Mordhell
"Graveyard
Fuck"
Pagan
Rec. 2020
Niemal
dekadę trzeba był czekać na trzeci album poznańskiego Mordhell.
Można powiedzieć, że szmat czasu, jednak słuchając "Cmentarnego
Jebania" ma się wrażenie, że ten dla jego twórców zatrzymał
się w latach dziewięćdziesiątych i ani myśli nawet drgnąć.
Zespół powraca co prawda w nieco odświeżonym składzie, lecz
najwyraźniej nowi ludzie którzy zastąpili starych ludzi nadają na
identycznych falach. Muzycznie bowiem niewiele się zmieniło.
Mordhell jak to Mordhell – napierdalają piwniczny, prosty i
niesamowicie jadowity black metal under the sign of Norway. Jakieś
zmiany jednak nastąpiły i to nawet dość słyszalne. Niby zespół
nadal bawi się tworząc własną interpretację black metalu, opartą
na fiordowych riffach i mocno punkowym sznycie, jednak tym razem
wszechobecne dotychczas zapożyczenia z Darkthrone czy Carpathian
Forest zostały jakby zminimalizowane i zastąpione wyraźnym
nawiązaniem do innych tuzów tamtejszej sceny – Gorgoroth. Nie
znaczy to jednak, że elementów fenrizowych tu nie uświadczymy, one
nadal są w tej muzyce obecne. Obecne są chwytliwe, jakże
charakterystyczne rytmiczne riffy, prymitywne łupanie w bębny w
d-beatowym tempie czy podsłuchane u Toma Warriora wokalne "Ugh!".
Rzecz w tym, że Mordhell nieco rozwinęli formułę serwowaną na
wcześniejszych wydawnictwach, dzięki czemu "Graveyard Fuck"
to album nadal silnie zakorzenionym w Skandynawii, jednak jakby
bogatszy i zagrany bardziej po swojemu. Oczywiście wszystkie
innowacje mieszczą się w ramach surowizny i prymitywizmu, choć
szczerze przyznam, że niektóre zapędy ku umelodyjnianiu tych
mroźnych piosenek odrobinę mnie niepokoją. Choćby przy trzecim na
płycie "Cum Dumpster" przez chwilę robi się jakby
odrobinę za słodko. Są to może jedynie sekundowe wstawki, i
wspomniana "słodycz" jest i tak mega wścieklizną w
porównaniu do nowomodnych bandów, lecz akurat od Mordhell oczekuję
totalnej piwnicy i proszę mi tak więcej nie grać! Pomijając te
drobne mankamenty trzeci krążek tych synów Szatana to prawdziwie
diabelski wyrzyg na którym pełno lodowatych akordów, diabelskich
melodii i starego, poczciwego black metalowego łupania. Co
najważniejsze, album ten nie jest tak prostolinijny jak poprzednie.
Odkrywa swoje smaczki stopniowo i z każdym odsłuchem wciąga coraz
bardziej. Nie mam wątpliwości, że każdy fan zespołu łyknie
"Graveyard Fuck" z sadomasochistycznym obrzydzeniem. Tak
się kurwa gra black metal w starym stylu. Tyle w temacie.
-
jesusatan
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz