Whalesong
"Radiance
of a Thousand Suns"
Old
Temple 2020
Pamiętam,
jak kilka lat temu, jadąc autobusem tak się zasłuchałem w płycie
Echoes of Yul, zespołu który wówczas dopiero co poznałem, że
zapomniałem wysiąść na swoim przystanku. Mimo że jestem raczej
fanem prymitywnego napierdolu, raz na kilka lat trafia mi się płyta
z kompletnie innej beczki, która wywraca do góry nogami mój świat.
Tak było właśnie w przypadku Echoes of Yul i dokładnie tak samo
jest teraz, gdy słucham najnowszego krążka Whalesong. Krążka
zawierającego muzykę w zasadzie ciężką do sklasyfikowania i
chyba właśnie w tym jej największa zaleta. Bez zastanawiania się
nad nazwami szufladek, "Radiance of a Thousand Suns" to
trwająca sto pięć minut podróż do innego świata. Do innego
wymiaru, choć tak naprawdę wcale nie odległego, bo ukrytego w
waszej głowie. Jestem bowiem przekonany, że każdy słuchając
dźwięków tworzonych przez śląski duet może doświadczyć czegoś
zupełnie innego i inaczej je odebrać. Nawet nie będę próbował
was przekonywać, że się w nich zakochacie tak jak ja. O jednym
jestem przekonany – na pewno nie przejdziecie obok nich obojętnie.
Czymże zatem jest najnowsze dziecko Whalesong? Trzon tej muzyki
stanowi drone/industrial, jednak na tym masywnym pniu zespół
umieścił mnóstwo arcyciekawych pomysłów wykraczających bardzo
daleko poza ramy szeroko pojmowanej muzyki ekstremalnej. Poza
klasycznym instrumentarium swoich talentów na potrzeby krążka
użyczyli choćby Thor Harris (cymbały młotkowe), Aleksander
Papierz (saksofon) czy Wacław Kiełtyka (akordeon), co kosmicznie
wręcz wzbogaciło jego klimat. Wszystkie te ozdobniki w towarzystwie
powolnych, drone'owych gitarowych akordów tworzą atmosferę transu,
czegoś w rodzaju balansowania na granicy snu i rzeczywistości.
Wokale, głównie w formie recytacji, brzmią tu niczym zaklęcia
szamana przebijające się przez narkotyczną kotarę dymu. Mnóstwo
w tych dziewięciu kompozycjach teoretycznie sprzecznych inspiracji.
Muzyka orientalna miesza się z doom metalem, noisem, rockiem
alternatywnym i industrialem. Wyobraźcie sobie koktajl złożony z
Godflesh, Dead Can Dance, Skinny Puppy i Swans. Wszystko zazębia się
z zegarmistrzowską precyzją płynąc powoli i budując atmosferę
napięcia i niepokoju. Wiele utworów opartych jest na wielokrotnych
powtórzeniach, choćby w utworze tytułowym (trwającym, bagatela,
czterdzieści osiem minut), gdzie gitarowy riff drąży w głowie
dziurę przez piętnaście minut wprowadzając w narkotyczny trans.
Whalesong na swoim najnowszym albumie nie tylko grają na
instrumentach, oni bawią się nastrojem i emocjami słuchacza. W
przypadku "Radiance of a Thousand Suns" nie bez różnicy
jest też czas i miejsce obcowania z tym krążkiem. Po pierwsze
należy słuchać go od początku do końca oraz, co najważniejsze,
w całkowitej izolacji od świata. Tylko wtedy, gdy poświęcimy mu
całą swoją uwagę odkrywa przed nami swoje piękno i majestat.
Chciałbym napisać o tej muzyce coś mądrego, jednak czuję się w
jej obecności nieprzyzwoicie wręcz mały i ograniczony. Zachęcam
więc do sięgnięcia po to dzieło. Być może również wam
przewartościuje ono muzyczne poglądy i odkryje skrawek świata
kryjącego się w was samych.
-
jesusatan
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz