poniedziałek, 31 stycznia 2022

Recenzja Sarcasm „Stellar Stream Obscured”

 

Sarcasm

„Stellar Stream Obscured”

Hammerheart Rec. 2022

Szwedzki Sarcasm po raz pierwszy zagościł w moim odtwarzaczu (choć właściwie powinienem powiedzieć “magnetofonie”) niedługo po tym, jak zespół wypuścić bardzo dobrą, nawet jak na wówczas panujące standardy, taśmę demo „A Touch of the Burning Red Sunset”, którą to otrzymał od nich znajomy, stary metal, i oczywiście się ze mną podzielił. Wkrótce potem zespół zniknął z pola widzenia a na ich nagrany jeszcze w tamtym okresie debiut czekać trzeba było mi aż do roku 2016-go. Szwedom zachciało się jednak powrócić i po oficjalnym wydaniu „Burial Dimensions” zaczęli srać kolejnymi pełniakami. Rzecz w tym, że współczesny styl zespołu dość daleki jest od tego, co prezentował on w latach dziewięćdziesiątych. Zniknęła gdzieś czająca się w ich utworach agresja, zapodziała zadziorność i zagubił gdzieś przepis na dobry riff. Zamiast tego pojawiły się słodkie melodyjki, rozwleczone kompozycje i przede wszystkim nijakość. „Stellar Stream Obscured” to trzecia po reaktywacji płyta Sarcasm, i stwierdzić muszę, że najsłabsza. Zespół stacza się po równi pochyłej i systematycznie nabiera prędkości. Utwory na nowym krążku są tak beznadziejne jak tylko być mogą. Nie chodzi mi nawet o to, że nie wnoszą do gatunku nic nowego. Mam jedynie wrażenie, że panowie grają na siłę, tylko po to by…. grać. Każdy szanujący się zespół wszystkie osiem z zamieszczonych na tym albumie numerów wrzuciłby do kosza z odpadami. Wieje tu nudą na tyle silnie, że już w połowie słuchania „Stellar Stream Obscured” zaczyna najzwyczajniej wkurwiać i ciężko jest dobrnąć do końca. Jeśli to ma być death metal to ja dziękuję, postoję. Gitary bardzo ugrzecznione, brzmienie idealnie wyczyszczone, mdlące akordy przekładane czasem dla niepoznaki pustym blastowym wypełniaczem, klawiszowe ozdabiacze w stylu niemieckiego Crematory, pseudoklimatyczne gitarowe solówki dla piętnastoletnich metalówek z naszywką Mayhem obok Nirvany, monotematyczny wokal kompletnie bez siły wyrazu… No ja przepraszam, ale gdyby panowie zadebiutowali tym materiałem trzy dekady temu, to albo nikt by na nich nie zwrócił uwagi, albo zostaliby co najwyżej wyśmiani. Nie wiem dla kogo oni te płyty nagrywają, ale wcale się nie dziwię, że Dark Descent ich olali. Dla mnie dwukrotne odsłuchanie tych piosenek było prawdziwą udręką. Nudne to jest, bez wyrazu, bez siły jaką powinien z założenia kipieć ten gatunek muzyczny. Wniosek? To nie jest, kurwa, death metal! Dajcie już sobie panowie spokój, chyba że faktycznie laski na to lecą, to może chociaż poruchacie. Beznadzieja.

- jesusatan

niedziela, 30 stycznia 2022

Recenzja Nocturnal Breed “The Whiskey Tapes Poland”

 

Nocturnal Breed

“The Whiskey Tapes Poland”

Mara Prod. 2021

Nocturnal Breed znają chyba wszyscy. Choćby tylko z nazwy, ale to trochę wstyd. Norwescy black/thrashersi działają aktywnie już od ćwierć wieku i dorobili się sześciu dużych płyt, że drobnicy nie liczę. „The Whiskey Tapes Poland” to, jak widzimy po tytule, podkład do imprez pijackich. Jest to jednocześnie kontynuacja serii, bo wcześniej ukazały się też łyskowe albumy dla Kolumbii, Meksyku i Niemiec. Teraz czas na Polskę. Zatem jeśli szykujecie akurat domóweczkę, a nie zależy wam specjalnie na stanie mebli czy żyrandola, to ten płyt jest wyborem na taką okazję trafnym, a nawet idealnym. Norwegowie grać umiom, wiadomo, ale potrafią też przekuć na swoją modłę klasyki mniej i bardziej znane. Na rzeczonym krążku znajdziemy przeróbki piosenek choćby Matal Church, W.A.S.P. , Nazareth czy Death. Zagranych z jajem i zapewne po głębszym łyku przewijającej się tu co chwilę rudej, która jest niezastąpionym przewodnikiem między twórcami a odbiorcą. Ten składak zdecydowanie zachęca do ostrej zabawy i robienia rzeczy niekoniecznie konwencjonalnych i mądrych, typu sprawdzanie czy da się bez stroju Batmana wyskoczyć z drugiego piętra. Kiedyś ponoć próbował tej sztuczki Novy, jak jeszcze grał w zespole z pięknym Adasiem, lecz to bankowo lewackie plotki. No ale do brzegu, kurwa… Tak jak nie przepadam za płytami zawierającymi covery i mam ich na półce może z dwie, tak „The Whiskey Tapes Poland” zrobiło mi dzień. Dzień, który będę chciał jeszcze niejednokrotnie powtórzyć, bo norweskie wersje klasyków są świetne. A że panowie dorzucili do nich garść kompozycji autorskich, wcześniej niepublikowanych, to nic tylko brać, o cenę nie pytać. Wspomniałbym jeszcze, że doskonale się tych nagrań słucha także za kółkiem, ale ktoś mógłby pomówić mnie o propagowanie jazdy po alkoholu, więc o tym nie powiem. Chuj w to, ten album to przede wszystkim idealny podkład pod imprezowanie przy napojach wysokoprocentowych. Aha, pisałem to już? To świetnie, bo przynajmniej nikt nie przegapi myśli głównej moich wywodów. „The Whiskey Tapes Poland” to składanka dla starych, sentymentalnych, zapijaczonych ramoli dla których metal skończył się najpóźniej po „Reign In Blood”. Nic tylko otwierać mocno schłodzoną flaszkę i napierdalać. Tylko głośno!

- jesusatan

Recenzja CATHARTIC DEMISE „In Absence”

 

CATHARTIC DEMISE

„In Absence”

Independent 2021

Myślę sobie, że kanadyjski zespół Cathartic Demise, w składzie którego jedną z gitar obsługuje pan o swojsko brzmiącym nazwisku Wroblewski, jeżeli tylko będzie chciał, to podpisze w najbliższej przyszłości jakiś niezgorszy kontrakcik płytowy (prawdę powiedziawszy, dziwię się nawet, że jeszcze nie wyciągnęła po nich swych lepkich macek jakaś obrotna wytwórnia). Zespół z kraju klonowego liścia nie prezentuje co prawda muzyki, za którą dałbym sobie przypalić stopy, gdyż panowie tworzą energetyczny, Melodyjny Thrash/Death z progresywnymi ciągotkami, ale uczciwie przyznaję, że ich naładowana technicznymi smaczkami, zadziorna w chuj, odegrana z jajem muzyka robi nieliche wrażenie. Wycinają chłopaki naprawdę wyśmienicie i niebawem, przy odrobinie szczęścia będą w stanie strącić z piedestału niejedną ikonę takiego grania. Najlepszym dowodem, na potwierdzenie mych słów jest wydany w tym roku, pierwszy, długogrający album grupy. „In Absence” to płytka wypełniona po brzegi doskonałymi, jadowitymi, chwytliwymi, intensywnymi, precyzyjnymi  riffami o bardzo dużym stopniu technicznego zaawansowania, które co jakiś czas zapuszczają się na poletko z napisem Metal Progresywny, wyśmienitymi, dopracowanymi partiami solowymi, rozrywającymi, zapętlonymi momentami solidnie, zakręconymi liniami basu, napierdalającymi soczyście bębnami, które również nie stronią od łamanych, rytmicznych zawijasów i agresywnymi, wściekłymi wokalizami okazjonalnie przeplatanymi nieco czystszymi, zachrypniętymi, śpiewanymi partiami. Żre ta muza naprawdę konkretnie, a palcowanie po gryfach w wykonaniu wioślarzy przyprawia chwilami o zawrót głowy. Basista i perkusista także nie zostają w tyle za gitarzystami i na swych instrumentach odstawiają takie hołubce, że momentami opada kopara. Przy całej złożoności tego materiału i jego chwilami progresywnym charakterze „In Absence” nie jest płytą, gdzie usłyszymy technikę dla samej techniki. Nie uświadczysz tu człowieku gitarowego onanizmu, czy bezproduktywnej masturbacji nad pozostałymi instrumentami. Album ten, to wielowymiarowy, nasiąknięty agresją, budowany cierpliwie twór, współgrający i doskonale przenikający się z bogatą, instrumentalną melodyką i wysublimowanymi harmoniami poszczególnych sekcji. Nad produkcją nie będę się specjalnie rozwodził, gdyż jak zapewne się domyślacie, brzmienie jest równie dopracowane, co muzyka, a zatem sound jest tu mocny, dosadny i kąśliwy, ale zarazem selektywny i przestrzenny. Żeby jednak nie było zbyt słodko, to uważam, że centrale powinny być cięższe, co dodałoby temu materiałowi dodatkowego pierdnięcia. Naprawdę, im dłużej słucham tej płytki, tym więcej szczegółów w niej dostrzegam i tym niżej kłaniam się jej twórcom. Krążek ten czaruje i hipnotyzuje techniczną doskonałością, ale i dojebać potrafi tak, że zęby wylatują z paszczy w fontannach krwi (no, może z tą krwią to trochę przesadziłem). Tak, czy siusiak, album ten, to soczysty kawał metalu, który fanom Artillery, Heathen, Forbidden, jak i Dark Tranquillity, czy Children of Bodom zrobi dobrze jak amen w pacierzu. Bardzo dobry, techniczny, melodyjny Thrash/Death. Z pewnością będę obserwował dalsze poczynania Cathartic Demise.

 

Hatzamoth

sobota, 29 stycznia 2022

Recenzja Atonement “Where the Light Is Devouring by Darkness”

 

Atonement

“Where the Light Is Devouring by Darkness”

Mara Prod. 2022

O Atonement już tu niedawno pisałem i to w samych superlatywach. Tylko że o tym ze Szwecji (no cóż, że…) i o ich taśmie demo. Natomiast dziś kilka słów o debiutanckim krążku krajowej brygady o tej samej nazwie. Chłopaki z Wyszkowa / Strzelina / Zielonej Góry nie są chyba w większości dużo starsi od swoich północnych imienników, ale z taką samą dosadnością udowadniają, że młodzieńczy wkurw ma często ogromny wpływ na tworzoną muzykę. Nasi rodacy poruszają się jednak w  zupełnie innych jej rejonach. Na „Where the Light Is Devouring by Darkness” znajdziemy nieco ponad pół godziny miażdżącego ciężarem death metalu z odrobiną czarnej polewki. I przyznać trzeba, że owe pół godziny to same smakowitości. Panowie nie próbują bawić się w jakieś innowacje i opierają swoją twórczość na klasycznych filarach. Rdzeń kompozycji Atonement stanowią głównie potężne, rytmiczne akordy, mogące kojarzyć się z Bolt Thrower, Archgoat czy Nekkrofukk, a ich siła jest doprawdy przytłaczająca. Mimo iż są one całkiem chwytliwe, to zapomnijcie o łatwych melodyjkach. Pomyślcie raczej o rasowym headbangingu przy kapiącej z sufitu smole i tynku odpadającym ze ścian. Jakkolwiek banalnie to nie zabrzmi, mamy tu do czynienia z ostrym pierdolnięciem. I wcale niepotrzebne są muzykom do tego szaleńcze prędkości, bowiem większość materiału stanowią tempa średnie i wolniejsze. Jednak realizator dźwięku odpowiednio się postarał by utwory te wylewały się z głośników niczym parujący, ciekły ołów. Do tego dorzucony mamy bardzo głęboki, niemal bulgoczący wokal obrażający wszelkie świętości i stanowiący bardzo silny punkt tego wydawnictwa. A najważniejsze, że całość jest bardzo równa i poskładana bez żadnych docinek czy sztukowania, łącznie z oprawą graficzną, która dosłownie ocieka desekracją. Jeśli słuchając wielu popularnych dziś na rynku, ugrzecznionych zespołów mieniących się deathmetalowymi brakuje wam prawdziwego undergroundu, to włączcie „Where the Light Is Devouring by Darkness” i przypomnijcie sobie jak naprawdę powinien brzmieć diabelski śmierć metal. Bardzo dobry debiut.

- jesusatan

Recenzja ODAL „WeltenMutter”

 

ODAL

„WeltenMutter”

Eisenwald 2021

Piąty w bogatej dyskografii tego, istniejącego już ponad 20 lat, niemieckiego projektu album długogrający, który w tym roku ukazał się w barwach Eisenwald, to kawał konkretnego Pagan/Black Metalowego rzemiosła. Nie słyszałem wszystkich produkcji Odal, ale z tych, z którymi miałem okazję się zaznajomić to także wg mnie najlepsze jak dotąd ich wydawnictwo. Mimo że materiał ten nie jest specjalnie zaskakujący, to muzyka na nim zawarta może się podobać, a fani Czarciego Metalu z Pogańskim szlifem zapewne byliby w stanie za te dźwięki oddać nerkę, lub kawałek wątroby. „Welten Mutter”, to bowiem album złożony z soczyście, mocno i dosyć różnorodnie młócących beczek, dudniącego solidnie, grubego basu, zimnych, jadowitych, solidnie siarczystych, intensywnych riffów, które przez większość płyty wręcz w naturalny sposób łączą się z grzmiącymi bębnami, majestatycznych partii solowych i ponurych, złowróżbnych wokali. Ten tradycyjny z gruntu rzeczy, czarny kręgosłup dopełniają tu wyważone, użyte umiejętnie partie parapetu i delikatne dotknięcie skrzypiec, które to nadają temu wydawnictwu mroku i melancholijnej z lekka, pogańskiej aury. Nic nowego, prawda? Co zatem sprawia, że muzyka zawarta na tej płytce tak ładnie żre? Kompozycja utworów moi mili. Każda sekunda tego albumu jest przemyślana i skonstruowana solidnie niczym podwaliny ziemi. Równowaga pomiędzy agresją a rozległymi, klimatycznymi, bardziej melodyjnymi sekcjami jest niemal idealna, a do tego dochodzą jeszcze bardzo dobre harmonie i monolityczne wręcz, ale chwytliwe zarazem, chłodne faktury wiosła, poszczególne frazy przedłużane z rozmachem w nieco dłuższe wątki i ponure pasaże o narracyjnym charakterze. Dlatego też „Welten…”, choć zbudowana z dobrze już znanych klocków urzeka i wciąga słuchacza w swe skrzące się, lodowate szczeliny. Czuć w tej muzie feeling charakterystyczny dla pierwszych produkcji Enslaved, Satyricon, czy Windir, choć i specyficzny duch „At Heart of Winter” także unosi się nad tą produkcją. Brzmienie tego materiału jest przyjemnie surowe, chropowate (jednak bez zbędnej ziarnistości), kąśliwe i odpowiednio przestrzenne, tak więc „Matka Światów” zapewnia odpowiednio mocne wrażenia i potrafi przyjebać szmatą między węch, a wzrok. Naprawdę bardzo konkretna płytka. Myślę więc, że fani wymienionych już w tym tekście zespołów, ale także i miłośnicy twórczości Manegarm, Thyrfing, czy Helheim śmiało mogą sięgnąć po najnowszą propozycję Odal, gdyż to w swym gatunku kawał konkretnego grania.

 

Hatzamoth

piątek, 28 stycznia 2022

Recenzja Owls Woods Graves “Secret Spies of the Horned Patrician

 

Owls Woods Graves

“Secret Spies of the Horned Patrician”

Malignant Voices 2022

Czym się różni pójście na jakość od pójścia na ilość udowadnia dziś  po raz kolejny Pan Sova. Malignant Voices nie wydaje może płyty co dwa tygodnie, ale jak już zajebie to z orthodoxa (jak to się kiedyś w moim kręgu mówiło). Chłop ma u  mnie szacun, choćby dlatego, że przed bożonarodzeniowym szałem wziął się i zamkł sklep w pizdu, co by pozery nie kupowały u niego prezentów pod ustrojone drzewko. Dlatego też drugi krążek Owls Woods Graves wypływa właśnie w styczniu a nie w grudniu. Czego można się po nim spodziewać wie na pewno każdy, kto zapoznał się trzy lata temu z „Citizenship of the Abyss”. Black metal punks they are powiedziałbym każdemu, kto przynajmniej w „to be” umie. Prawda jest taka, że jeśli się potrafi te dwa gatunki mieszać, a nie każdy w to umi, to wychodzi z tego niesamowita petarda, taka choćby jak… „Secret Spies of the Horned Patracian”. Włączenie tego albumu można porównać do nadepnięcia na minę przeciwpiechotną, po wybuchu której już nie chodzi się piechotą. Napierdala się po pokoju jak pojebion, macha pięścią i nakurwia głową w ściany. No ale trudno nie dostać pierdolca jeżeli z głośników wylewa się taka mieszanka chwilami zimnego, za chwilę skocznego, wręcz przaśnego black metalu ostro zabarwiona punkowym sznytem. Każdy numer na tej płycie to potencjalny koncertowy rozpierdalator, na czele z…. Kurwa, no seryjnie, ciężko mi wybrać. Skoczny „Idzie Diabeł”, zaśpiewany po naszemu, dosłownie rzuca o ścianę. Hymnowy „Antichristian Hooligan” powinien być śpiewany na stadionie narodowym przy maksymalnie wypełnionych trybunach, z szalikami OWG wzniesionymi w górę. Gdzie indziej, choćby na rozpoczęcie „Bats in the Belfy” usłyszymy bardzo Mgłowe tremolo, no ale kto z tym zespołem koncertuje, ten charakterystyczną melodią, chciał nie chciał, przesiąka. A fakt, iż M do składu w międzyczasie dołączył mógł być jedynie tych podświadomych inspiracji zapalnikiem. Poza tym nie można nie wspomnieć o wokalach. Mamy tu rasowy czarny skrzek, cierpiętnicze jęki ale też i chóralne, niemal bawarskie zaśpiewy przy których nie podnieść w górę kielicha to jak nie poruchać kiedy pała stoi a laska mówi, że chce do pupy. Ta płyta jest tak bogata w pomysły jak jej okładka w szczegóły. I nawet jeśli te pomysły są teoretycznie sobie sprzeczne i w pierwszej chwili do siebie nie pasują, to wierzcie mi, razem tworzą idealny, łatwopalny ładunek. A iskrą go odpalającą jest przycisk „play” w waszym odtwarzaczu.  Owls Woods Graves poczynili spory krok wprzód, więc jeśli ich debiut nie do końca was przekonał to sięgnijcie po „Secret Spies of the Horned Patracian”. Bo to jest prawdziwy dynamit..

- jesusatan

Recenzja THE PLAGUE „Within Death”

 

THE PLAGUE

„Within Death”

Bitter Loss Records 2021

Pozwólcie łobrzygatelki i łobrzygatele, że przedstawię Wam The Plague i ich pierwszy album długogrający „WithinDeath”. Zaznaczę od razu, że ekipa ta, a konkretnie ich płytka bezczelnie skopała mi dupę nie pytając czy można? Zespół z kraju kangurów rzeźbi bowiem mięsisty, klasycznie szwedzki Metal Śmierci, który od wielu już lat, nieodmiennie w chuj robi mi dobrze. I nieistotnym jest fakt, że w tym gatunku ponownie prochu się nie odkryje, ni koła nie wymyśli, a wszystko opiera się na sprawdzonych już i stosowanych w wielu konfiguracjach, klasycznych do bólu patentach. Może prostak i dziad ze mnie, ale każdorazowo, gdy słyszę szczerą, odegraną z pazurem, rasową szwedziznę opartą na okrutnych, sękatych, tępo niczym cepy młócących beczkach, grubych, rozrywających liniach basu, tłustych, zagęszczonych, chropowatych riffach, piłujących okrutnie solówkach i soczystych, zaflegmionych, gardłowych growlach, to serce z radości niemal wypierdala mi z piersi, a dłonie chciałyby zanurkować w jeszcze ciepłej i aromatycznej krwi tętniczej. Wierzcie mi (lub nie), ale ta płytka, to właśnie takie konkretne, niespełna 34-minutowe, skandynawskie jebnięcie, które poniewiera niczym rozpędzony do wysokich prędkości buldożer. Chłopaki nie pierdolą się w tańcu, nie spuszczają nad każdą nutką i nie filozofują, próbując wyjaśnić kwadraturę rzeczonego już wcześniej koła, tylko bezpośrednio rżną, co im leży na wątrobie i robią to z pasją i zaangażowaniem. Gdzieniegdzie przewinie się nieco bardziej koszerna, jadowita faktura  inspirowana Thrash Metalem, czy wynalazek rodem z agresywnego, wściekłego Hc/Punka. Podstawą jest tu jednak Old School Swedish Death Fucking Metal, a wspomniane tu powyżej domieszki dodają jeno tej płycie pikanterii, nie zaburzając w najmniejszym nawet stopniu jej zwartego, monolitycznego, śmiertelnego charakteru. Skojarzenia ze starym Entombed, Dismember, czy Epitaph, a ze świeżej krwi z LIK są tu jak najbardziej na miejscu, choć nie mamy do czynienia z bezmyślną kalką mistrzów gatunku, gdyż The Plague pozostawia w znajdujących się na tej płycie wałkach swój własny szlif i krótkimi chwilami nieco bardziej złożone tekstury. Brzmienie, choć podobnie jak muzyka, typowo szwedzkie, to jednak jest w tych dźwiękach dość duża gęstość, solidny groove i należyta porcja tłustego mięsiwa, więc „Within Death” gniecie bez pierdolenia w bambus. Podsumowując zatem: bardzo dobry album, który każdego maniaka skandynawskiego Metalu Śmierci przyprawi o przyspieszony puls i mrowienie w galotach. Czekam na następną, szwedzką nawałnicę rodem z Antypodów.

 

Hatzamoth

czwartek, 27 stycznia 2022

Recenzja BASTARD OF LORAN „Beckoning the Red Moon”

 

BASTARD OF LORAN

„Beckoning the Red Moon”

Northern Silence Productions 2021

Pierwszy, pełny album hiszpańskiego duetu zwącego się Bastard of Loran swą premierę miał jeszcze pod koniec 2020 roku. Szefostwu Północnej Ciszy spodobał się on jednak na tyle, że postanowili wydać ten materiał na srebrnym krążku pakując go w limitowany do 500 szt. digipack. Po kilku odsłuchach tego materiału cały czas zastanawiam się, co wpłynęło na taką decyzję tej wytwórni, bo chyba nie zawarte na tej płycie dźwięki? Nie moja to jednak ostatecznie sprawa, więc nie będę nad tym rozmyślał, a skupię się na zawartości muzycznej „Beckoning the Red Moon”. Otrzymujemy tu mianowicie niespełna 34 minuty przeciętnego do bólu Symphonic Black Metalu opartego na całkiem soczystym, aczkolwiek w chuj monotonnym automacie perkusyjnym, zimnych, surowych riffach, niezłych wokalach i wszechobecnym parapecie. Ani mnie ziębi, ani parzy ta muzyka, a w zasadzie jest mi całkowicie obojętna, nie mam więc zamiaru celowo się nad nią pastwić, ale nie da się jednak ukryć, że album ten jest kierowany do najbardziej zatwardziałych maniaków tego podgatunku (lub też do odbiorców z przynajmniej lekko upośledzonym słuchem). Poszczególne jego składowe same w sobie tragiczne może i nie są, ale album jako całość jest przewidywalny i monotonny, przynajmniej jak dla mnie. Dźwięków basu tu panie nie uświadczysz, bo pewnie go nie ma, albo został kulawo nagrany (choć skłaniam się ku tej pierwszej opcji), niektóre partie riffów brzmią, jakby zostały przypadkowo ze sobą sklejone, więc aby nieco schować tego rodzaju kwiatki, zastosowano sprawdzoną już receptę, a mianowicie polano je zagęszczoną, wrzącą zupą upichconą z nieco głośniej wrzuconych beczek z trupa, mocniej do przodu wysuniętych partii klawisza i solidnych, agresywnych, bluźnierczych momentami wokali, które są chyba najmocniejszym punktem tej produkcji. No i cacy, płytka jak ta lala. Nie powiem, jest w tym odrobina mroku, przewijają się tu i tam nasączone ciemnością melodie, dynamika tego albumu też jest niezgorsza, a kilka patentów jest całkiem rzetelnie skleconych, ale ogólny obraz tego, co tu słyszę jawi mi się raczej mizernie. Gdyby krążek ten powstał ze dwie dekady temu, pewnie wywołałby jakieś poruszenie, ale na dzisiejszej, zatłoczonej w chuj scenie nie wróżę mu jakiś spektakularnych sukcesów. Oczywiście i dziś „Przyzywając Czerwony Księżyc” znajdzie swoje grono wiernych odbiorców, gdyż jak to się powszechnie u nas mawia „każda potwora ma swojego amatora”, dla mnie to jednak tylko odrzut po odstrzale wewnętrznym. Przesłucham więc pewnie bardziej z obowiązku, niż przyjemności jeszcze ze dwa razy to, co stworzył Bastard of Loram i pożegnam tę płytkę bez żalu. Szara, oj przepraszam, czarna, II-ligowa przeciętność, ale przynajmniej logo mają fajne.

 

Hatzamoth

Recenzja PERUNWIT „Wszystkie Odcienie Szarości”

 

PERUNWIT

„Wszystkie Odcienie Szarości” (Re-Issue)

Black Death Production 2021

Przeczucie mnie jednak nie myliło, normalnie wręcz czułem to w moczu i kale, że Black Death Production nie poprzestanie jedynie na wznowieniu „W Kręgu Dębów” i oto dokonało się! Kolejny materiał Perunwit doczekał się wznowienia w estetycznym, ponownie limitowanym do 500 szt. digipacku i podrasowaną delikatnie szatą graficzną. Muzyka zawarta na tym wydawnictwie sprawia, iż ponownie wracam pamięcią do osób i wydarzeń sprzed ponad 20 lat wstecz, ech… szalone i piękne zarazem czasy to były, co nie znaczy, że teraz są mniej zwariowane i dużo gorsze (przynajmniej w moim przypadku). Co do samej twórczości Perunwit natomiast, to „Wszystkie Odcienie Szarości” jest płytą zdecydowanie bogatszą, zarówno jeżeli chodzi o same struktury poszczególnych wałków, jak i wykorzystane instrumentarium (żywa, organiczna perkusja, gitary, rozbudowane partie parapetu, czy też bardziej zróżnicowane formy wokalne). Cały czas jednak jest to muzyka bardzo eklektyczna w swej formie i przekazie. Trzeba poświęcić jej należyty czas i atencję, nie da się jej słuchać, podczas gdy przygodnie poznana cielęcinka obrabia ustami twego fiuta. Jeżeli jednak poświęcimy jej odpowiednią ilość skupienia i uwagi, wówczas dźwięki te niejako w podzięce ukażą całą swą moc, hipnotyczny charakter, bogatą inkrustację i grubo ornamentowane, zdobne, pogańskie akcenty gloryfikujące dumę i potęgę dawnych dni. Niezależnie bowiem od muzycznych preferencji, które każdy z nas posiada, nikt chyba nie odmówi tej muzyce i jej twórcom szczerości i zaangażowania w tym, co robią. Trzeba jeno mieć krztynę odwagi, aby zmierzyć się z dźwiękami, jakie wyszły spod ręki Perunwita. Może się nieco powtórzę, ale i to wznowienie wywołało u mnie niemałe emocje, być może nieco mniej intensywne, niż w przypadku „W Kręgu Dębów”, ale jednak. Jak tu bowiem przejść obojętnie wobec takich wałków jak: „Byś wiedział, gdzie żyjesz i umrzesz”, „Wszystkie Odcienie Szarości”, czy „Ostatnia Droga Wojownika”? Uważam zresztą, że tę płytę, podobnie zresztą, jak i inne materiały Perunwit powinno się traktować jako jedną, koncepcyjną całość i słuchać od dechy do dechy, gdyż dopiero wówczas poszczególne elementy składają się na jedną, spójną wizję artystyczną, która uderza z pełną mocą i konkretnie przetacza się po zwojach mózgowych. Cóż, dwie płytki z bogatej dyskografii Perunwit doczekały się już swych kolejnych reedycji dzięki Black Death Production, za co szczerze tej stajni dziękuję, żywiąc jednocześnie nadzieję, że kolejne materiały tej wielce szanowanej w pogańskich kręgach hordy także dzięki nim dostaną ponowne życie. Może by tak teraz w następnej kolejności wznowić „Perkunu Yra Dang I i II”?

 

Hatzamoth

środa, 26 stycznia 2022

Recenzja Mortuus Cadaver „Cemetery Debauchery”

 

Mortuus Cadaver

„Cemetery Debauchery”

Prior Satanae 2022

Na ten materiał czekałem bardzo niecierpliwie, mimo iż nigdy nie posłuchałem ani jednego utworu z dwóch zarejestrowanych przez zespół prób. Jak to możliwe? Ano wystarczyła mi świadomość, że Mortuus Cadaver tworzy trójka odpowiedzialna także za Impure Declaration i chyba nikt mi w tym momencie nie wstanie i nie powie, że to zbyt słaba rekomendacja, bo jebnę z liścia. „Cemetery Debauchery” muzycznie daleki jest od tego, co towarzystwo tworzy pod wspomnianym przed chwilą szyldem. Nowe oblicze nie ocieka smołą i nie przeżuwa ciężkiego zbrojenia. Nie oznacza to jednak, iż nagrania te pozbawione są ciężaru. To co otrzymujemy od Mortuus Cadaver to staroszkolny death metal z domieszką punka i niewielkimi elementami goregrindu. Utwory poznaniaków nie są zbytnio skomplikowane, często oparte na d-beatowym napieprzaniu w beczki (tak, celowo nie piszę „graniu” tylko „napieprzaniu”, takim rdzennie kwadratowym, dla mnie poezja!) oraz prostych, lecz jednocześnie niesamowicie nośnych akordach. Pisać o wzorcach, które można usłyszeć w tych sześciu autorskich (coveru Nunslaughter na zakończenie nie wliczam) numerach, to tak, jakby odczytywać w tej chwili nazwiska ofiar Breivika. Wspomnę zatem jedynie o Necrovore, Bolt Thrower czy wczesnym Death. Wokal z kolei zajeżdża mocno Van Drunenową manierą a beczki stukają wiadrowato jak choćby u Hiszpanów z Haemorrhage. Bas rzęzi natomiast niziutko, prawie jak w Mortician, przez co produkcja tego krążka to prawdziwy zapleśniały miód na moje uszy. Rozkładanie „Cemetery Debauchery” na czynniki pierwsze mija się jednak według mnie z celem, gdyż to właśnie sposób w jaki panowie (i pani) poskładali wszystko do kupy, i jaki dzięki temu osiągnęli efekt robi największe wrażenie. Dawno już nie słyszałem tak świetnej mieszanki death metalu z okresu kiedy ten gatunek dopiero się rodził z jego niewątpliwym protoplastą. A najlepsze w tej całej zabawie jest to, że Mortuus Cadaver brzmi… inaczej, po swojemu. Nie potrafię w tej chwili wskazać, przynajmniej na krajowym podwórku, innej kapeli, która grałaby podobnie. A to dla mnie ogromna zaleta. Jeśli więc dodam jeszcze tylko tyle, że „Cemetery Debauchery” jest materiałem niesamowicie wciągającym i uzależniającym, to każdy fan klasyki powinien wiedzieć, co z tym fantem zrobić. Nie jestem w stanie znaleźć na tym debiucie absolutnie żadnych wad. Dla mnie to jest konkretny cios w podbrzusze.

- jesusatan

Recenzja CRUCIFIXION RITUAL „Gouging the Eyes of Angelic Purity”

 

CRUCIFIXION RITUAL

„Gouging the Eyes of Angelic Purity” (Demo)

Invictus Productions 2021

Tegoroczne, wróć zeszłoroczne, gdyż piszę tę reckę 01.01.2022 demo irlandzkiego duetu Crucifixion Ritual, to rasowe, nuklearne, wojenne jebnięcie w stylu Blasphemy, Revenge, Conqueror, Demonomancy, Goatpenis, Black Witchery, Necroholocaust, czy też wczesnego Beherit i Sarcofago. Wykurw jest tu zatem soczysty i bluźnierczy, a z każdego, zawartego tu dźwięku wali smołą, siarką i spermą Diabła. Nikt nie bawi się więc w dopieszczanie każdego dźwięku, tylko rżnie, ile fabryka dała ku chwale Rogatego. Bębny nakurwiają zatem okrutnie, aczkolwiek nie można powiedzieć, aby ich partie były jakoś specjalnie skomplikowane, chropowaty, grubo szyjący bas bestialsko rozrywa na strzępy, smoliste, w chuj gęste riffy patroszą barbarzyńsko, a wokalne wymioty są tak jadowite, że mogłyby wypalić dziurę wielkości stodoły w ogromnym, wielotonowym, żelbetonowym bloku. Rozpierdol jest tu zaiste niesamowity, a bluźnierstwo wylewa się z tej produkcji na morgi i hektary, choć szczerze mówiąc do wymienionych na początku tej recenzji hord jeszcze trochę tym irlandzkim diabłom brakuje. Mimo to podoba mi się ten stosunkowo prosty, bezkompromisowy, brutalny, sataniczny rozpierdol serwowany przez Rytuał Ukrzyżowania. Jeżeli więc drogi czytelniku wymienione w mych podlanych alkoholem wypocinach zespoły robią Ci dobrze, to „Wydłubanie Oczu Anielskiej Czystości” jest materiałem idealnie skrojonym pod Twoje potrzeby. Jak dla mnie, to dobra, rzetelna, siarczysta rozpierducha, która poniewiera konkretnie, bez mrugnięcia okiem (no, chyba że kakaowym) i całkiem nieźle robi mi dobrze. Chętnie zatem sprawdzę kolejne ich materiały, gdyż mam przeczucie graniczące z pewnością, że niebawem ten duet z Irlandii dołączy do grona najlepszych hord w tym specyficznym gatunku.

 

Hatzamoth

wtorek, 25 stycznia 2022

Recenzja / A review of Chaos Perversion “Petrified Against the Emanation”

 - FOR ENGLISH SCROLL DOWN -


Chaos Perversion

“Petrified Against the Emanation”

Sentient Ruin Laboratories 2022

Żeby się zaraz ktoś nie dopierdolił, że się uwzięliśmy na Chile. Bo faktycznie shub niggurath poleciał ostatnio garścią recek blackmetalowych z tego pięknego kraju, a ja dziś biorę na tapetę Chaos Perversion. No cóż, nie moja wina, tak wyszło i chuj. Pominąć kilku słów na temat autorów „Putrefied Against the Emanation” po prostu nie mogę, bo to materiał, który nie powinien przejść bez echa. Co prawda jest to tylko niespełna dwadzieścia minut muzyki, lecz nawet tyle starczyło by mi ostro skopać dupę a następnie przeczołgać kilka razy po podłodze. Panowie smolą konkretnie mieszając w praktycznie równych proporcjach elementy death i blackmetalowe. Poza podkręconym tempem w którym gitarzyści atakują na zmianę czarnymi tremolo i śmiertelnym riffowaniem znajdziemy tu też kilka kruszących skały zwolnień, dających chwilę na otarcie czoła. Bo jest się przy czym spocić, gdyż nagrania te są niesamowicie gęste i otulone bagiennym, bulgoczącym  od nadmiaru siarki brzmieniem, mogącym kierować skojarzenia bardziej w kierunku Antypodów niż Ameryki Południowej. Za gęstą jak lawa ścianą dźwięku dosłuchać się można na pewno szkoły Portalowej (choćby w utworze tytułowym) czy Vassaforowej. Nie ma tu zatem łatwych melodii (ale posłuchajcie zapętlonej harmonii pod koniec „Entangled by the Roots of Death” i powiedzcie, czy nie słyszycie tu inspiracji genialnymi końcówkami niektórych albumów Immolation), jest natomiast masa smaczków, które wychodzą dopiero po dokładnym wsłuchaniu się w poszczególne kompozycje. Przez wspomnianą kotarę akordów przebija się głęboki growl, który w połączeniu z muzyką sprawia, iż słuchając tego materiału można poczuć na gardle zaciskający się, lodowaty dotyk zła. Moc uderzeniowa tej EP-ki jest doprawdy potężna a umiejętność z jaką Chilijczycy dbają by nie wkradła się tu monotonia to zdecydowanie najwyższa półka.  Nie mogę też zapomnieć o kończącym krążek outro. Nie pamiętam kiedy ostatni raz autentycznie podskoczyłem nerwowo oglądając się za siebie. Nie zdradzę szczegółów, sprawdźcie sami. Być maniakiem gruzu i smoły i przejść obok „Putrefied Against the Emanation” obojętnie oznacza dla mnie bycie całkowitym ignorantem. Doskonały, potężny materiał.

- jesusatan

 

 

Chaos Perversion

"Petrified Against the Emanation"

Sentient Ruin Laboratories 2022

 

Somebody will now get to the fucking point that we're stuck in Chile. Because actually shub niggurath has recently dropped a handful of black metal reviews from this beautiful country, and today I'm working on Chaos Perversion. Well, not my fault, that's how it turned out and shit. I simply cannot omit a few words about the authors of "Putrefied Against the Emanation", because it is a material that should not go unnoticed. It is only less than twenty minutes of music, but quite enough to kick my ass hard and then crawl me on the floor several times. The gentlemen are specifically mixing death and black metal elements in practically equal proportions. In addition to the twisted pace in which the guitarists take turns attacking with black tremolos and deadly riffing, there are also a few rock-crushing slowdowns, giving you a moment to rub your forehead. Because there’s a lot to make you sweat, as these recordings are incredibly dense and wrapped in a swampy sound that gurgles with an excess of sulfur, which can lead associations more towards the Antipodes than South America. Behind the lava-dense wall of sound you can certainly hear the Portal school (say in the title track) or the Vassafor one. So there are no easy melodies here (but listen to the looped harmony at the end of "Entangled by the Roots of Death" and tell me that you can’t hear the brilliant endings of some Immolation albums), but there are a lot of details that come out only after carefully listening to the individual compositions. Through the aforementioned curtain of chords there is a deep growl which, combined with the music, makes you feel an icy touch of evil on your throat while listening to this material. The striking power of this EP is really enormous and the skill with which the Chileans make sure that monotony does not creep in here is by far the highest level. I can't forget about the ending outro as well. I don't remember the last time I really jumped nervously looking behind my back. I will not reveal the details, check it out for yourselves. To be a rubble and tar geek and to pass by "Putrefied Against the Emanation" indifferently means to me to be a complete ignorant. Perfect, powerful material.

- jesusatan

 

Recenzja VOLC VERMALEDIDE „Nietig”

 VOLC VERMALEDIDE

„Nietig”

Heidens Hart Records 2021

Volc Vermaledide to holenderska horda, której początki datowane są na rok 2001, jednak na ich debiutancki pełniak trzeba było czekać aż do roku 2021. Przez bez mała dwie dekady odpowiedzialne za ten projekt dwie persony zajęte były bowiem uczestnictwem w rozlicznych, innych przedsięwzięciach, choćby takich jak: Cirith Gorgor, Salacious Gods, Lugubre, Kjeld, Walpurgisnacht, Asregen, czy Winter of Sin. W końcu jednak panowie poskładali jakoś razem zusammen do kupy swoje pomysły i wykrystalizował się ich pierwszy, pełny album, który otrzymał imię „Nietig”. Znajdziemy na nim prawie 44 minuty klasycznego, zimnego, mizantropijnego Black Metalu sowicie okraszonego ambientowymi pływami z kosmiczno-depresyjnym klimatem. Dominują tu powolne tempa o sporym ciężarze z okazjonalnymi, ale w chuj siarczystymi przyspieszeniami, więc sekcja rytmiczna nie popisuje się żadną ekwilibrystyką, nie wychodzi przed szereg, ale rzetelnie wypełnia swoje obowiązki. Za charakter i atmosferę zawartych tu dźwięków odpowiadają w największym stopniu wiosła i klawisz o astralnym szlifie. To właśnie surowe, przeszywające, hipnotyzujące riffy charakteryzujące się sporą melodyjnością, mroczny, ponury, monumentalny, mistyczny  chwilami parapet i do pewnego stopnia jadowite, bluźniercze, złowróżbne wokale kreują to, co dzieje się na „Nietig”, a pomimo minimalistycznego chwilami podejścia, coś tam się jednak dzieje. Muzyka zawarta na tym krążku bardzo dobrze porusza się pomiędzy wisielczym, żyletkowym Black Metalem, a przepełnionym ciemnością, nawiedzonym ambientem z elementemi Dungeon Synth będąc zarazem jedną, zagęszczoną niezgorzej, zwartą całością. Można w tych dźwiękach odnaleźć ślady Burzum, Summoning, czy Darkspace, pobrzmiewają tu także echa Neptune Towers, Vond, czy starego Mortiis, więc fani Czarciego Metalu romansującego z kosmiczną próżnią będą przy tym albumie z radości machać ogonkiem. Mimo pewnych naleciałości mają te wałki swoje charakterystyczne wibracje, indywidualny szlif i nierzadko wielowarstwowe struktury, wiec można z tą płytką spędzić długie godziny, błądząc po jej tajemniczych, mrocznych zakamarkach. Nie jest to z pewnością płyta, która ukazuje nowe ścieżki dla gatunku. To raczej solidny album zbudowany na bazie sprawdzonych już w ogniu walki elementów, który fanom takiego grania wielokrotnie zrobi dobrze, a może i kilku niezdecydowanych przeciągnie na ciemną stronę mocy, ale to wszystko, na co moim zdaniem go stać.

 

Hatzamot

poniedziałek, 24 stycznia 2022

Recenzja The Devil's Sermon „Czarna Jaźń”

 

The Devil's Sermon

„Czarna Jaźń”

Putrid Cult 2021

Dziś na chwilę wracamy do końcówki roku ubiegłego, kiedy to ukazał się drugi duży materiał naszych stacjonujących w Londynie rodaków z The Devil’s Sermon. Poprzednie, pomniejsze wydawnictwo, czyli „Rydwany Ognia” wyraźnie sygnalizowało, iż zespół powoli, acz systematycznie się rozwija. „Czarna Jaźń” to kolejny etap w drodze, którą panowie obrali sobie w chwili podjęcia decyzji o wspólnym graniu. Zatem, bez szukania niepotrzebnych romansów z gatunkami, które często z black metalem niewiele maja wspólnego, muzycy kultywują jego pierwotne oblicze. Nie mam jednak na myśli, że pięć utworów umieszczonych na płycie to czysta surowizna. Natomiast wszelkiego rodzaju przewijające się tu akustyczne dodatki czy nastrojowe fragmenty pojawiają się nie bez przyczyny i jedynie pogłębiają  gniew sączący się z „Czarnej Jaźni”. Owszem, rdzeń tej muzyki jest niczym lodowy słup, lecz znajdzie się w niej także miejsce na melodie i odrobinę przestrzeni. Słychać, Ze The Devil’s Sermon dokładnie wszystko poskładali w taki sposób, by ich twórczość miała, jak to się mówi, racice i rogi. A to, że czerpią a najlepszych wzorców skandynawskich, czy też chwilami francuskich, to żaden zarzut, skoro finalnie potrafią nadać całości własny kształt. Takowego muzyka zespołu już chyba ostatecznie nabrała. Jest w niej klasyczna surowość, jest tez nastrój i sporo mistycyzmu. Teksty tradycyjnie śpiewane są po naszemu, i jak to najczęściej w takich przypadkach bywa, chwilami są lepsze, gdzie indziej gorsze, jednak tragedii pod tym względem nie ma. Czego by nie mówić, na dwójce The Devil’s Sermon po raz kolejny udowadniają, że można na nich polegać. „Czarna Jaźń” to ich najbardziej dojrzały materiał i nie sądzę, by ktokolwiek, komu black metal w duszy gra poczuł się tym materiałem rozczarowany. Bardzo solidne wydawnictwo.

- jesusatan

Recenzja CROSS VAULT „As Strangers We Depart”

 

CROSS VAULT

„As Strangers We Depart”

Iron BoneheadProductions 2021

Niemiecki Cross Vault, czyli projekt złożony m.in. z muzyków Horn, Terrorazor, Halphas, Angel of Damnation i Shrine,  po pięcioletnim okresie ciszy powraca ze swym trzecim albumem długogrającym. Podobnie, jak w przypadku poprzednich wydawnictw tej grupy, także i tu obcujemy z tradycyjnym, klasycznie podanym, kanonicznym wręcz Doom Metalem. Jest zatem ciężko i melancholijnie, a za owe ponure wibracje odpowiadają tu przede wszystkim wgniatające w podłoże, soczyste, przytłaczające bębny, gruby, tłusty, zwalisty bas, gęste, mroczne, przesiąknięte smutkiem, świdrujące riffy, modelowe wręcz partie solowe o przygnębiającym, narracyjnym charakterze i mocne, czyste, emocjonalne wokale. Ten konwencjonalny ze wszech miar, cmentarny, gatunkowy fundament uzupełniono tu akustycznymi miniaturami i instrumentalnymi pasażami, które przełamując nieco zawiesistą, potencjalnie monotonną aurę, podkreślają i wzmacniają zarazem posępny, pełen zadumy, rozpaczliwy, apokaliptyczny wydźwięk tego krążka. W przypadku takich albumów główną rolę odgrywają przeważnie wiosła do spółki z wokalami i nie inaczej jest także w przypadku tej płytki. „Odchodzimy Jako Nieznajomi” to materiał nasycony znakomitymi liniami gitar, które do spółki z tym, co wydobywa ze swej gardzieli N, w głównej mierze odpowiadają za niepokojącą, mizantropijną atmosferę tej produkcji, choć oczywiście monolitycznej, zwartej, gniotącej niesamowicie sekcji absolutnie nic zarzucić nie można, gdyż wyśmienicie wywiązuje się ze swoich obowiązków. To jednak gitary odpowiadają na tym albumie za niesamowicie nośne, melodyjne, w chuj ciężkie, hipnotyzujące faktury dźwięków, wszelakie ornamenty i smoliste, duszne harmonie rezonujące z tkanymi rozłożyście riffami, nadając tej płycie szlachetnego szlifu. Słychać tu inspiracje jedynką Candlemass, czy pierwszymi płytami  Solitude Aeternus, a z nieco bardziej współczesnych zespołów można odnaleźć na „As Strangers…” wpływy Pallbearer, Warning i Isole. Brzmienie jest oczywiście mocne, pełne, mięsiste i przestrzenne, więc płytka ta ma niezgorszą siłę wyrazu i sączy się z niej monumentalny, grobowy, z lekka mistyczny klimacik. Dla wszystkich fanów muzy z gatunku Traditional Doom Metal trzecia, pełna płyta Sklepienia Krzyżowego będzie z pewnością produkcją wartą zachodu, bo choć nie jest to może album rewelacyjny i ma swoje potknięcia, to wg mnie jest on, mimo tego cholernie dobrym krążkiem zasługującym na dłuższą chwilę uwagi.

 

Hatzamoth

niedziela, 23 stycznia 2022

Recenzja Insineratehymn “Disembodied”

 

Insineratehymn

“Disembodied”

Blood Harvest Records 2022

Zabawny band z tego Insineratehymn. Choć działają na cenie od 14 lat ( z czteroletnią przerwą po drodze), to wydania debiutanckiego krążka w 2018 nie doczekał żaden z oryginalnych członków. Liczne przetasowania personalne nie mają tutaj jednak znaczenia, gdyż niewiele wiadomo jak i co grupa grała przed wydaniem „A Moment In A Vision”. Wiadomo natomiast, że pierwszy pełniak grupy był na tyle dobry, że zapadł mi w pamięci, dlatego też jakieś oczekiwania wobec „Disembodied” miałem. Niestety te 35 minut metalu śmierci dostarczonego przez ekipę z Los Angeles nie spełniło ich w żadnym stopiu. I nie, że „Disembodied” jest słabe, nieporadne czy coś w podobnie. Nie, nic z tych rzeczy. Najnowsza propozycja Insineratehymn ginie po prostu w morzu przeciętności i poprawności jakieś teraz pełno jest na rynku. Sprawny warsztat, przyzwoita,  nie za brudna, nieprzesadnie dociążona produkcja, nienaganne kompozycje i schemat pogania schemat. Tylko, że w tym wszystkim brakuje trochę ognia, szaleństwa, gatunkowej naiwności i bezczelności. Słuchając drugiego elpi tej załogi mam trochę wrażenie, że jest materiał skrojony od linijki, wg sprawdzonych receptur, wzorców i po prostu odegrany. Słucha się tego bez skrzywienia i zażenowania, można wyłapać trochę fajnych riffów, ale wszystko to jest kompletnie nieangażujące. Szkoda, bo zaoferowana tu wypadkowa wczesnych dokonań Malevolent Creation i Cannibal Corpse daje sporo miejsca na pokazanie potencjału energetycznego i dynamicznego, którego de facto tutaj nie ma. Insineratehymn w moich oczach to druga, a może i nawet trzecia liga współczesnej sceny, po prostu „kolejny” death metalowy zespół. Jak ktoś zbiera nośniki jak leci ten pewnie i zakupi najnowszy wypust Amerykanów, ale w moich uszach ten materiał nie ma potencjału, żeby zaistnieć choćby jako gwiazda chwili.

 

                                                                                                                      Harlequin

 

Recenzja MORTICULA REX „Autumnal Rites”



MORTICULA REX
„Autumnal Rites”
Satanath Records 2021

Nie wiem właściwie dlaczego, ale ubzdurałem sobie w mej chorej łepetynie, nie słysząc ani sekundy muzyki, że druga płyta Włochów z Morticula Rex będzie najprawdopodobniej rzadkim, łzawym pitoleniem. Z takim oto przeświadczeniem zabrałem się za odsłuch tego materiału, no i się proszę Was zdziwiłem małe co nieco, gdyż „Autumnal Rites” solidnie skopało mi cztery litery. Płytka ta zawiera bowiem prawie 35 minut dobrego, soczystego Death/Doom Metalu, który gniecie rzetelnie i bez zbędnego pierdolenia. Beczki są masywne, biją ciężko i organicznie (i tu pojawia się ponownie me delikatne zdziwienie, gdyż okazuje się, że to zaprogramowany automat, jednak po nieco dłuższym kontakcie z tą płytką, rzeczywiście dostrzega się pewne tego symptomy), grubo ciosany, mięsisty bas akcentujący nierzadko poszczególne riffy zapewnia tej produkcji nielichy groove, tłuste, ponure, gęste wiosła o żałobnych tonach wgniatają w podłoże, a tradycyjne, płaczące partie solowe i głębokie, grobowe growle idealnie uzupełniają tę ciężką, monumentalną z lekka, dźwiękową układankę. Odrobina miniaturowych, instrumentalnych pasaży, tajemniczych szeptów i nasycony mrokiem, umiejętnie użyty parapet wpuszczają w ten ociężały monolit trochę zgniłego powietrza i podkręcają zarazem złowróżbną, cmentarną atmosferę tego krążka. Wszystko opiera się tu o klasyczne wzorce gatunku starej szkoły, więc ważą te dźwięki odpowiednio i mają nielichą moc i siłę przebicia. Nie jest to oczywiście żadna jutrzenka gatunku, czy też wybitnie miażdżący album. Jest to dobry, konkretny, solidny, Death/Doom Metalowy, zanurzony głęboko w latach 90-tych krążek utrzymany w większości w średnich tempach, który opiera się na konsekwentnym rozwijaniu opasłych, wibrujących, przeciąganych delikatnie, zagęszczonych szablonów melodycznych wplecionych w brutalne segmenty przytłaczającego Metalu Śmierci. Dobrze to wszystko brzmi, jest w tych dźwiękach siła, moc i ciężar, a zarazem przestrzeń, więc słucha się tej płytki ze sporą dozą przyjemności. „Autumnal Rites”, to krążek, który z pewnością znajdzie swe grono oddanych zwolenników wśród fanów pierwszych wydawnictw Paradise Lost, Anathema, My Dying Bride, czy Draconian, choć sądzę, że i miłośnicy wczesnego Septic Flesh także mogą znaleźć tu coś dla siebie. Dla wszystkich, lubiących oparty na tradycyjnych, gatunkowych wzorcach Death/Doom jest to produkcja warta uwagi. Reszta gawiedzi, niech czyni wg własnego uznania.

Hatzamoth

Recenzja VEKTOR „Activate” (Single)



VEKTOR
„Activate” (Single)
District 19

Myślę, że kapeli tej, której losy przypominają nieco telenowelę brazylijską, nie trzeba nikomu przedstawiać. Każdy bowiem chyba zetknął się przynajmniej z nazwą, jeżeli nie z muzyką tej grupy, a przez fanów Technicznego/Progresywnego Thrash Metalu ta nazwa otoczona jest kultem niemal religijnym. „Activate”, to krótki singielek, nagrany pierwotnie w roku 2020, po powrocie zespołu na scenę, który w tym roku doczekał się, na prośbę fanów, wznowienia na srebrnym krążku dzięki District 19. Jak już wspominałem, krótki to materiał, gdyż mamy tu tylko dwa utwory trwające razem niespełna 10 minut, ale muza, jaką zawierają, jest wręcz wyborna. Nie wszystko, co w przeszłości tworzył Vektor, darzyłem jednakową atencją, zdarzało się, że niektóre, stosowane przez nich patenty powodowały u mnie nerwowy szczękościsk, ale pod tym, co usłyszałem na tej płytce, podpisuję się wszystkimi czterema kopytami. „Activate” zorientowany jest bowiem w większym stopniu na gorączkowe, Thrash Metalowe wywijanie starej szkoły, co mnie osobiście w chuj pasuje. A zatem muzyka, jaka wypełnia ten singiel, to agresywne, rasowe, zadziorne granie oparte na ułożonej warstwowo lawinie precyzyjnych, technicznych, chwytliwych riffów, wywracających kiszki, basowych zawijasach, niszczycielskich, zakręconych beczkach i jadowitych, drapieżnych, wściekłych wokalizach uzupełnionych w drugim wałku odrobiną dobrego, czystego śpiewu. Wykurw jest tu naprawdę konkretny, panowie nie biorą jeńców, a do tego żre ten materiał niesamowicie. Fani wczesnego Obliveon, Coroner, Voivod, Mekong Delta, Sadus, Atheist, Death/Control Denied, czy Cryptic Shift zapewne popuściliby z radości i oddali na plecy, słysząc to, co się tu wyprawia. Czy trzeba coś więcej pisać na temat tego krążka? Nie sądzę. Vektor kurwa powrócił w zajebistej formie i pozamiatał w pizdu! Czekam na kolejny album DiSanto i spółki.
Hatzamoth

sobota, 22 stycznia 2022

Recenzja Hammr „Eternal Possession”

 

Hammr

„Eternal Possession”

Hells Headbangers 2022

Z Cleveland w Ohio nadciąga Hammr. Jest to jednoosobowy projekt, aktywny niemal dekadę, za który w całości odpowiedzialny jest niejaki J.Hammer. Musi, że facet uwielbia oldschool, bowiem „Eternal Possession” to nic innego jak pół godziny z okładem hołdu dla starego grania. Nie jest to jednak kolejny klon Venom czy sodom, choć echa tych dwóch klasyków w twórczości Amerykanina przebrzmiewają nad wyraz wyraźnie. Rzecz w tym, ze kompozycje zamieszczone na krążku ubrane zostały w paskudne, śmierdzące zapleśniałym garażem brzmienie i doprawione solidnie punkowym sznytem. Muzyka wyszła z tego prosta, pozbawiona drugiego dna, więc w zasadzie już od pierwszych taktów wiadomo, czy my na takie danie mamy ochotę, czy też odpuścimy je sobie bez żalu. Większość aranżacji opartych tu jest na Discharge’owym rytmie i prostych, szorstkich akordach, którym towarzyszy podrasowany lekko przesterem chropowaty wokal. Wszystko jest tu bardzo bezpośrednie i poniekąd schematyczne, choć oparte na wyraźnym spontanie. Jeśli jednak ktoś liczy na niespodzianki, to się przeliczy. Chyba, że za takie uznać przelatujące co jakiś czas solówki w stylu wczesnego Bathory. Jeśli natomiast mamy chęć odpalić łepetyne do nieustannego headbangingu w stałym tempie, to „Eternal Possession” będzie w tym przypadku jak znalazł. Hammr po prostu gnają do przodu niczym pijany Indianin na białym koniu, skalpujący bezlitosnymi, tępymi riffami wszystko, co znajdzie się w zasięgu ręki. Świetna płyta dla prostaków lubujących się w prostym graniu, a na zakrapianą imprezę podkład niemal tak dobry, jak babciny kiszony. A może nawet lepszy, bo trzepiąc bez wytchnienia czupryną ciężko przełknąć ogórka. Nie, tylko nakurwiać i słuchać na high volume!

- jesusatan

piątek, 21 stycznia 2022

Recenzja TUGT „Ved Lysets Ophør”

 

TUGT

„Ved Lysets Ophør”

Onism Productions 2022

Z notki informacyjnej od Onism Productions można się dowiedzieć, że w/w album powstawał osiem lat. Dacie wiarę? Wyobrażacie sobie ośmioletni poród? W jakim bólu i mękach musiało to powstawać? O tym wiedzą tylko jego twórcy. Twórcami zaś są trzej Duńczycy, którzy założyli Tugt już w 2012 roku. Kurwa! Długo im szło nagranie tej płyty. Oj długo. Długo też się jej słucha, bo trwa prawie godzinę. Dobra, do rzeczy. Gatunek jakim się para trójka z Danii to atmosferyczny black metal z doomowym  zacięciem. Dominują tu wolne i marszowe tempa, które chwilami delikatnie przyśpieszają, przełamując dość jednostajny charakter muzyki zawartej na „Ved Lysets Ophør”. Szorstkie gitary snują smutne i monotonne riffy. Melancholijne melodie nie są jednak oczywiste. Potrzeba dużo wysiłku aby je wydobyć z na pozór liniowej fali dźwięków. Czasami pojawia się delikatne tremolo lub zwolnienie, aby urozmaicić ten żółwi pochód. Sekcja rytmiczna podążając za wiosłami, skutecznie wzmacnia ich ciężkość, kierując w stronę poczernionego doom metalu. Skoro z takim podejściem mamy do czynienia to wiadomo, że atmosfera mocno śmierdzi depresją i bólem istnienia. Pomagają to uzmysłowić wokale. Blackowe growle zamieniają się od czasu do czasu w udręczone krzyki, nie pozwalając zapomnieć o tym jakie ciężkie i straszne jest życie człowieka. Mozolnie to wszystko płynie w przestrzeń, jakby omijając mnie. Niestety nie znajduję żadnego punktu zaczepienia. Odegrane, żeby odfajkować. Bez polotu nie wzbudzając żadnych emocji. Żeby po prostu zaznaczyć, że coś takiego jak Tugt kiedyś powstało. Totalnie nudne jak nizinny duński krajobraz. Tym co zechcą sprawdzić, wytrwałości życzę. Reszcie powiadam szkoda czasu.

 

shub niggurath