piątek, 29 maja 2020

Recenzja VoidCeremony “Entropic Reflections Continuum: Dimensional Unravel”


VoidCeremony
Entropic Reflections Continuum: Dimensional Unravel
20 Buck Spin 2020 

Kalifornijskie VoidCeremony zwróciło moją uwagę dwa lata temu za sprawą Epki „Foul Origins Of Humanity” wdanej w barwach Blood Harvest. Chaotyczny, mocno pokurwiony i bardzo techniczny death/black, przypominający bardziej archaiczną krzyżówkę Dissection i Atheist niż jakieś nowomodne, kapturowe mruki i mroki miał do zaoferowania granie, którego obecnie mało jest na rynku. Poziom Epki był decydowanie nierówny, ale trudno było nie zauważyć potencjału drzemiącego w tym projekcie, za którym kryją się muzycy Ascended Dead wspierani sesyjnie przez Damona Good’a, wirtuoza gitary basowej, na co dzień brzdąkającego w Mournful Congregation i StarGazer. Czy więc dziwnym jest, że moje oczekiwania w stosunku do debiutu VoidCeremony (przy jednoczesnym braku nowego krążka StarGazer) były bardzo wysokie? Nie sądzę. Czy „Entropic Reflections Continuum: Dimensional Unravel” je spełniło? Raczej tak. Celowo piszę raczej, bo po prawdzie nie wiem do końca czego oczekiwałem, ale chciałem, aby ta płyta wyrwała mnie z kapci, wypierdoliła poza orbitę. Nie zrobiła tego. Ale podoba mi się bardzo i bardzo mnie intryguje. Ma w sobie jakiś magnes, niespotykaną i bardzo rzadką aurę, która mocno wyróżnia ją z tłumu. Jest kosmiczna, ale zarazem nie ucieka się do pogłosów, zabawy brzmieniem, rozwadniania kompozycji, ambientyzacji czy używania wszelakich vocoderów i przesterów. Powiem nawet, że punktu wyjścia doszukiwałbym się w pierwszym pełniaku StarGazer. To jest ten sam rodzaj surowości brzmienia, te same źródła inspiracji, ten sam pierwiastek zarówno blackmetalowy, jak i heavymetalowy w warsztacie gitarowym i rytmizowaniu. Różnica poleca na tym, że VoidCeremony ma nieco bardziej deathmetalowy charakter – począwszy od growlowanych wokaliz, po nieco większe zagęszczenie pracy sekcji rytmicznej. Utwory na „Entropic...” pomimo że rozbudowane, są zwarte, bez specjalnych wycieczek w masturbacje gryfem. Uwagę zwracają natomiast riffy, którym bliżej jest do do blackmetalowych tradycji niż do śmierćmetalowego ciężaru masarniczego. Praca sekcji rytmiczne skutecznie dociąża całość nie pozostawiając złudzeń, że jet to wydawnictwo deathmetalowe. Słucham tej płyty z nieustannym zaciekawieniem. Czy mam ciary na plecach? Nie. Czy jestem na kolanach? Jeszcze nie. Czy czuje się pochłonięty i zafrapowany tym wydawnictwem? Zdecydowanie tak. Czy czuję potrzebę, aby do niego wracać i go odkrywać? Zdecydowanie tak. Nie będę sugerował czy jest to genialne czy nie. Jeśli ktoś lubi techniczne granie, które niesie za sobą spory pierwiastek oryginalności ten nie powinien się wahać i po prostu powinien ten album kupić. Ja tak na pewno zrobię, bo to zdecydowanie jeden z bardziej intrygujących, metalowych krążków jakie w tym roku słyszałem.

                                                                                                                      Harlequin

Recenzja Solium "Urwerk"


Solium
"Urwerk"
Old Temple 2020

Wydany trzy lata temu debiutancki album Solium przeleciał przeze mnie bez większych emocji. Wpadł jednym uchem, za chwile wyleciał drugim i jakoś nigdy więcej do "The Styx Is Witching Me" nie wróciłem. Do nowego mini zabierałem się więc jak pies do jeża, nie oczekując większych fajerwerków. "Urwerk" to cztery utwory zamykające się w dwudziestu minutach. Utwory bardzo spokojne i stonowane, zwłaszcza biorąc pod uwagę muzyków tworzących ten zespół. Mamy tutaj mroczny i posępny black metal w mocno greckim klimacie, oparty głównie na powolnych, rytmicznych akordach. Bez zbytnich fajerwerków czy zbędnego kombinowania, prostota w czystej postaci. Ów grecki klimat potęgowany jest bardzo mocno przez charakterystyczne brzmienie z wyraźnie pulsującym basem, przypominającym mi nieco nagrania Necromantia czy Varathron. Jest tu też odrobina melodii, oczywiście bardzo ponurej i absolutnie nie tanecznej. Poza tym, nie ma co owijać w bawełnę, doskonale słychać, kto ten projekt tworzy. Riff otwierający "Cold Grave of the North" brzmi jak odrzut z którejś sesji Throneum a świdrujące w tle solówki nie pozostawiają najmniejszych złudzeń co do ich autorstwa. Najwyraźniej Motor Immobilis (aka The Great Executor) jest wyjątkowo charakterystyczny i inaczej nie potrafi. Na dobrą sprawę Solium brzmi trochę jak upośledzony brat Throneum, okrojony z szaleńczych wokali i pokręconych gitarowych patentów. Aczkolwiek można w tych kompozycjach doszukać się kilku ciekawych rozwiązań, niekoniecznie pasujących do macierzystego zespołu autora. Słucha się tego naprawdę dobrze i o nudzie nie ma mowy, jednak mam wrażenie, że zaraz po zakończeniu recenzji odłożę tą płytę na półkę i nieprędko do niej wrócę. Jest to solidna rzecz, lecz biorąc pod uwagę zwłaszcza wyjątkowo dobre ostatnie nagrania Throneum i Urwerk, zdecydowanie nie najlepsza jaka wyszła spod palców Wielkiego Egzekutora. Zapoznać się zatem warto, choć jaj wam to nie urwie.
- jesusatan

czwartek, 28 maja 2020

Recenzja Kult Mogił "Torn Away the Remains of Dasein"


Kult Mogił
"Torn Away the Remains of Dasein"
Pagan Rec. 2020

Kult Mogił w zasadzie od samego początku był zespołem, który lubił zaskakiwać. Najczęściej nietuzinkowymi pomysłami które mocno wyróżniały go z tłumu. Teraz, trzy lata po wydaniu EP-ki "Portentaque" Tarnowianie powracają z drugim pełnym albumem i... zaskakują po raz kolejny, choć tym razem akurat w nieco inny sposób. Album rozpoczyna się od mocnego pierdolnięcia w postaci "Hunger of Pride", utworu uderzającego od pierwszej sekundy na pełnej prędkości. Chwilę potem słyszymy krótką Treyową solówkę i jest to właśnie pierwszy moment, gdy zespół daje nam wyraźnie do zrozumienia w którą stronę poczynił kolejny krok w karierze. Zmiany w muzyce Kultu Mogił są bowiem wyraźnie słyszalne a pojawiające się dość często Morbidowe solówki nie są jedynym tego przejawem. Na "Torn Away the Remains of Dasein" kwartet bowiem dość mocno "znormalniał", ograniczając wszelkiego rodzaju udziwnienia i eksperymenty na rzecz klasycznego, staroszkolnego death metalowego łojenia. Na początku nieco mnie to z jednaj strony rozczarowało, jednak trzeba otwarcie przyznać, że to nowe oblicze jest nadzwyczaj potężne. Mogę z dużą dozą prawdopodobieństwa stwierdzić, że "dwójka" to najlepszy materiał jaki chłopaki dotychczas nagrali. Kompozycje pełne są konkretnych, kopiących mocno w dupę riffów przywołujących w pamięci nie tylko wspomniany wcześniej Morbid Angel (zwłaszcza ten z okresu FFttF i GtA) ale także klasyków polskiej szkoły śmierć metalu z lat dziewięćdziesiątych, jak choćby Betrayer czy Mortify. Blasty tasują się z bezlitosnymi zwolnieniami dzięki czemu wiele się tu dzieje a krążek bardzo mocno wbija się w pamięć. Posłuchajcie choćby tych bagiennych akordów w "Torment of Dasein" – ten fragment mógłby się z powodzeniem znaleźć na wspomnianym przed chwilą "Gateways To Annihilation". Chwilę potem mamy potężne, rozrywające blasty i solówkę w stylu wczesnego Vadera a zaraz potem kolejną Azagthoth'ową, rozgniatające zwolnienie i niemal rytualistyczne zakończenie. I to wszystko w jednym tylko, przykładowym utworze. Pozostałe są nie mniej intrygujące i w zasadzie można stwierdzić, że "Torn Away the Remains of Dasein" zawiera wszystko co w gatunku najlepsze. Całość jest nieprzeciętnie przemyślana i poukładana z umiarem i z głową. Według mnie Kult Mogił nagrał lepszy Morbid Angel niż sam Morbid Angel od czasu "Gateways..." i mówię to z pełna tych słów świadomością. Nie wyobrażam sobie sytuacji, by ktoś mógłby poczuć przy tych sześciu utworach choćby najmniejsze rozczarowanie. Totalna petarda!
- jesusatan

środa, 27 maja 2020

Recenzja Upon the Altar "Promo 2020"

Upon the Altar
"Promo 2020"
 
Dziś będzie krótko i na temat, gdyż promo które mam przed sobą nie wymaga raczej pisania wielkich elaboratów. Upon the Altar to nowy czyrak na zdrowej tkance krajowej sceny a serwowane przez zespół "Promo 2020" to dwa, trwające trzynaście minut utwory totalnego gruzu. Materiał rozpoczyna krótkie intro po którym następuje kanonada przymulonych dźwięków momentalnie kojarząca mi się choćby z Vassafor. Mamy tu powolne szarpnięcia ociekających smołą strun przeplatane bestialskimi zrywami. Gdzieś w tle przemknie lekko hipnotyczny riff czy uderzy dzwon a całość zatopiona jest w ciekłym ołowiu. Gitary mielą rytmicznie i pomału z precyzją porównywalną do operacji plastycznej wykonywanej przy użyciu stu kilowego młota. Wycofane, wtopione w tło wokalizy brzmią złowieszczo niczym szepty w głowie seryjnego mordercy. Oba utwory oparte są na prostych patentach które nie zaskakują niczym nowatorskim, co mi wyjątkowo odpowiada. Ta muzyka z założenia nie ma nikogo zachwycać. Ma bezcześcić, profanować i plugawić wszelkie świętości. Brzmienie tej promówki jest obleśne i obrzydliwe niczym odór rozkładającego się topielca przypadkowo wyrzuconego na brzeg. Słychać, że jej autorzy przesiąknięci są zgnilizną i moralnym zepsuciem. Całość kończy klawiszowy, zazębiający się ze wspomnianym wcześniej introsem fragment zamykający krąg śmierci, po którym nie pozostaje nic innego jak włączyć "Promo 2020" od początku. Bardzo mocny materiał, który pozostawił mnie w ogromnym niedosycie. Z wielką niecierpliwością będą wyczekiwał kolejnych nagrań od Upon the Altar a każdemu maniakowi gruzu radzę sprawdzić te dwa numery.
- jesusatan

Recenzja Mordhell "Graveyard Fuck"


Mordhell
"Graveyard Fuck"
Pagan Rec. 2020

Niemal dekadę trzeba był czekać na trzeci album poznańskiego Mordhell. Można powiedzieć, że szmat czasu, jednak słuchając "Cmentarnego Jebania" ma się wrażenie, że ten dla jego twórców zatrzymał się w latach dziewięćdziesiątych i ani myśli nawet drgnąć. Zespół powraca co prawda w nieco odświeżonym składzie, lecz najwyraźniej nowi ludzie którzy zastąpili starych ludzi nadają na identycznych falach. Muzycznie bowiem niewiele się zmieniło. Mordhell jak to Mordhell – napierdalają piwniczny, prosty i niesamowicie jadowity black metal under the sign of Norway. Jakieś zmiany jednak nastąpiły i to nawet dość słyszalne. Niby zespół nadal bawi się tworząc własną interpretację black metalu, opartą na fiordowych riffach i mocno punkowym sznycie, jednak tym razem wszechobecne dotychczas zapożyczenia z Darkthrone czy Carpathian Forest zostały jakby zminimalizowane i zastąpione wyraźnym nawiązaniem do innych tuzów tamtejszej sceny – Gorgoroth. Nie znaczy to jednak, że elementów fenrizowych tu nie uświadczymy, one nadal są w tej muzyce obecne. Obecne są chwytliwe, jakże charakterystyczne rytmiczne riffy, prymitywne łupanie w bębny w d-beatowym tempie czy podsłuchane u Toma Warriora wokalne "Ugh!". Rzecz w tym, że Mordhell nieco rozwinęli formułę serwowaną na wcześniejszych wydawnictwach, dzięki czemu "Graveyard Fuck" to album nadal silnie zakorzenionym w Skandynawii, jednak jakby bogatszy i zagrany bardziej po swojemu. Oczywiście wszystkie innowacje mieszczą się w ramach surowizny i prymitywizmu, choć szczerze przyznam, że niektóre zapędy ku umelodyjnianiu tych mroźnych piosenek odrobinę mnie niepokoją. Choćby przy trzecim na płycie "Cum Dumpster" przez chwilę robi się jakby odrobinę za słodko. Są to może jedynie sekundowe wstawki, i wspomniana "słodycz" jest i tak mega wścieklizną w porównaniu do nowomodnych bandów, lecz akurat od Mordhell oczekuję totalnej piwnicy i proszę mi tak więcej nie grać! Pomijając te drobne mankamenty trzeci krążek tych synów Szatana to prawdziwie diabelski wyrzyg na którym pełno lodowatych akordów, diabelskich melodii i starego, poczciwego black metalowego łupania. Co najważniejsze, album ten nie jest tak prostolinijny jak poprzednie. Odkrywa swoje smaczki stopniowo i z każdym odsłuchem wciąga coraz bardziej. Nie mam wątpliwości, że każdy fan zespołu łyknie "Graveyard Fuck" z sadomasochistycznym obrzydzeniem. Tak się kurwa gra black metal w starym stylu. Tyle w temacie.
- jesusatan

poniedziałek, 25 maja 2020

Recenzja ISRATHOUM „Arrows from Below”

ISRATHOUM 
„Arrows from Below” 
New Era Productions 2019


Początki holenderskiego Israthoum sięgają 1992 roku. Wówczas to w Portugalii powstała horda Grendel, która po roku zmieniła nazwę na Greyous, a po kolejnych pięciu latach przechrzciła się na Israthoum i jednocześnie osiadła w Holandii. Od 1998 roku żadnych zmian już nie zanotowano, a zespół skupił się na rozsiewaniu Black Metalowej zarazy. „Arrows from Below” to czwarty długograj grupy, który podobno jest zarazem ich najlepszym jak dotąd aktem twórczym. Tak przynajmniej twierdzą fachowcy. Ja tam fachowcem nie jestem, tylko zwykłym, szarym miłośnikiem metalu, więc może się nie znam, ale skoro „Strzały…” to najlepsze, co dotąd stworzyli, to poprzednimi wydawnictwami grupy nie ma sensu zawracać sobie dupy. Materiał ten to bowiem przeciętny Black Metal, którego słuchanie nie nastręcza większych trudności, ale o żadnych uniesieniach nie może być tu mowy. Twórczość Israthoum oparta jest na klasyce gatunku, zatem sekcja konkretnie dokłada do pieca, jadowite wiosła wycinają agresywne riffy przepełnione chłodem, a wokalny miks, na który składają się: rasowy scream i odrobina czystych zaśpiewów, chrząknięć, wrzasków oraz pewne ilości melodii uzupełniają tę klasycznie skleconą układankę. Pewne dotkniecie mrocznej progresji i post-czegoś tam także można tu wyłapać po kilku przesłuchaniach tego albumu, a gdzieniegdzie znienacka pojawią się także jakieś dzwoneczki i inne przeszkadzajki. Nie są to jednak składniki, które nadałyby tej płycie jakąś wyższą jakość, czy coś takiego. Słychać tu pewne konotacje z Emperor, Algazanth, czy Behemoth z czasów „Pandemonic…”, więc zwolennicy takich dźwięków łykną zapewne tę płytę bez pierdolenia. Brzmienie solidne, mocne, odpowiednio agresywne i przestrzenne, więc materiał ten niezgorzej kopie po zadkach, jednak większej szkody uczynić nie potrafi, przynajmniej mnie. „Arrows…” jawi mi się jako przeciętny materiał przeciętnego zespołu i nic ponadto. Kto chce, niech se słucha, ja nie mam zamiaru zawracać sobie tyłka przeciętnością, szkoda na to czasu i energii. 

Hatzamoth

Recenzja GORIFIED „Reeking Mass Of Festering Remains”

GORIFIED
„Reeking Mass Of Festering Remains”
Sevared Records 2020


Myślę, że muzykę tej trójki zwyrodnialców z Indii, jaka znalazła się na ich pierwszym albumie długogrającym, najlepiej opiszą wpływy, do jakich odwołują się sami twórcy „Reeking Mass of Festering Remains”, a zatem: meksykański Disgorge, wczesny Carcass, Cryptopsy, Napalm Death, Deeds of Flesh, Mortician, Inhume, Engorged i Sublime Cadaveric Decomposition. Obcujemy tu zatem z brutalnym, przesterowanym Death Metalowym nakurwem unurzanym po pachy w walącej zgnilizną, patologicznej Goregrind’owej zupie. Wiosła bestialsko rozrywają na strzępy, bas okrutnie patroszy, beczki napierdalają z siłą młota do wbijania mostowych pali, a wokalnie to po prostu totalne zezwierzęcenie. Odgłosy dobywające się z gardła wokalisty przypominają gotujące się pomyje wszelkiego asortymentu. Trup ściele się tu gęsto, a gówna i wnętrzności latają na wysokości lamperii. Wszystko jest tu ohydne, wynaturzone, jebie kałem i płynami ustrojowymi, począwszy od samych kompozycji, a na brzmieniu skończywszy. Szczerze i z zaangażowaniem wypruwają wnętrzności ci Hindusi i choć sam lubię pławić się w takim cuchnącym, lepkim bagnie, to jednak moim skromnym zdaniem Gorified do najlepszych w branży masakratorów jeszcze trochę brakuje. Jak na razie to wg mnie solidna II liga z bardzo obiecującymi rokowaniami na przyszłość. Jeżeli zatem nie przeszkadza Wam ten drobny szczegół i macie ochotę na kąpiel w wannie wypełnionej rozkładającymi się częściami zwłok, to Gorified urządzi wszystkim prawdziwie wypasione spa.

Hatzamoth

Recenzja MALIGNAMENT „Demo I”

MALIGNAMENT
„Demo I”
Purity Through Fire 2020


Jeżeli celem muzyków fińskiego Malignament przy okazji wydania tego materiału było zaznaczenie swojej bytności w czeluściach undergroundu, to cel ten został osiągnięty. Jeżeli oczekiwania były wyższe i „Demo I” miało ugrać coś więcej, to niestety nic z tego. Produkcja ta, to bowiem trzy wałki (wydane w zeszłym roku wersje: cd i digital miały jeden wałek mniej) nasyconego melodią, klasycznego, przeciętnego, dosyć przewidywalnego i monotonnego Black Metalu. Sekcja solidnie robi swoje, choć momentami jest nieco zbyt szablonowa, riffy zawierają odpowiednią porcję jadu, a zaangażowany wokalista złowrogo drze paszczę, jednak brakuje mu nieco mocy. Całość przesiąknięta jest wibracjami i feelingiem charakterystycznym dla lat 90-tych, co jest niewątpliwie plusem tych nagrań. Jest to jednak jedyna, dobra rzecz na tym wydawnictwie. Reszta to rzetelna przeciętność. Trudno wyrokować, co będzie dalej? Solidne fundamenty są i pewien potencjał także jest wyczuwalny. Wszystko zależy zatem od muzyków Malignament. Jeżeli solidnie przepracują nadchodzące miesiące, to może być dobrze, a jeżeli nie, to kij im w dupę, wszak łaski nikomu nie robią, a dobrej muzy wychodzi praktycznie każdego dnia od chuja i jeszcze trochę. Tak więc, jak na razie fiński duet, to w miarę kumaci czeladnicy w kuźni czarciego grania, co nie znaczy, że w przyszłości nie osiągną mistrzowskich szlifów, jeżeli wykażą się należytą determinacją.


Hatzamoth

Recenzja REVENANT MARQUIS „Youth In Ribbons”

REVENANT MARQUIS 
„Youth In Ribbons” 
Inferna Profundus Records 2020 


Czwarty album długogrający tego jednoosobowego horda z Walii to szambo i dwa kilometry mułu. Wprost nie znajduję odpowiednich inwektyw, aby opisać to „dzieło”. Jeżeli pierwsze trzy albumy tego jegomościa prezentowały się tak samo, to nic tylko pogratulować muzycznej indolencji. Całe szczęście, że materiał ten zrecenzował już mój redakcyjny kolega, bo ja słysząc te dźwięki jestem tak osłabiony, że nie mam nawet siły o tym pisać. Kto zatem pragnie przeczytać bardziej rzeczową i merytoryczną ocenę tej płyty, tego odsyłam do opinii tego albumu pióra towarzysza jesusatana. Jeszcze tylko mały apel do Was i już kończę. A zatem: nie dajcie sobie wmówić, że to apokaliptyczny, minimalistyczny Black Metal, Nekro Black Metal, Ambient-coś tam Black Metal, czy inne takie, wymyślone dla potrzeb reklamy szufladki. Zawartość tej płyty to najzwyczajniej w świecie totalne prostactwo, a słabe pomysły, a w zasadzie ich brak zatuszowano tu tubalnym, nieczytelnym brzmieniem. Coś takiego stworzyłby każdy, przeciętnie oblatany fan ekstremalnego grania, a w wielu przypadkach byłyby to zapewne rzeczy o wiele ciekawsze zarówno kompozycyjnie, aranżacyjnie, jak i brzmieniowo. Aby album ten znalazł się w mojej kolekcji płyt ktoś musiałby mi bardzo, bardzo, bardzo, ale to bardzo dużo zapłacić. Chujnia z grzybnią i nic ponadto! 


Hatzamoth

Recenzja GOREVENT „Fate”

GOREVENT 

„Fate” 

Comatose Music 2020 


Salming Brutal Death Metal to bardzo charakterystyczny gatunek posiadający tyluż zwolenników, co i przeciwników. Paradoksalnie wcale nie tak łatwo nagrać dobrą płytę wypełnioną takim brutalnym mieleniem. Piąty, pełny album japońskich weteranów takiego grania, który na początku tego roku ukazał się pod banderą Comatose Music, przy pierwszym kontakcie wcale mnie nie zachwycił. Jednak z każdym kolejnym przesłuchaniem „Los” budował w mojej głowie swoją pozycję, wciągając coraz głębiej w tworzoną zawartymi tu dźwiękami chorą, paskudną, ohydną, bestialsko przytłaczającą, plugawą rzeczywistość. Teraz już praktycznie nie mogę się oderwać od tej produkcji. Ta miażdżąca betoniarka wessała mnie niczym potężny wir, przemieliła we wnętrzu swojego bębna i zrobiła z mózgu oślizgłą, krwawą papkę. Nikt tu nie dzieli włosa na czworo. Chłopaki nie bawią się w żadne niuanse i niedopowiedzenia, nie pieszczą każdego riffu, tylko gniotą tak, że klękajcie narody. Na tym albumie zespół postawił na prostotę, ciężar i bezkompromisowe, niespieszne wyrywanie wnętrzności i miażdżenie kości. Wiosła okrutnie patroszą przy pomocy bezlitosnych i na swój pokrętny sposób hipnotyzujących riffów, sekcja poparta rozrywającym basem rozciera na miazgę, a gardłowy, bulgotliwy, wynaturzony, nienawistny, zwierzęcy growling wylewa na słuchacza całe wiadra wszelakiego paskudztwa. Brzmienie idealnie oddaje ducha tej chorej muzyki. Sound jest brutalny, przepełniony brudem i wszystkim, co parszywe, odrażające i odpychające, a jednak przy całej gęstości tego materiału sporo tu przestrzeni i nie trzeba domyślać się, co autor miał na myśli. Dla niektórych będzie to z pewnością monotonny monolit nie do przebrnięcia. Mnie bardzo podoba się ta choroba i z prawdziwą rozkoszą pławie się w tych makabrycznych, barbarzyńskich, patologicznie zwyrodniałych dźwiękach. W tej wąskiej niszy „Fate” może być jednym z lepszych albumów, jakie ukazały się w tym roku, choć wiem, że jeszcze trochę za wcześnie na takie stwierdzenia. Bardzo dobre, miażdżące mielenie wnętrzności. 
Hatzamoth

Recenzja FLESHMANGLED „Lustrous Contortion” (Demo)

FLESHMANGLED 

„Lustrous Contortion” (Demo) 
Independent 2020 


Zaglądamy teraz w bardzo głębokie czeluści amerykańskiego undergroundu. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że wchodzimy Diabłu w dupę. Tam egzystuje sobie bowiem trio o nazwie Fleshmangled. Młody to jeszcze zespół, który nie wyszedł poza etap materiałów demo i sądząc po ich drugim materiale zatytułowanym „Lustrous Contortion”, jeszcze trochę tam posiedzą. Totalnej tragedii co prawda nie ma, gdyż chłopaki prezentują uczciwy i szczery US Brutal Death Metal grany na modłę ich rodaków z Disgorge, Devourment, czy Putrid Pile, ale powiedzmy sobie otwarcie, że to, co słychać na „Lustrous…” to liga okręgowa i do ekstraklasy gatunku droga jeszcze bardzo, bardzo daleka. Nakurwiają, co prawda, chłopaki bezkompromisowo i co jakiś czas przeleci dobry, patroszący konkretnie riff, czy miażdżący fragment w wykonaniu sekcji rytmicznej popartej konkretnym, gardłowym growlem, całość jednak, delikatnie rzecz ujmując, szału nie robi. Zbyt słabe to i momentami naiwne, aby wywindować zespół choćby odrobinkę wyżej, zwłaszcza że na dzisiejszej scenie tłok panuje niemal tak ogromny, jak w tokijskim metrze. Sprawy nie poprawia brzmienie tego materiału, a w zasadzie jego brak. Wygląda na to, że chłopaki nagrali to w sali prób na zdezelowanym „Kasprzaku”. Dźwięk momentami faluje, wiosła robią straszną siarę, zwłaszcza przy wyższych prędkościach, a bębny brzmią, jakby pałker miał mikrofon schowany w gaciach. Ma to, jak dla mnie swój urok, gdyż słuchając tego soundu, odnoszę wrażenie, jakbym cofnął się w czasie o dobrych 25 lat, jednak spora część słuchaczy wymięknie już po kilku minutach. To tylko 4 wałki i cover Devourment, ale i tak trzeba się wykazać cierpliwością i samozaparciem, aby przebrnąć przez to demo. Dobra, nie ma co dłużej się nad tym spuszczać. Panowie! Jaja w garść i do roboty, bo jakiś tam potencjał w Was jest. Pamiętajcie tylko, aby następną produkcję nagrać już w profesjonalnym lub przynajmniej pół profesjonalnym studio, wówczas będzie to jakimś wykładnikiem Waszych umiejętności. „Lustrous Contortion” to bowiem rzecz, która, jak na razie, zaznacza obecność zespołu na scenie, jednak więcej ni chuja nie da rady z tego wyciągnąć. 

Hatzamoth

Recenzja CREATIVE WASTE „Condemned”

CREATIVE WASTE 

„Condemned” 
Independent 2020 


Dzień dobry Panie Doktorze, co nowego w grajndkorze? Jak wiadomo, szanowny panie, grindowa zaraza dotarła już chyba do najdalszych zakątków naszego globu, jednak od 2002 roku obserwujemy konsekwentny rozwój tego agresywnego patogenu w Arabii Saudyjskiej. Rok 2020 przyniósł nowy, drugi, niszczycielski szczep, który został wyhodowany w głowach członków pewnego zespołu. Uczeni nadali mu nazwę „Condemned” i wysłali do kolegów po fachu z innych krajów ostrzeżenie, bowiem to wyjątkowo żarty skurwiel, który rozwija się nadzwyczaj szybko i po 24 minutach sieje totalne spustoszenie w ludzkich organizmach, bezwzględnie zabijając słabych z siłą i okrucieństwem hord z dzikich stepów akermańskich. No dobra, a teraz na poważnie. Drugi album Creative Waste to siarczyste, jadowite, Grindowe pierdolnięcie podlane delikatnie surową, Śmierć Metalową nutą. Nieustępliwe bębny nakurwiają gęsto, obrzydliwe wiosła rozrywają brutalnie a agresywny, momentami rozedrgany, znerwicowany wokal wyrzuca w przestrzeń całą swą złość i wkurwienie. Wierzcie lub nie, ale z gardła frontmana żółć i gorycz wylewają się dosłownie wiadrami. Nie jest to jednak totalny wykurw non stop na pełnej piździe. Mimo, iż przeważa tu szybki napierdol, to jest tu także miejsce na trochę wolniejsze, wgniatające w glebę patenty. Nie rzutuje to jednak w żaden sposób na całokształt tego materiału, gdyż intensywność tej muzyki i jej w pewien sposób nieokiełznana natura są wręcz porażające. Słychać, że chłopaki z twórczością Napalm Death są za pan brat, a Brutal Truth, Rotten Sound, czy Misery Index także nie są im obce. Dźwięki te ubrano w mocarne, ciężkie, organiczne brzmienie, dzięki czemu te dziesięć wałków niszczy w chuj wszystko, co napotka na swej drodze. Kurczę, dziwię się, że ta grupa nie trafiła jeszcze pod skrzydła jakiejś prężnej wytwórni, gdyż muzę w swym gatunku tworzą zaprawdę zacną (czyt. jebiącą konkretnie w mózgownicę). Polecam zatem tę bezkompromisową produkcję wszystkim, kochającym bezlitosne jebnięcie ekstremistom, gdyż to naprawdę kawał konkretnej, zaangażowanej, pełnej pasji, Grindcoreowej jatki przecudnej urody. 

Hatzamoth

Recenzja ASHES OF LIFE „Seasons Within”

ASHES OF LIFE 
„Seasons Within” 
Abismo Humano 2020 


Jeżeli ktoś z Was lubi od czasu do czasu nieco się upodlić i zaliczyć kontrolowanego doła, to debiutancki album tego portugalskiego zespołu nadaje się do tego idealnie. No, nie tak w 100% portugalskiego, gdyż członkiem tego projektu jest także Stefan Nordstrӧm, czyli siła sprawcza i mózg Soliloquium, ale nie czepiajmy się szczegółów. Z drugiej strony jednak obecność tego muzyka na pokładzie Ashes of Life z pewnością zwróci uwagę wszystkich klimaciarzy i chcąc nie chcąc działa na korzyść grupy pod względem ogólnie pojętej promocji i reklamy. Ostatecznie jednak nie liczą się nazwiska, ale muzyka, a ta, którą słyszymy na „Seasons…” jest w swojej klasie naprawdę dobra. Połączenie ciężkich, melodyjnych, przepełnionych zadumą, melancholijnych, bujających przepięknie, majestatycznych, Doom Metalowych wioseł, równej, gniotącej, mocnej sekcji i wielobarwnych wokali, spośród których moim faworytem jest zdecydowanym ruchem ręki niski, ponury, zaprawiony mrokiem growling z progresywnymi zagrywkami (charakterystyczny klawisz, instrumentalne miniatury i gitarowe pasaże) i delikatnym dotknięciem shoegaze i post-rocka to mieszanka, która z pewnością przypadnie do gustu wszystkim, którzy cenią muzykę Katatonia, Alcest, Opeth i oczywiście Soliloquium. Nie jest to może wstrząsająco oryginalny album, i bardzo kurwa dobrze, gdyż ostatnimi czasy większość „oryginalnych” albumów, na które trafiałem, okazywała się po prostu totalnym, przekombinowanym łajnem. Produkcję tę wypełnia po prostu solidna, dobra, klimatyczna, emocjonalna i potężna muzyka, która jednak posiada w sobie pewną dozę naturalnej elegancji, ale na całe szczęście bez zbytniego zadęcia i srania po krzakach. Dobrze się tego słucha, jest odpowiedni ciężar i melodia, znajdzie się także miejsce na zadumę, melancholię i indywidualną refleksję nad nurtującymi nas tematami. Mocny, wgniatający w glebę, przestrzenny i organiczny sound sprawia, że „Seasons…” ma odpowiednią moc i siłę wyrazu. Kiedyś dosyć mocno kręciły mnie takie płyty jak debiut Ashes of Life, teraz wolę zdecydowanie bardziej bezpośrednie pierdolnięcie. W towarzystwie tego albumu spędziłem jednak kilka przyjemnych chwil i przy okazji trochę przypomniałem sobie młode lata. Fajna płytka z klimatycznym graniem. 


Hatzamoth

niedziela, 24 maja 2020

Recenzja ZOS "Zos"


ZOS
"Zos"
Old Temple 2020

Od kilku dni kręci się w moim odtwarzaczu krążek zespołu o którym w zasadzie niewiele wiadomo. Poza tym, że są to nasi krajanie a ich debiutancki krążek wyszedł właśnie nakładem Old Temple dalszych informacji nie uświadczysz. Nie jest to jednak żadne novum, że zespoły wolą by słuchacz skupił się jedynie na muzyce a nie personaliach, a w tym konkretnym przypadku skupiać się jest na czym. "Zos" to rytuał w pięciu aktach i nie bez celu używam tutaj tego słowa, gdyż dźwięki których jest nam tu dane doświadczyć wykraczają daleko poza ogólnie postrzeganie muzyki jako takiej. "Zos" to pewnego rodzaju duchowa podróż w nagłębsze otchłanie ludzkiej świadomości. Wszystko tutaj toczy się bardzo powoli. Wielokrotnie powtarzane fragmenty hipnotyzują i wprowadzają w stan otępienia. Są niczym plastikowa torba zaciśnięta na naszej głowie. Początkowo zdają się być bezbarwne i nijakie, jednak po dłuższej chwili zaczyna pojawiać się zaniepokojenie, następnie strach, przerażenie i wizje wykraczające poza codzienną wyobraźnię. Zaczynamy odpływać wraz z powolnymi akordami i zauważać rzeczy o których obecności nie mieliśmy dotąd pojęcia. Muzyka ZOS oparta jest głównie na transie i stopniowo, krok za krokiem, budowanym klimacie niebycia. Wokale pojawiają się tutaj w bardzo oszczędnej ilości, kiedy jednak są, najczęściej przemawiają tajemniczym głosem, szepcząc do ucha "czekamy na ciebie po drugiej stronie!". Na tym albumie nie ma agresji,nie ma miłości, nie ma Boga, nie ma Szatana, jest jedynie nieunikniona, uśmiechająca się do nas śmierć. Bardzo dużo tu patentów wciągających niczym bagno, wtapiających się w głowę i powodujących powolne zatracanie się w odmętach nicości. Momentami klimat tworzony przez ZOS kojarzy mi się z debiutem Unholy, jednak dźwięki zawarte na tym krążku są o wiele bardziej różnorodne. W zasadzie każdy następny odsłuch tych pięciu numerów powoduje coraz to większe od nich uzależnienie a ich brak wywołuje narkotyczny głód. Poszczególne kompozycje są niemal idealnie wyważone, tak aby nie nużyły lecz pozostawiały lekki niedosyt i aby chciało się do nich wracać. Wiem, że piszę głównie o odczuciach a mało o muzyce, jednak ten krążek, jak już wspomniałem, to nie tylko dźwięki. Ten album jest jak zaklęcie pod wpływem którego każdy doświadczy wrażeń o wiele bogatszych. Po niemal genialnym albumie Whalesong Old Temple wydało kolejny materiał który wywołał u mnie autentyczne ciarki. Jeśli szukacie mocnych wrażeń – sięgajcie po niego bez wahania.
- jesusatan

Recenzja Kły "Wyrzyny"


Kły
"Wyrzyny"
Pagan Rec. 2019

Trochę w sumie wstyd się przyznać, ale kompletnie zapomniałem o debiutanckim krążku Kłów, który leży gdzieś pizdnięty w kąt i zapewne obrósł już centymetrowym kurzem. Kiedy więc otrzymałem drugi album tego bandu stwierdziłem, że nie będę grał w chuja i w końcu sprawdzę, co też oni tam grają. I trzeba przyznać, że spotkało mnie całkiem miłe zaskoczenie, gdyż Kły to kolejny przedstawiciel polskiego black metalu, który nie ogląda się na panujące na scenie trendy, tylko tworzy dźwięki po swojemu. To zresztą dziwić w sumie nie powinno, gdyż Pagan Records od dłuższego już czasu nie przytula do katalogu zespołów średnich, albo przynajmniej oczywistych. "Wyrzyny" to krążek nastawiony bardziej na emocje niż bezkompromisowy atak. Bardzo dużo na nim elementów wykraczających poza ramy muzyki ekstremalnej. Mimo iż jest to muzyka osadzona na black metalowym gruncie, nie jest ona wcale oczywista i sporo w niej fragmentów awangardowych i zaskakujących. Poniekąd można odnieść wrażenie, że panowie podchodzą do muzyki w podobny sposób co Furia, Licho czy nawet Wędrowcy-Tułacze-Zbiegi. Zresztą, jako iż o składzie zespołu niewiele wiadomo, nie zdziwiłbym się, gdyby któryś z członków wymienionych zespołów maczał w tym projekcie palce. Sporym wspólnym mianownikiem między Kłami a nadmienioną trójką są też wokale, śpiewane po polsku i głoszące wieści przedziwne. Sześć zawartych na krążku kompozycji to utwory bardzo urozmaicone i wciągające. Co ważne, cała dziwność tej muzyki zazębia się z jej metalową podstawą w sposób bardzo naturalny i niewymuszony, dzięki czemu przez niemal pięćdziesiąt minut jesteśmy czymś zaskakiwani i czarowani. Płyta jest także bardzo równa i ciężko wymienić na niej jakichś konkretnych faworytów. Każdy z utworów jest niezbędnym kawałkiem układanki, której pełen obraz możemy dostrzec dopiero po złożeniu wszystkich części w jedną całość. Być może ostatni z nich, a konkretnie monolog w nim zawarty, wyjaśnia co nieco na temat procesu twórczego autorów "Wyrzyn". Sami jednak posłuchajcie i oceńcie. Nie będę przekonywał, że ten album was pochłonie. Co więcej, black metalowi ortodoksi powinni trzymać się od niego z daleka. Jeśli natomiast macie ochotę na muzykę zagraną inaczej – sięgajcie po Kły, bo jest to kolejny zespół, który tworzy na swój własny, niepowtarzalny sposób. Cholera, idę odkurzyć tą promówkę, bo chyba przeoczyłem coś wartościowego...
- jesusatan

piątek, 22 maja 2020

Recenzja Barbaric Horde "Axe of Superior Savagery"


Barbaric Horde
"Axe of Superior Savagery"
Godz Ov War 2020

Portugalski Barbaric Horde to kolejny po Kommando Baphomet barbarzyński band w rodzimej stajni Godz Ov War. I tak samo jak autorzy "Blood Gospels of Satanic Inquisition" serwują właśnie album przeznaczony dla określonego, wąskiego grona odbiorców lubujących się w bezkompromisowym, wojennym rozpierdolu. Nie sądzę bowiem, by ktokolwiek, kto nie jest maniakiem tego typu muzyki po wysłuchaniu "Axe of Superior Savagery" zmienił o niej zdanie. Jest to krążek wypełniony po brzegi wojenną rozpierduchą, bluźnierstwem i nienawiścią do wszelkiej maści świętości. Barbaric Horde częstuje słuchacza kanonadami dźwięku, często jednostajnymi i na jedno kopyto, kruszącymi krzyże i niosącymi soniczną zagładę. Gitary, tradycyjnie nieco przymulone, atakują prostymi akordami tworząc asłuchalną dla niektórych ścianę dźwięku i siejąc niepewność wśród wyznawców imienia tego, co to ponoć wstąpił do niebios. Wokale wyrzygują wściekłe plugastwa pod adresem stworzyciela wszelkiego robactwa i zgnilizny tłoczącej ludzki świat. Kolejne kompozycje są niczym toczący się, lub raczej rozgniatający wszystko na swej drodze czołg, plujący na oślep ogniem we wszystkie strony. Można powiedzieć, że debiutancki materiał Barbaric Horde to półgodzinna zawierucha ze wszelkimi diabelskimi atrakcjami, których rogatej duszy do szczęścia potrzeba. W tej muzyce nie ma jakiejś większej filozofii, taki hałas albo się kocha albo spierdala z parkietu. Jestem przekonany, że każdy maniak wyrobów Blasphemopodobnych łyknie ten album bez zbędnych pytań a moja rekomendacja tego materiału jest im zbędna. Pozostali mogą sobie co najwyżej, że grzecznie to ujmę, pospierdalać na roraty. I nie ma co się w tym przypadku rozpisywać. Każdy bowiem wie o co chodzi.
- jesusatan

Recenzja Ljosazabojstwa "Głoryja Śmierci"


Ljosazabojstwa
"Głoryja Śmierci"
Godz Ov War 2020

Pamiętam, jak pewien znajomy nabijał się nieco z nazwy gdy polecałem mu ten białoruski zespół. Było to jakiś czas temu, kiedy to ich wcześniejsze nagrania wychodziły nakładem nieźle wówczas prosperującej Hellthrasher Productions. Już wtedy kopara mu nieco opadła po zapoznaniu się z demówką tego bandu. Dziś Ljosazabojstwa powraca przynosząc ze sobą pierwszy pełnometrażowy materiał. I nie ma co owijać w bawełnę, biorąc nawet pod uwagę, że dotychczasowe pomniejsze nagrania pochodzącej z Mińska kamandy były bardzo obiecujące, trzeba przyznać, że mamy tu do czynienia z o klasę przynajmniej wyższą jakością. Na debiucie ten twór jawi się już jako dojrzały i doskonale zdający sobie sprawę z własnej wartości zespół. Mimo iż nadal porusza się w obranym od początku wolnym i ciężkim jak średniej wielkości słoń death metalowym stylu, wyraźnie słychać, że zawarta na omawianym krążku muzyka jest bardziej dojrzała i przemyślana. Kompozycje są bardziej rozbudowane i zdecydowanie dłuższe niż dotychczas. Ich średni czas oscyluje w granicach dziesięciu minut, jednak nie lękajcie się. Nie są to utwory które nużą, Białorusini bardzo przyłożyli się, byśmy nie spoglądali z nudów w lewo... w prawo... niczym aktor na polskim filmie. Mielą co prawda po swojemu, powoli, chwilami wręcz topornie, jednak ilość pomysłów wplatanych w poszczególne kompozycje sprawia, że co chwilę jesteśmy zaskakiwani czymś nowym. Rytmiczne akordy płyną na zmianę z bardziej nastrojowymi, doomowymi harmoniami, pozwalając chwilami przemknąć w tle niebanalnej solówce. Chłopaki pozwalają, by dokładnie wyważone dźwięki dopadały i gniotły bez pośpiechu, z zegarmistrzowską precyzją. Pojawiające się w tle klawisze odpowiednio podkreślają atmosferę tego krążka, czyniąc go jeszcze bardziej dosadnym i poniekąd majestatycznym. Co ważne, Ljosazabojstwa wykształcili swój własny, charakterystyczny feeling, oscylujący gdzieś w okolicach Bolt Thrower. Połączyli ciężar i melodię na swój własny sposób, czyniąc to jednak nieco inaczej niż wspomniani linijkę wyżej Brytole. Na pewno rzeczą, która wyróżnia autorów "Głoryja Śmierci" są liryki wyrzygiwane w ich rodzimym języku, co sprawia, że zespół jest jeszcze bardziej rozpoznawalny. Precyzyjnie dopracowane brzmienie sprawia, że każdy instrument odgrywa tu równie ważną rolę i nie zostaje zepchnięty na drugi plan. Bardzo dobrze się tego słucha a co najważniejsze, apetyt na obcowanie z tym krążkiem rośnie proporcjonalnie wraz z jego konsumpcją. Może się powtórzę, jednak na debiucie Ljosazabojstwa poczynili ogromny krok wprzód i każdy fan ich wcześniejszych dokonań będzie wręcz zachwycony tym, jak bardzo ten zespół urósł. Z kolei ci, którzy do dziś nie zapoznali się z twórczością Białorusinów powinni czym prędzej nadrobić zaległości. Bo jeśli nie, to wiele stracą.
- jesusatan

Recenzja Throneum "Oh Death... Oh Death... Determinate, Preach And Lead Us Astray"


Throneum
"Oh Death... Oh Death... Determinate, Preach And Lead Us Astray"
Godz Ov War 2020

Jak by nie liczyć, nadchodzący wielkimi krokami nowy album Throneum jest ich jubileuszowym. Nie jestem w stanie wyliczyć z pamięci wszelkich ich pomniejszych wydawnictw, jednak pełnym albumem uderzają po raz dziesiąty. Doprawdy niewiele jest zespołów, które przy takiej ilości wypluwanej muzyki są wciąż w stanie utrzymać określony poziom a tym bardziej zaskakiwać. A "Oh Death... Oh Death..." zaskakuje. Mało, jestem przekonany, że ten krążek bardzo mocno podzieli dotychczasowych fanów kapeli. Nieskromnie przyznam, że tego właśnie oczekiwałem po, nieco bardziej eksperymentalnym i zróżnicowanym "The Tight Deathrope Over Act Over Rubicon". I sobie (tfu!) wymodliłem, gdyż najnowsze dziecko Throneum jest dokładnie tym, na co miałem nadzieje. Ten materiał stanowi pewnego rodzaju nowe otwarcie. Co prawda pierwszy utwór, "Alpha Soulside Space Stream" nie zwiastuje jeszcze przewrotu. Nadal słyszymy tu jakże charakterystyczne, prymitywne akordy, zagrane może w ciut wolniejszym tempie, acz nie pozostawiające złudzeń co do ich autorstwa. Diabolizer obrabia swój zestaw w równie łatwo rozpoznawalnym, chałupniczym stylu, którego nie sposób pomylić z żadnym innym. W tle śmignie sobie pokręcona solówka, czyli wszystko na swoim miejscu. Dziwy zaczynają się dziać już chwilę potem, po dwóch instrumentalnych numerach, kosmiczno ambientowym i klawiszowym interludium, będących niejako pomostem między tym co było a tym co właśnie nadchodzi. "Delta Self Appointed" zaczyna mamić nas czarami. Riffy błądzą w lekkie dysonanse, pojawiają się nastrojowe zwolnienia i narkotyczne wizje. Nagłe zrywy mieszają się ze zwolnieniami sprawiając, że zaczyna się nam kręcić w głowie jak po zbyt długiej przejażdżce na karuzeli. Pojawiają się także zeschizowane damskie wokale, odśpiewane w taki sposób, że można dostać gęsiej skórki albo wzwodu. W takim klimacie pozostajemy do końca albumu. Owszem, nadal spotykamy tutaj znane dotąd patenty, jak choćby gwałtowne zrywy i partie solowe, wszystko to jednak jest niczym drzewo, które zostało pozbawione konarów i z ostałego się korzenia i pnia wypuściło nowe, na których wyrosły nieznane dotąd, trujące owoce, dostarczające wizjonerskich wrażeń. Cały materiał jest niespotykanie wręcz przemyślany i poukładany w logiczną całość. Jestem pod silnym wrażeniem jak bardzo Throneum się rozwinął. Ich ewolucję można chyba śmiało porównać do tej, którą przeszła Furia. Osiągnęli wyższy pułap, nadal zachowując pierwotnego ducha zespołu. Tak pojęty progres to ja rozumiem. Posłuchajcie tego krążka bez jakichkolwiek oczekiwań. Potraktujcie Throneum jak czystą kartę i sami oceńcie, czy tego typu dźwięki do was docierają. Ja jestem na kolanach i jeszcze długo z nich nie wstanę.
- jesusatan

Recenzja Weresoul "Weresoul"


Weresoul
"Weresoul"
Malignant Voices 2020

Oto kolejny debiutant – nie debiutant w stajni Malignant Voices. Mimo iż nazwa Weresoul sama w sobie jest nowa, to kryje się za nią nie kto inny jak Rituals i Wormwood, panowie znani choćby z takich aktów jak Sauron, Narrenwind czy Eerie. Tak naprawdę jednak jest to bez większego znaczenia, gdyż to, co wspólnie stworzyli na debiutanckim albumie odbiega dość daleko od wspomnianych przed chwilą zespołów. "Weresoul" jest płytą bardzo kolorową o teatralnym wręcz charakterze. Jest też bardzo tajemnicza i zaskakująca, pełna niekoniecznie zazębiających się na pierwszy rzut ucha różności. W zasadzie zanurzenie się w tych dźwiękach jest jak podróż do ogromnego, dziwnego lasu, pełnego niesamowitości i czarów. W pierwszej chwili można się poczuć bardzo nieswojo słysząc za plecami złośliwy chichot wiedźm i dopiero gdy zawrzemy z Diabłem pakt, dane nam będzie zachwycać się wszystkimi skrytymi skrzętnie piekielnymi urokami. Co dziwne, w zasadzie za każdym razem gdy słucham "Weresoul" słyszę co innego. Raz brzęczy mi w głowie grecka szkoła black metalu, za chwilę stwierdzam, że gdzieś tam przebrzmiewa węgierski Tormentor, lecz zatapiając się za chwilę w tych samych kompozycjach stwierdzam, że to brednie, bo wyraźnie słychać tu echa Bathory. Nie ma zatem sensu rozbierać poszczególnych utworów na czynniki pierwsze, tym bardziej że "Weresoul" to nie zbiór piosenek, lecz spójna całość i tak należy go odbierać. Poza black metalowymi akordami panowie wrzucają do czarciego kotła sporo sampli i elementów potęgujących gryzący nozdrza odór siarki. Ich muzyczne wizje są bardzo logicznie zróżnicowane i pełne udziwnień. Zdecydowanie nie jest to krążek łatwy i należy poświęcić mu odpowiednią ilość czasu, gdyż z każdym następnym odsłuchem odkrywa przed nami kolejne, niezauważalne dotychczas smaczki. Stwierdziłem na początku, że ta muzyka jest teatralna. Tak, bowiem idealnie sprawdziłaby się jako podkład do sztuki o Diable, czarownicach i tajemniczych rytuałach. Jako narzędzie narracji idealnie sprawdzają się wokale, zarówno te bardziej agresywne, brzmiące jak złośliwe szepty dochodzące znikąd, jak i te śpiewane, przypominające dworskiego barda, jeszcze bardziej potęgujące klimat zawartego na albumie diabelstwa. "Werewolf" to zdecydowanie płyta nietuzinkowa i bardzo, ale to bardzo intrygująca. Część z was pewnie odbije się od niej już przy pierwszym podejściu, jednak nie każdemu dane jest dostąpić wstępu do miejsc dziwnych i tajemniczych, które Diabeł przykrywa ogonem.
- jesusatan

Recenzja ABYSMALIST „Reflections of Horror” (Demo)

ABYSMALIST 
„Reflections of Horror” (Demo)
Caligari Records 2019


Demo tego duetu z Sacramento sprawi sporo frajdy wszystkim maniakom Oldschool Death Metalu, a niektórzy z nich z pewnością przy tych czterech piosenkach, z których ropa wylewa się obficie, kilka razy zwalą sobie kapucyna. Abysmalist, którego muzyka głęboko zatopiona jest w klasycznym Śmierć Metalu lat 90-tych, ukazuje dobitnie, w czym tkwi siła takich dźwięków. Jest to muza bazująca na kanonach gatunku, które wszyscy doskonale znamy i kochamy. Czuć tu zatem słodką zgniliznę znaną z płyt Autopsy, przytłacza nas groove i wgniata w glebę ciężar kojarzący się z Obituary, przetaczają się po nas zaprawione melodią walce á la Bolt Thrower, czy Jungle Rot, oblepia nas smolisty mrok przywodzący na myśl twórczość Incantation i surową miazgę Winter, można tu także wyłapać solidnego kopa w ryj, jakie w swoim czasie potrafili sprzedawać chłopcy z Massacre. Oczywiście każdy w Was po wysłuchaniu tego materiału będzie miał zapewne swój zestaw zespołów, do których porównałby muzykę zawartą na „Reflections of Horror”, mnie przyszło na myśl to, com tu napisał. To tylko zresztą mało ważny szczegół, najważniejsze jest to, że chłopaki odjebali tu kawał zajebistej roboty, a dźwięki, jakie stworzyli, są fantastycznie zgniłe, agresywne, mięsiste i zwarte niczym ogromny, miażdżący monolit. Cały koncept muzyczny doskonale uzupełnia grafika, jaka znalazła się na okładce tego demo. Świetne wejście „z buta” na Death Metalową scenę. Wielkiego apetytu narobiły mi te cztery wałki, z niecierpliwością czekam na więcej. 

Hatzamoth

Recenzja ABATED MASS OF FLESH „Not Burned” (EP)

ABATED MASS OF FLESH 
„Not Burned” (EP) 
Justified Insanity Records 2020



Kilka razy miałem styczność z tym brutalnym aktem z Tennessee i każdorazowo muza tego zespołu nie robiła na mnie jakiegoś specjalnego wrażenia. Przy okazji wydanego w lutym tego roku ich najnowszego materiału sprawa ma się podobnie, tzn. niby jest brutalnie, ciężko i bezkompromisowo, ale zarazem jest też monotonnie, męcząco i nudnawo. Słuchając tych dźwięków, czuję się tak, jakby obok mnie przejeżdżał ogromny, rozklekotany kombajn, pod którym co prawda ziemia drży w posadach, ale nie robi on absolutnie żadnej krzywdy, ba nawet nastraszyć solidnie nie potrafi. Muzyka Abated Mass of Flesh to niezmiennie konglomerat, w którym łączą się Slamming Brutal Deathcore i Brutalny Death Metal w procentowym stosunku, który oceniłbym na 80 do 20. Przeważają tu zatem wgniatające w podłoże, ciężkie, rwane, boleśnie oczywiste rytmy, masywne, siłowe, zagęszczone riffy i bestialskie wokalizy będące mieszanką niskich, gardłowych gutturali, zwierzęcego growlingu i agresywnych, bardziej wrzeszczanych partii. Brzmienie, choć jest dosyć konkretne i soczyste, to jednak w połączeniu z tymi przeciętnymi kompozycjami nie ma odpowiedniego pierdnięcia, siły ni mocy. Okrutnie przeciętna to twórczość, którą w małych dawkach jakoś jeszcze trawię ze względu na obecny tu ciężar, jednak pełna płyta, która zawierałaby takie męczenie buły, powodowałaby u mnie odruchy wymiotne i byłaby już dla mnie nie do przejścia. Jeżeli jednak macie ochotę na pospolity, bezbarwny Slamming Brutal Deathcore z lekkim dotknięciem US Brutal Death Metalu, to Abated Mass of Flesh jest skrojony idealnie pod Wasze potrzeby. Ja już nie wierzę, że ta grupa stworzy coś wartego uwagi, zatem kładę na nich lachę i żegnam ozięble. 
Hatzamoth  

czwartek, 21 maja 2020

Recenzja Yfel 1710 „Yfel 1710”


Yfel 1710
„Yfel 1710”
Malignant Voices 2020

Malignant Voices budzi się po koronawirusowym letargu i zapowiada właśnie kilka nowości wydawniczych. Jedną z nich jest nowy projekt znanego doskonale z Non Opus Dei – Klimorha. Co prawda wielkim fanem NOD jakoś nigdy nie byłem, lecz Yfel 1710 to zupełnie inny klimat. Już sam koncept albumu, nawiązujący do mrocznych dziejów Warmii, jest bardzo intrygujący i warto zagłębić się w historię poruszanych w tekstach wydarzeń. Wspomnę jedynie, że 1710 w nazwie zespołu to rok w którym Olsztyn został nawiedzony przez epidemię dżumy. Muzycznie natomiast Yfel 1710 serwuje nam wszystko co najlepsze w drugiej fali black metalu. Sześć zawartych na krążku kompozycji to mieszanina wybuchów agresji, pojawiających się w tle nieco bardziej chwytliwych i melodyjnych fragmentów oraz kapki melancholii. Przede wszystkim jednak z tych dźwięków wali na odległość siarką i ostrym wkurwem. Nie ma tu żadnych muzycznych eksperymentów, zbędnego kombinowania czy zabawy w podchody, jedynie czarny jak smoła, zimny metal uderzający z pełną mocą już od pierwszych chwil. Ten album nastawiony jest przede wszystkim na frontalny atak. Dla przykładu „Warszawska 107 – Willa Wisielców” to cios wagi ciężkiej, po którym doprawdy ciężko się podnieść.  Pozostałe utwory są równie intrygujące, przemyślane i poukładane tak, by co chwilę przykuwać uwagę nowymi pomysłami. Ogromnej siły dodaje im jadowity wokal, w którym czuć nieudawane emocje. Ponadto teksty wypluwane są (poza jednym wyjątkiem, według mnie odrobinę pasującym cały koncept) w języku polskim, co w połączeniu z ich zawartością czyni je autentycznie przerażającym, najsilniejszym chyba elementem tego albumu. Brzmienie jakie zespół uzyskał na debiucie jest niesamowicie chłodne i antyludzkie, doskonale pasujące do opowiadanych przez zespół historii. Może lekko przyczepiłbym się do dość płasko brzmiącej perkusji, lecz tego rodzaju niedociągnięcia czynią płytę bardziej naturalną niż komputerowy produkt na zamówienie. Pomimo sporego zagęszczenia dobrych zespołów na polskiej scenie BM, myślę że Yfel 1710 spokojnie znajdzie na niej swoje miejsce. Ich  krążek zdecydowanie wart jest bowiem zainteresowania.
- jesusatan

wtorek, 19 maja 2020

Recenzja Mental Casket "Demo 2020"

Mental Casket
"Demo 2020"
Howl Chain Rec. / Headsplit Rec. 2020


Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem nazwę Mental Casket, to momentalnie skojarzyła mi się z utworem Death o wiadomym tytule. No i wcale się nie pomyliłem, bo warszawski duet na swoim drugim demo częstuje nas muzyką, która w zasadzie jest hołdem dla Chucka Schuldinera i jego twórczości z okresu dwóch pierwszych płyt. Trzy trwające nieco ponad jedenaście minut utwory pełne są prostych, rytmicznych riffów, chwilami jak żywcem wyjętych z "Scream Bloody Gore" czy "Leprosy". Już samo brzmienie gitar zostało mocno ustawione w wiadomym kierunku a pojawiające się w tle solówki momentalnie przypominają te z "Spiritual Healing". Oczywiście nie są tak genialne jak oryginał, powiedziałbym nawet że ta w "Dose of Gruesomeness" jest lekko niedopracowana, jednak to nie konkurs wirtuozerii a death metalowe demo. Chłopaki nie bawią się zatem w niepotrzebne popisy czy kombinowanie na siłę. Poszczególne kompozycje oparte są na prostych akordach i chyba właśnie w tym ich największa siła. Doskonale czuć w nich bowiem ducha drugiej połowy lat osiemdziesiątych. I nie razi nawet to, że są dość schematyczne, a perkusja wybija niezbyt skomplikowane rytmy, bo przecież właśnie tak kiedyś grało z osiemdziesiąt procent zespołów w gatunku. Do uzupełnienia całości mamy chropowaty growl z manierą mocno przypominającą... No przecież nie Kaczora Donalda! Rzeczone demo zostało nagrane w sali prób, dzięki czemu brzmi bardzo organicznie i surowo, jak dla mnie idealnie. Powiem więcej – gdyby te utwory zostały zarejestrowane w profesjonalnym studio, bankowo straciłyby na swojej mocy. Z tego też powodu lepiej słucha mi się tych wałków niż zbytnio wyszlifowanych płyt Gruesome. Nie wiem co prawda jak strawiłbym powiedzmy czterdziestominutowy materiał, lecz tego zapewne dowiem się niedługo, bo zespół już pracuje nad debiutanckim krążkiem. Na dziś te jedenaście minut jest dla mnie dawką optymalną. Maniacy starych, śmierćmetalowych demówek mogą łapać kasetkę z "Demo 2020" bez zastanowienia. Może nie jest to band któremu wróżę wielką, międzynarodową karierę, ale kilku ludziom na bank sprawią odrobinę radochy. Mi sprawili.
- jesusatan

poniedziałek, 18 maja 2020

Recenzja PERDITION HEARSE „Mala Fide”


PERDITION HEARSE
„Mala Fide”
Nuclear War Now! Productions 2019

Perdition Hearse to horda, która była częścią dawnej, norweskiej sceny Black Metalowej przełomu lat 80-tych i 90-tych. Wydana przez Nuclear War Now! pod koniec ubiegłego roku „Mala Fide” to kompilacyjna płyta, na którą składają się nagrania, które ongiś ukazały się jako: „Mala Fide” demo 1992 (wałki 1-4), „The Stealthy Beyond Death” reh demo 1991 (utwór 5) i „Rehearsal 21/3-90” reh demo 1990 (piosenki oznaczone numerami 6-9). Niech wszystkim wszem i wobec będzie wiadomo, że muzycy grali tu zacni, którzy po rozpadzie grupy zasilili szeregi takich zespołów jak Ragnarok, Endezzma, Kharon, czy Tsjuder wspomagając też nierzadko na żywo takie akty, jak: Taake, Fester i Mayhem. Widać i słychać zatem, że to nie przelewki, a jednostki zaangażowane w Perdition Hearse, to nie przypadkowi chłoptasie wykopani spod kamienia dla potrzeb chwili. Co do zawartości  muzycznej, to usłyszycie tu surowy, nawiedzony, złowieszczy Black Metal, jaki można było znaleźć na podziemnej scenie ponad 25 lat temu. Nie dziwi zatem fakt, że w nagraniach tych, poza typową, czarną surówką słychać nawiązania do diabelskiego Thrash’u, czy wczesnej sceny Death Metalowej. Oczywiście brzmienie nie jest tu jednolite, często faluje i co pewien czas się zmienia, co jest charakterystyczne dla tego typu wydawnictw, ale jednocześnie ten często niedoskonały sound robi zajebisty, mroczny, diaboliczny klimat, jakiego próżno szukać na większości współczesnych produkcji. Dla wszystkich, starych dziadów, takich jak ja jest to zatem doskonałe uzupełnienie kolekcji diabelskiego grania, a dla młodszych adeptów wspaniała lekcja poglądowa, jak wyglądał Czarci Metal grany bez mała ćwierć wieku temu. Chylę czoła przed wytwórniami takimi, jak Nuclear War Now!, że chce im się grzebać w tak głębokim undergroundzie, wyławiać stare wydawnictwa, wydawać je i rzucać niczym perły między wieprze nierzadko notując finansową wtopę. Do pełni szczęścia brakuje mi jeszcze wersji cd tego materiału, gdyż jak na razie wałki te ukazały się na 12” placku. Mam jednak nadzieję, że doczekam się niebawem także srebrnego krążka z tymi nagraniami, gdyż to 37 minut autentycznej czerni, bez ściemy, kunktatorstwa, czy prób przypodobania się komukolwiek. Zespół niedawno powrócił z niebytu, aby ponownie rozsiewać diabelską zarazę, a 3 lutego 2020 odbył pierwszą próbę po reaktywacji. Czekam zatem z ciekawością, ale i pewnym niepokojem, co będzie dalej? Aktualną kondycję grupy zweryfikują tak naprawdę dopiero jej nowe nagrania, nie pozostaje nam zatem nic, tylko czekać.

Hatzamoth