego grania z odrobiną Darkthrone’owego sznytu. Znajdziemy tu też, a jakże, nawiązania do brugady Toma Warriora Fishera, choćby w „Wastelands of Revelation”. Muzyka projektu obraca się tradycyjnie głównie w średnim tempie, bez przesadnych przyspieszeń i wzbogacana jest gdzieniegdzie kapką klawiszowego tła. Czyli można śmiało powiedzieć – standard, klasyczny black metal z lat dziewięćdziesiątych. A mimo to płyty tej słucha się od początku do końca bez ziewania, z wielką przyjemnością. Kiedyś wyznacznikiem pozerstwa, przynajmniej na moim podwórku, był fakt, iż dany delikwent nie potrafił być konsekwentny w swoich poglądach i upodobaniach muzycznych. Miko jest dosłownie przyspawany do swoich młodzieńczych ideałów i chyba za to najbardziej cenię sobie jego muzykę. Może i ten nowy krążek nie zawiera powalających hitów, ale też nie ma na nim kompozycji ciągnących w dół. Nie jest to też zapewne najlepszy zbiór utworów Clandestine Blaze, choć jednocześnie i nie najgorszy. Jest za to niezbitym dowodem muzycznej konsekwencji i hołdowania tradycyjnym wartościom. Kto lubi ten band, tez zapewne łyknie „Secrets of Laceration” w ciemno. I zawodu nie stwierdzi, bo po raz kolejny album Fina kasuje sporą część konkurencji jednym pierdnięciem.

- jesusatan

piątek, 22 października 2021

Recenzja Demonic Temple “Through The Stars Into The Abyss”

 

Demonic Temple

“Through The Stars Into The Abyss”

Putrid Cult 2021

Ponad 3 lata przyszło nam czekać na III pełny materiał od Demonic Temple. Po bardzo udanym debiucie „Chalice of Nectar Darkness” oraz II pełniaku „Incrementum” Demonic Temple postanowiło uraczyć nas czymś zupełnie innym niż poprzednie albumy.

Tak jak na poprzednich materiałach mieliśmy dużo piwnicy i smoły, tak tutaj zespół przeniósł nas w trochę inne klimaty. Dowodem tego jest tytułowy track, w którym słychać inspiracje Nightbringer, Aoratos czy islandzkim black metalem. Z pewnością część ludzi znających Demonic Temple po przeczytaniu powyższego porównania dostanie lekkiego zdziwienia w jakim kierunku panowie postanowili pójść na tym albumie.

Słuchając pierwszy raz tej płyty moją pierwszą myślą było : „O kurwa, czy to aby na pewno jest Demonic Temple?”. I nie był to zawód a raczej w chuj pozytywne zaskoczenie jak bardzo ten zespół poszedł do przodu  i rozwinął skrzydła w porównaniu do pierwszego demosa. Brzmienie tej płyty świetnie współgra z muzyką i ogólną atmosferą jaką tutaj dostajemy.

Nie ma sensu, żebym rozpisywał się więcej na temat tego albumu. Wystarczy spojrzeć na okładkę tej płyty. Nowe Demonic Temple to przekroczenie przez wrota do kompletnie innego wymiaru, galaktyki a może i nawet świata…

 

                                                                                              -Selvhat-

czwartek, 21 października 2021

Recenzja Eternal Evil “The Warriors Awakening Brings the Unholy Slaughter”

 Eternal Evil

“The Warriors Awakening Brings the Unholy Slaughter”

Redefining Darkness 2021

Po bardzo obiecującej demówce szwedzka młodzieżówka uderza właśnie debiutanckim krążkiem. Nie będę ukrywał, iż moje oczekiwania względem tego materiału były dość wysokie, a jednocześnie miałem świadomość, że w takim przypadku o rozczarowanie nietrudno. Na szczęście to, co najczęściej stanowi o jakości muzyki tworzonej przez młodych, czyli młodzieńczy bunt i płonąca w żyłach krew, w tym przypadku nie zawodzi. Eternal Evil idą za ciosem i dostarczają kolejnej dawki kipiącego energią death/thrashu z przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych w jedenastu odsłonach. Kierunek retro obrany przez zespół nie daje im zbyt wielkiego pola do eksperymentalnych popisów, zatem czy jest sens szczegółowego rozpisywania się po raz kolejny na tematy oczywiste? Chłopaki nie biorą jeńców i jadą zazwyczaj na wysokich obrotach, zasypują agresywnymi akordami mogącymi kojarzyć się bezpośrednio z wczesnym Kreator czy (że rzucę randomowo) Assassin albo Protector, raz po raz traktują przelatującą szybko solówką i ani przez chwilę się nie opierdalają. Mamy tu dość chwytliwe refreny i mnogość okazji do pomachania łbem z wzniesioną ku górze zaciśniętą pięścią. Prosta sekcja rytmiczna, wkurwiony wokal z pogranicza krzyku i growlu, brzmienie, może nie będące klonem „Endless Pain” (tak, używam tego porównania także ze względu na okładkę „The Warriors Awakening…”), ale na pewno spełniające wszelkie staroszkolne wymagania. Coś jeszcze muszę dodawać?  Dla mnie obok Sarcator, Eternal Evil to chyba najlepszy szwedzki band młodego pokolenia. I mimo, iż muzyka którą tworzą jest kompletnie nieoryginalna i mająca swój rodowód w czasach, gdy ich ojcowie podpierdalali swoim starym pornole zza kanapy, to czuć w tych dźwiękach prawdziwą szczerość i ducha rebelii. Ja tu się nie mam do czego dopierdolić. Bardzo dobry, równy debiut, który niejednemu z was sprawi kupę radochy.

- jesusatan

Recenzja Sulphurous “The Black Mouth Of Sepulchre”

 

Sulphurous

“The Black Mouth Of Sepulchre”

Dark Descent Records (2021)

Duńska scena deathmetalowa na przestrzeni ostatnich kilku lat mocno urosła w siłę, by wymienić takie cenione formacje jak chociażby Deiquisitor, Undergang czy z nieco Młodszych – Phrenelith, Hyperdontia, Taphos czy właśnie Sulphurous, który nagrał właśnie drugiego długograja. „The Black Mouth Of Sepulchre” to stuprocentowy death metal kopiący niejednokrotnie z siłą ruskiego spirytusu. Zero kombinowania, zero eksperymentów, po prostu boskie, nowo-staroszkołowe jebnięcie utwierdzające w przekonaniu, że bohaterowie niniejszego artykułu trochę niesłusznie są pomijani (a przynajmniej mam takie wrażenie) w kontekście rozmów o współczesnej, duńskiej scenie metalu śmierci. Już debiut zwracał uwagę na fakt, że Sulphurous ma wyraźne zręby własnego stylu. Brzmieniowo brudne, charczące, intensyfikujące całość, jakby trochę włamujące się z panującej obecnie mody. Do tego trudno nie zauważyć, że muzycy często jadą na jedną ścieżkę gitar, co zdecydowanie uwypukla wszelkie meandrujące tu i ówdzie riffy. Te zaś bardzo często hołdują motywom i harmoniom kojarzonym z fińską, a jeszcze częściej – ze szwedzką sceną. W ich graniu jest zdecydowanie więcej europejskiej tradycji gatunku niż u konkurencji. Można to traktować jedynie jako wartość dodaną i czynnik wyróżniający Sulphurous z tłumu. Nie inaczej jest z „The Black Mouth Of Sepulchre”, które rozwija styl zapoczątkowany na debiucie. Kompozycje są bardziej rozbudowane, sporo się dzieje, ale nadal jest gęsto, intensywnie i charakterystycznie. Brzmienie jest odrobiną mniej piaszczyste niż na „Dolorous Death Knell”, ale to wciąż brudniejsze granie niż produkty obróbki dźwiękowej Dana Lowndesa czy Grega Wilkinsona. Ogromną zaletą twórczości tego trio jest umiejętność zbudowania pewnego osaczającego nastroju beznadziei. Dużo tu snujących się, posępnych harmonii, które wplecione w nieustannie budowaną, dźwiękową zasłoną nie dają słuchaczowi miejsca na oddech, zmuszając go do duszenia się w tych klaustrofobicznych emocjach. Nie nazwę Sulphurous zbawcami gatunku, ale „The Black Mouth Of Sepulchre” udowadnia, że należy im się zdecydowanie większy szacunek i rozpoznawalność niż mają. Bo są po prostu lepsi od całej rzeszy współczesnych, oldschoolowych rzemieślników opakowanych w zgrabne brzmienie, przepychanych przez marketing wytwórni. Nic tylko słuchać.

 

                                                                                                                      Harlequin

środa, 20 października 2021

Recenzja Hyperdontia “Hideous Entity”

 

Hyperdontia

“Hideous Entity”

Dark Descent Records (2021)

Chyba należę do tej mniejszości fanów metalu śmierci, dla których debiutancki wypust duńskiej Hyperdontii był nie mniej ni więcej poprawnym wydawnictwem, kolejnym krążkiem z olschoolowym metalem śmierci, niosącym niespecjalnie wiele nowego lub czegoś od siebie. Gdy zobaczyłem paskudną okładkę najnowszego pełniaka moje obawy co do zawartości muzycznej wzrosły. Ok, wiem, że nie ocenia się płyty po okładce, ale jednak niejednokrotnie w przypadku tego gatunku to się sprawdza. Czy tak też jest w tym przypadku? Nie, ale bardzo daleki jestem od zachwytów. Już promujący utwór zwiastował to, że grupa pójdzie w deathmetalowe piosenki, pełne solówek, wyraźne, oparte na akordach riffy, pewną prostotę formy bliższą temu, co grano przed blisko 30 laty. I nie miał bym nic przeciwko temu, gdyby efekt finalny był lepszy. Nie, żeby „Hideous Entity” było złe, czy słabe, ale finalnie mam wrażenie, że jest mało angażujące. Duńczycy grają ten typ death metalu, który niestety wymaga dynamiki, dramaturgii, jakiegoś urozmaicenia, czegoś co by sprawiało, że całość nie zlewa się w jedną masę. A niestety się zlewa. Biegłość instrumentalna nie jest tu podparta jakością partii gitarowych. Solówki są, ale w pamięć niespecjalnie zapadają (może poza „Lacerated And Burning”), podobnie jak riffy – jakieś wybijanie rytmu jest, ale mam trochę wrażenie, że jest to takie generyczne, randomowe, bez myśli przewodniej. Jednorodny, burczący wokal również nie dynamizuje i nie urozmaica tej muzyki, tak samo jak i praca sekcji – sporadycznie wybijający się na pierwszy plan bas niestety to za mało, żeby  usłyszeć w tej muzyce błysk. Żeby zobrazować lepiej problem tego wydawnictwa przytoczę przykład tegorocznego krążka Turków z Diabolizer (wydanego w barwach Everlasting Spew Records), którzy grają na papierze ten sam typ death metalu, oparty o riffy, solówki, dynamiczny, mocny, drapieżny, a który doskonale oddał to o co w tego typu graniu chodzi. Na drugim pełniaku Hyperdontii mi tego brakuje niemalże w każdym aspekcie, brakuje tu wystarczającej jakości. Nie mogę powiedzieć, że jestem rozczarowany „Hideous Entity”, bo nie miałem specjalnych oczekiwać w stosunku do tego wydawnictwa, ale muszę przyznać, że dla mnie jest to wydawnictwo zbyteczne i nawet w kontekście najnowszych, tegorocznych wydawnictw ich krajan z Deiquisitor, Phrenelith czy Sulphurous wypada po prostu mało ciekawie.

 

                                                                                                                      Harlequin