poniedziałek, 31 maja 2021

Recenzja Black Ceremonial Kult "Crowned In Chaos"

 

Black Ceremonial Kult

"Crowned In Chaos"

Godz Ov War 2021

Black Ceremonial Kult poznałem stosunkowo niedawno za sprawą trafionej gdzieś po taniości płyty z demówkami zespołu. Jako iż materiał ten zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie, zapowiedź nowej EP-ki przyprawiła mnie o przyjemne mrowienie w pewnych rejonach ciała. Zresztą... EP-ki... No niby to EP-ka, ale długością i tak przekraczająca niejeden pełnowymiarowy krążek, bowiem zawierająca grubo ponad trzydzieści minut muzyki. I to muzyki, która podoba mi się tak samo jak okładka "Crowned In Chaos", zawierająca mniej więcej analogiczną ilość diabelstwa co rzeczony obrazek. Chilijczycy nie pierdolą się w tańcu, tylko niosą śmierć i zniszczenie w jakże charakterystycznym, południowoamerykańskim stylu. Czyli takim, który kocham przede wszystkim za dzikość i spontaniczność którą przesiąknięty jest tamtejszy death czy black metal. Zresztą nie ma się tu co zamykać w szufladkach, bowiem oba te gatunki są przez Black Ceremonial Kult mieszane mniej więcej w tych samych proporcjach. Każdy z utworów właściwych zamieszczonych na tym wydawnictwie to solidna, bezlitosna chłosta. Szalejące blasty chwilami przechodzą w rytmy marszowe jedynie po to, by za chwilę zaatakować ponownie totalną rozpierduchą. Nie znaczy to jednak, że płyta ta opiera się jedynie o jazdę na złamanie karku. Panowie potrafią także zdecydowanie zwolnić do niemal doomowego tempa. Najbardziej reprezentatywnym dla całości utworem jest "KKK", gdzie mamy w zasadzie to, co najlepsze – od totalnego walca po szatkujące perkusyjne kanonady. Wszystko jest tu bardzo surowe, tak pod względem czysto muzycznym co i brzmieniowym. Gitarzyści atakują raczej nieskomplikowanymi akordami, jednak czynią to tak intensywnie, jakby mieli za chwilę pozrywać wszystkie struny. Jedyne chwile wytchnienia stanowią pojawiające się między utworami mroczne interludia, jeszcze mocniej podkreślające diabelski charakter "Crowned In Chaos". Myślę, że jest to najbardziej brutalny i dojrzały materiał jaki zespół dotychczas nagrał. Nie przełamujący barier, nie odkrywczy, będący jednak kwintesencją wspomnianego powyżej gatunku. Maniacy Slaughtbbath czy Putrid zapewne będą tą EP-ką zachwyceni tak samo jak ja. Satysfakcję gwarantuję własną głową. Piękna rzeź!

- jesusatan

Recenzja DISSECTING FLESH „The Impact Of Cruelty From Extraterrestrial”

 

DISSECTING FLESH

„The Impact Of Cruelty From Extraterrestrial” (Ep)

Coyote Records 2021

 

Dla fanów Brutal Death Metalu Coyote Records to gwarancja jakości, gdyż wydawane przez nich materiały nie schodzą poniżej pewnego poziomu i są zazwyczaj bardzo konkretną porcją śmiertelnego napierdalania. Nie inaczej jest oczywiście z indonezyjskim Dissecting Flesh, który dzięki wspomnianej tu już wytwórni 10 kwietnia tego roku dojebał do pieca swą 5-utworową Ep’ką zatytułowaną „The Impact Of Cruelty From Extraterrestrial”. Tak więc, nakurwiają chłopaki ciężko i bezlitośnie, wykorzystując w tym celu miażdżące beczki, tłusty, niszczący, okrutnie gniotący bas, precyzyjnie patroszące riffy i głębokie growle przeplatane niskimi, świńskimi gutturalami. Indonezyjski kwartet eksploatuje także na tej produkcji elementy charakterystyczne dla stylistyki Slamming, więc wypierdol jest tu zaiste okrutny, a każdy z tych pięciu wałków ma potworną siłę rażenia, w czym niewątpliwie spory udział mieli użyczający na tym wydawnictwie swoich talentów muzycy Acranius i Extermination Dismemberment. A zatem  potwornie ciężkie, opasłe, rozpierdalające walce mieszają się tu z bezkompromisowym jebnięciem o wysokim stopniu technicznego zaawansowania tworząc brutalny konglomerat dźwięków, które poniewierają straszliwie z bestialskim okrucieństwem. Panowie zbudowali co prawda swą budowlę ze sprawdzonych już w ogniu walki elementów i prochu na nowo nie wymyślają, ale swe dźwięki tworzą z pasją i zaangażowaniem, więc efekty tego są naprawdę niszczące. Brzmienie jest gęste i mięsiste, ale każdy z instrumentów ma wystarczająco dużo przestrzeni, aby się uzewnętrznić, więc w tej barbarzyńskiej produkcji wszystko jest dobrze słyszalne, a odbiorca nie musi zastanawiać się, o co kaman? Kurwa, podoba mi się ten potężny, brutalny wypierd. Jest to jednak płyta kierowana wyłącznie do entuzjastów bezkompromisowego, zagęszczonego, maniakalnego Brutal Death Metalu, która oponentów takiego granie nie przekona nawet w 1% do choćby delikatnej zmiany swojego nastawienia, i bardzo dobrze, bowiem nie takie było jej zadanie. Ta płytka miała miażdżyć, siać śmierć i zniszczenie oraz poniewierać z siłą wodospadu, a z tego zadanie wywiązała się wręcz wzorcowo. Bardzo dobra rozpierducha, która fanom Cerebral Incubation, Traumatomy, Epicardiectomy, Disfigurement of Flesh, Myocardial Infarction, Parasitic Ejaculation, Decomposition of Entrails, czy wspomnianych tu już Extermination Dismemberment i Acranius wejdzie niczym dobrze schłodzona woda ognista i po kilku kolejkach zbeszta ich równie skutecznie. Konkretne, soczyste 25 minut, brutalnego mielenia wnętrzności. Czekam na pełny album.

 

Hatzamoth

niedziela, 30 maja 2021

Recenzja Ifrinn „Caledonian Black Magick”

 

Ifrinn

„Caledonian Black Magick”

The Sinister Flame 2021

Gdy ktoś podsyła mi black metalowy zespół z UK to przeważnie za każdym razem stwierdzam, że niezbyt umieją w BM. Jakiś czas temu natknąłem się na Ifrinn pochodzący ze Szkocji. Panowie stojący za tą formacją wolą pozostać anonimowi i nie zdradzać swoich tożsamości i powiązań z innymi zespołami, w których się udzielają (no i dobra). Do tej pory zespół wydał tylko jedno demo (ale za to jakie bardzo dobre) i to jeszcze ładnych parę lat temu. Muzycznie Ifrinn jest piwnicznym black metalem, który brzmieniowo nawiązuje do takich formacji jak Mare, Kaosritual czy ostatniego Throne Of Katharsis.

Jak część osób już pewnie zauważyła mam dużą słabość do tego typu piwniczniaków. Czy tak jest i w przypadku tego wydawnictwa? O tym poniżej.

Na wstępie pragnę zaznaczyć, że nie jest to muzyka za którą ludzie będą szaleć. Nie mamy tu czystej, sterylnej produkcji a materiał nie ma jakiś patentów pod publikę. Mamy za to brud, minimalizm i transowe, powtarzalne zagrywki. Moją uwagę przykuły riffy, które bardzo nawiązują do Norwegii za co mega propsy ode mnie. Dużo w nich typowego blackowego tremolo, czasem pojawiają się jakieś zwolnienia a i nawet gitara poleci na cleanie. Wokal oscyluje między blackowym skrzekiem a krzykiem. Normalnie nie lubię czegoś takiego ale tutaj pasuje to jak ulał. Perkusja choć zaaranżowana w sposób minimalistyczny gra przemyślane patenty, które urozmaicają materiał. Tak miało być. Tu i ówdzie pojawiają się dark ambientowe wstawki, które oczywiście nadają tego ponurego klimatu. W takim graniu jak Ifrinn taki patent to wręcz must be.

Słychać, że zespół nadal trzyma wysoki poziom i materiał nad którym prowadzę teraz swój monolog jest szczery i przemyślany. Jak już wspomniałem na samym początku ja takie piwniczniaki lubię i uważam, że takich zespołów, które emanują tego rodzaju energią w swojej muzyce, jest stanowczo zbyt mało. Z drugiej strony może to i dobrze, bo kapela celuje w niszową grupę odbiorców, która często gęsto jest bardziej świadoma tego kogo pragnie wspierać a nie tylko kupować wydawnictwa kapel które „są w modzie” albo które się po prostu dobrze sprzedają.

Jedyne co zarzuciłbym temu wydawnictwu to, że mogłoby spokojnie zawierać jeszcze jeden numer i mógłby być z tego całkiem całkiem pełniak. Ale tak jak już w przypadku 13th Moon wspominałem : Lepiej dać bdb Epkę niż pełniak, który brzmi po prostu „ok” i nic poza tym.

Mam nadzieję, że kolejny materiał od Ifrinn będzie już pełniakiem i nie trzeba będzie na niego czekać tak długo. Zdecydowanie polecam ten materiał ludziom, którym bliskie są klimaty typu : Mare, Sortilegia, Kaosritual, Throne of Katharsis czy Celestial Bloodshed.

-Selvhat-

Recenzja TRAGEDY IN HOPE „Sleep Paralysis”

 

TRAGEDY IN HOPE

„Sleep Paralysis”

Independent 2021

 

Rosyjski Tragedy in Hope powstał kilka lat temu (2017 r.) i po serii mniejszych wydawnictw na początku bieżącego roku samodzielnie wydał swój pierwszy album długogrający zatytułowany „Sleep Paralysis”. Materiał ten utrzymany jest w klimatach Symfonicznego Black Metalu i choć nie jest to zdecydowanie moja bajka (gdyż wg mnie gatunek ten już dawno temu kilkukrotnie wpierdolił własny ogon i kilkukrotnie go wyrzygał, zwłaszcza w formie, w jakiej podał go ta tym wydawnictwie duet z kraju Wladimira Wladimirowicza) postaram się w miarę rzetelnie go Wam przedstawić. „Paraliż Senny” to płytka po brzegi wypełniona dobrymi, jadowitymi, kąsającymi konkretnie, zawierającymi spore ilości zimnych, melodyjnych patentów riffami, które momentami odważnie wkraczają na terytorium muzyki progresywnej. Te wycieczki nie powodują jednak stępienia ich ostrza, wiosła cały czas mają odpowiedni pazur, który podkreślają dodatkowo dopracowane, świdrujące mózgownicę partie solowe. Beczki napierdalają rzetelnie, a gdy wymaga tego sytuacja, także potrafią złamać utarte schematy, bawiąc się rytmem. Bas wiernie kroczy ścieżką bębnów,  wspomagając je wydatnie i zapewniając odpowiedni ciężar, a rasowy scream przeplatany od czasu do czasu czystym, nawiedzonym z lekka śpiewem, tajemniczymi szeptami i damskimi wokalizami doskonale wpisuje się w zawarte na płycie kompozycje, jak i ogólne kanony gatunku. Oczywiście do tego klasycznego, czarnego kręgosłupa dodano mnóstwo wszelakich orkiestracji, począwszy od mrocznego parapetu, poprzez różnego rodzaju dzwonki, melancholijnie brzmiące instrumenty smyczkowe itd. itp., co zusammen razem do kupy miało składać się na zagęszczony, złowrogi pejzaż dźwiękowy. Niestety nie do końca się to udało, gdyż cała zawarta na tym albumie symfonika jest bardzo przeciętnej jakości, delikatnie mówiąc, a wiąże się to zapewne z ograniczonymi funduszami. Ogólnie rzecz biorąc,  całkiem intensywna to jazda, nie powiem, ale mimo wszystko jak dla mnie dosyć przewidywalna, więc krótko za półmetkiem tego albumu włącza mi się opcja ziewania i muszę mocno uważać, aby nie odpadła mi żuchwa. Skomponowane i ułożone to co prawda bardzo dobrze, ale co z tego, skoro ta muza po prostu do mnie nie gada? Za dużo w tym, jak na mój gust podobieństw do wydawnictw Hecate Enthroned, Anorexia Nervosa, no i oczywiście Cradle of Filth, które święciły triumfy pod koniec lat 90-tych. Jeżeli zaś chodzi o brzmienie, to jest nowoczesne, mocne, zimne, odznacza się sporą dynamiką przy jednoczesnym zachowaniu odpowiedniej przestrzeni dla każdego z instrumentów, więc zapewnia wrażenia na odpowiednio wysokim poziomie dla wszystkich rozkochanych w symfonicznych produkcjach .Czas zatem na podsumowanie. „Sleep Paralysis” to płytka dobra, słuchalna, ale przeznaczona zdecydowanie dla miłośników Black Metalu w wersji symfonicznej. Pozostali mogą sobie w zasadzie odpuścić, a jeżeli jednak zdecydują się zapoznać z tym materiałem, robią to na własną odpowiedzialność.

 

Hatzamoth

sobota, 29 maja 2021

Recenzja Gnosis "Omens From the Dead Realm"

 

Gnosis

"Omens From the Dead Realm"

Godz Ov War / NWN! 2021

 

Cooo kurwa, oni są ze Stanów? Takie zdanie wymsknęło mi się na głos późnym wieczorem, gdy podczas odsłuchu najnowszego albumu Gnosis zerknąłem sobie w notkę prasową. Jeszcze chwilę wcześniej dałbym sobie uciąć lewe jajo, że zespół pochodzi z kraju Zeusa. I co? I już bym teraz kurwa nie miał jaja! Nabrały mnie pozery jebane. Pocieszam się jednak, że zapewne ktoś, to tak samo jak ja, nie miał dotychczas styczności z autorami "Omens From the Dead Realm" wpadłby w te same sidła, bowiem muzyka tworzona przez zespół, to autentyczny hołd dla starej greckiej szkoły. Jeśli jakiś Janusz będzie chciał być złośliwy, to może śmiało określić Gnosis jako Rotting Christ wannabe, i zapewne będzie miał sporo racji. Oryginalności znajdziemy tu bowiem tyle, co w historyjce o niepokalanym poczęciu. Nie wiem zatem, czy jest sens w rozpisywaniu się nad muzyczną zawartością tego krążka, bo każdy średnio zorientowany zdaje sobie sprawę, czym się wspomniany odłam czarnego metalu je. Charakterystyczne perkusyjne bicie, jedyne w swoim rodzaju melodie, klawiszowe ozdobniki czy pojawiające się gdzieniegdzie deklamacje... Kwestią istotną jest jedynie to, czy Amerykanie odgrzewają kotleta na świeżym, czy starym, mocno przepalonym tłuszczu. Nie wiem kto jakie ma kubki smakowe, ale ja słucham sobie tego materiału trzeci raz i wychodzi mi, że to Kujawski z pierwszego tłoczenia, prosto z butelki. Mimo że są to dźwięki wtórne i absolutnie odtwórcze, z czym Gnosis nawet nie próbują się kryć, to tego typu granie robiło mi za gnoja i robi też teraz. Być może to kwestia sentymentu, może rozczarowania dzisiejszą formą niektórych greckich idoli którzy z czasem poszli w źle pojmowany rozwój, tudzież kompletnie się wyprali z pomysłów. Nieważne, nie zmienia to faktu, iż o wiele bardziej lubię obecnie posłuchać nowości od  młodych gniewnych, nawet jeśli ci w całości opierają się na melodiach sto razy słyszanych. Nie, no może przesadzam. Pewne elementy własne się tu pojawiają, jak choćby brzmienie, któremu do idealnej imitacji Grecji nieco brakuje, czy też barwa wokalu, bardziej kojarząca się z Mors Dalos'em Ra niż Sakisem. Bądźmy jednak szczerzy – są to detale. Dlatego też nie będę się rozpisywał i powiem krótko – dla mnie Gnosis to najlepszy grecki black metal z US i A jaki słyszałem. Niby podróba, ale całkiem przyzwoita. Jeśli starczy wam taka rekomendacja, to wiecie co z tym zrobić.

- jesusatan

Recenzja WAMPYRIC RITES „The EternalMelancholy of the Wampyre”

 

WAMPYRIC RITES

„The EternalMelancholy of the Wampyre”

Inferna Profundus Records 2021

 

Bohaterowie tej recenzji, czyli horda z Ekwadoru zwąca się Wampyric Rites zalicza się do nielicznego grona zespołów, które obracając się w obrębie lo-fi Black Metalu, potrafiły stworzyć na tyle dobry materiał, że podczas jego odsłuchu nie miałem odruchów wymiotnych, a gdy proces ten się zakończył, ponownie i bez zastanowienia wcisnąłem play,  mając świadomość, że w tej lawinie surowych, mrocznych, mizantropijnych dźwięków pozostało do zgłębienia jeszcze kilka aspektów. Nieco ponad trzy kwadranse muzy, jaka znalazła się na pierwszej, pełnej płycie zespołu nawiązuje wyraźnie do początków drugiej fali Black Metalu z domieszką południowoamerykańskiego szaleństwa i delikatną nutą depresyjnego szarpania strun. Dominują tu stosunkowo proste, bezpośrednie, chropowate tekstury dźwiękowe, ale jest to zróżnicowane pod względem rytmicznych podziałów granie, które zawiera zarówno siarczyste napierdalanie ocierające się momentami o kakofonię, jak i nieco wolniejsze, cisnące mózgownicę, nawiedzone fragmenty. Mimo tego, że riffy są ostre jak brzytwa, wrzecionowate, agresywne i przepełnione jadem, to mają też pewnego rodzaju hipnotyzujący, transowy charakter (zwłaszcza w tych klimatycznych wersach) i niepokojąco wibrują w przestrzeni, podczas gdy surowa moc bębnów nadaje temu albumowi niesamowitej mocy i rytualnego zarazem posmaku. Każdy z sześciu zawartych tu wałków jest ściśle skupiony na kluczowych riffach lub motywach, jednak nawet te pozornie prymitywne elementy kompozycji mają pod powierzchnią niespodziewaną ilość wariacji. Albumem tym Wampyric Rites dołączył do wąskiej grupy zespołów tworzących bezlitosny, intensywny, pozbawiony wszelakiego, niepotrzebnego gówna Black Metal, która rozszerza ramy drugiej fali gatunku bez porzucania lub bezmyślnego modyfikowania stylu, mimo że niezaprzeczalnym jest fakt, iż większość rozwiązań tu zastosowanych, to akolici „Transylvanian Hunger”, „Antichrist”, „De Mysteriis Dom Sathanas”, czy „In the Nightside Eclipse”. Podejście to tworzenia może zatem wydawać się znajome, jednak w emanującej z tego krążka ponurej, złowieszczej atmosferze, przypominającej stary, Black Metalowy underground i w ziarnistym, zasyfiałym brzmieniu pozostaje coś pociągającego, jakaś magia, która sprawia, że „The Eternal Melancholy…” wciąga, zniewala i trudno się wyrwać z jej lepkich macek. Być może właśnie ta niewysłowiona magia sprawia, że „Wieczna Melancholia Wampirów” jawi się jako tak dobry album? Pytanie to pozostawiam bez odpowiedzi. Najlepiej, żeby każdy z Was sobie na nie odpowiedział po zapoznaniu się z twórczością Wampyric Rites. Mnie w każdym razie ta płytka rajcuje jak chuj.

 

Hatzamoth

piątek, 28 maja 2021

Recenzja Coffin Lurker "Foul and Defiled"

 

Coffin Lurker

"Foul and Defiled"

Sentient Ruin Lab. 2021


Ja pierdolę, ale grób. Kiedy tak słucham debiutanckiego albumu Coffin Lurker, to nic innego nie przychodzi mi do głowy. Zanurzanie się w dźwiękach "Foul and Defiled" jest niczym przyzwolenie na powolne zakopywania ciała w wilgotnej, cuchnącej trupem cmentarnej ziemi i powolne przesiąkanie rozkładem, aż do ostatecznej integracji z światem pośmiertnym. Wyobraźcie sobie połączenie Encoffination z Grave Upheaval. Jeśli w tym momencie czujecie nagłe, niepochamowane podniecenie, to ten album jest właśnie dla was. A gdy dodatkowo wspomnę, że ten holenderski projekt powstał z inicjatywy muzyków znanych choćby z Gnaw Their Tongues czy Cryptae, to już wiadomo, że nie będziemy obcować z twórczością przeciętną. Pięć utworów, które znajdziemy na omawianym albumie to... no kurwa, mówiłem – jebany grób. Kurewsko ciężkie, bijące basem po uszach brzmienie od pierwszych sekund napiera na słuchacza ze wszystkich stron, niczym woda na kilkudziesięciu metrowej głębokości. Brudne, nieco wycofane gitary bzyczą dość jednolicie, tworząc wrażenie, jak byśmy wsadzili łeb do gniazda rozwścieczonych szerszeni, i jedynie uderzenia werbla w towarzystwie rzygającego głęboko wokalu uświadamiają nam, że to jednak nie dźwięki natury. Kompozycje Coffin Lurker rozwijają się bardzo powoli, zatem nie jest to muzyka dla niecierpliwych czy spragnionych czegoś, co można ponucić kasując bilet w tramwaju. Nie znajdziecie tu nic radosnego ani pozytywnego, nie pomachacie sobie nawet czupryną. Aby zgłębić klimat utworów na "Foul and Defiled" należy ułożyć się wygodnie, najlepiej w trumnie, jeśli kto posiada, zamknąć oczy i płynąć, dać się wciągać, zatapiać, pozbawić oddechu i chęci do dalszej egzystencji. Holendrzy stworzyli amalgamat wszelkich negatywnych uczuć, śmierci i dekompozycji. Ten materiał trwa niewiele ponad pół godziny a jednocześnie jest tak intensywny, że można doznać wizji, ujrzeć biały tunel, poczuć gryzący nozdrza gnilny odór i doświadczyć uczucia powolnego odchodzenia ciała od kości. "Foul and Defiled" to nie tylko muzyka, to grób (wspominałem już o tym?), portal przenoszący na drugą stronę, niekoniecznie z gwarancją powrotu. Włączcie sobie zatem debiut Coffin Lurker i gnijcie... za życia.

- jesusatan

Recenzja FETID BOWEL INFESTATION „Born Into Darkness”

 

FETID BOWEL INFESTATION

Born Into Darkness”

Independent 2021

Zanurzymy się teraz w najgłębsze czeluści undergroundu, tam bowiem egzystuje międzynarodowy duet mający swą bazę w Austin, w Teksasie zwący się pieszczotliwie Cuchnące Zakażenie Jelit, który to w drugiej połowie marca tego roku wydał swój pierwszy, pełny album. Jak zapewne już się domyślacie, grupa rzeźbi Brutal Death Metal, nazwa zresztą do czegoś zobowiązuje. Tak więc „Urodzony w Ciemności” to materiał wypełniony w chuj ciężkimi, rozrywającymi riffami, okrutną, gniotącą potężnie sekcją i wymiotnymi wokalami o różnorakim stopniu nasycenia zalatującymi kwasem sokami żołądkowymi. Nie znają chłopaki litości i napierdalają potwornie, choć nie jest to specjalnie skomplikowane granie. Nie o to jednak chodzi, aby popisywać się tu techniką i wirtuozerią. Ten materiał miał miażdżyć czaszki, łamać kręgosłupy i rozrywać w pizdu i ze swego zadania wywiązuje się znakomicie. Nikt tu jednak nie spuszcza na słuchacza kanonady blastów ani lawiny riffów. „Born Into Darkness”, to materiał, który zabija swym zagęszczonym ciężarem, prostymi, aczkolwiek wgniatającymi w glebę rozwiązaniami rytmicznymi, generowanymi zapewne z automatu, choć pewności w tym względzie nie mam, gdyż dosyć enigmatyczny to projekt, patroszącymi z wytwornym okrucieństwem riffami, niskimi gutturalami bezlitośnie tyrającymi mózgownicę, oraz chorym, przesiąkniętym mrocznymi dewiacjami feelingiem. Mimo że to zespół, który zapewne nigdy nie wyjdzie poza granice głębokiego podziemia, to te niespełna 22 minuty wciągnęły mnie w kreowaną przez Fetid Bowel Infestation, zwyrodniałą, wynaturzoną rzeczywistość i zbeształy całkiem konkretnie, sprawiając mi perwersyjną przyjemność. Materiał ten ma szanse spodobać się tylko najbardziej popierdolonym, Death Metalowym dewiantom, i bardzo kurwa dobrze, gdyż to właśnie do nich kierowana jest muzyka zawarta na „Born Into Darkness”. Dobre, undergroundowe, przesiąknięte mroczną, obsceniczną, patologiczną aurą granie. Podoba mi się ten chorobliwy, gniotący w pizdu rozpierdol.


Hatzamoth

czwartek, 27 maja 2021

Recenzja OMINOUS RUIN „Amidst Voices That Echo In Stone”

 

OMINOUS RUIN

„Amidst Voices That Echo In Stone”

Willowtip Records 2021

 

Techniczny Death Metal, to bardzo specyficzny gatunek, który ewoluował na przestrzeni lat w różnych, nie zawsze odpowiadających mi kierunkach. Wiele zespołów zapędzało się w zanadto zawiłe, progresywne lub neoklasyczne kierunki zapominając o tym, że Metal Śmierci powinien być brutalny i robić konkretny rozpierdol. Ominous Ruin to na szczęście kapela, która pamiętała o tej banalnej prawdzie, a ich debiutancki, pełny album „Amidst Voice sThat Echo In Stone”, przy całym swym technicznym zaawansowaniu zamiata okrutnie. Muzyka wykonywana przez Złowieszcze Ruiny to dźwięki oparte na kreatywnych, intensywnych  bębnach, które wywijają konkretnie, bawiąc się wręcz nierzadko srodze łamanymi rytmami odgrywanymi na pełnej piździe i wszelakimi zawiłościami technicznymi, które przy tym miażdżą i poniewierają bezlitośnie. Bardzo dobrze słyszalny bas, mający na tym albumie własną osobowość, wije się pomiędzy zagęszczonymi teksturami riffów a okrutnymi nawałnicami perkusyjnymi, kreśląc momentami prawie matematyczne figury, a niekiedy przejmując wręcz rolę wodzireja tej pokręconej, szalonej zawiesiny dźwiękowej. Wioślarze wycinają potężne, precyzyjnie patroszące, powywijane, posiadające niekiedy warstwową strukturę riffy przeplatane dopracowanymi, ocierającymi się o wirtuozerię, wielokierunkowymi partiami solowymi odważnie sięgając zarazem po odrobinę bardziej melodyjne akcenty, czy też nieco lżejsze gitarowe lizanie, które stosują z umiarem i odpowiednim wyczuciem chwili, urozmaicając w ten sposób i dodając równocześnie przestrzeni tym złożonym, śmiertelnym kompozycjom. Wokale natomiast, to cała paleta ekstremalnych popisów, od szorstkich, gardłowych growli poprzez plwociny wyrzucane z prędkością światła, do niskich, zwierzęcych, słodko ryjących w mule wymiocin. Brzmienie tej płytki jest oczywiście dopracowane i selektywne, ale nie mówimy tu o przeprodukowanym, sterylnym dźwięku. Sound tej produkcji jest soczysty, brutalny, niezgorzej zagęszczony i poniewiera niemożliwie, choć zapewne znajdą się tacy, dla których dźwięk tego albumu będzie zbyt wypolerowany, trzeba jednak pamiętać, że ten styl rządzi się swoimi prawami, również, jeżeli chodzi o sprawy brzmieniowe. Nie jest to z pewnością album lekki, łatwy i przyjemny, nie zrewolucjonizuje także w żaden sposób gatunku, ani nie zmieni niczyjej opinii o Technicznym Death Metalu, ale płytka ta jest idealnym przykładem, jak doskonałe zespoły kryją się jeszcze w czeluściach undergroundu. Gada do mnie przepięknie ten album, uważam zatem, że „Wśród Głosów, które Odbijają się Echem w Kamieniu” to wyśmienita porcja brutalnego, okrutnego i szalenie złożonego Metalu Śmierci kierowanego zdecydowanie w stronę zwolenników takiego grania. Jeżeli zatem bliska Waszemu sercu jest twórczość Necrophagist, Inanimate Existence, Archspire, a „Synesthesia” Odious Mortem, „Axis Mundi” Decrepit Birth, czy „Noctambulant” Spawn of Possession dawno już mają swoje ołtarzyki, to jedynkę Ominous Ruin możecie łykać w ciemno. Satysfakcja gwarantowana.

 

Hatzamoth

Recenzja CANNIBAL CORPSE „Violence Unimagined”

 

CANNIBAL CORPSE

„Violence Unimagined”

Metal Blade Records 2021

Jest kilka zespołów na tym łez padole, wobec których jestem praktycznie bezkrytyczny, a mój obiektywizm praktycznie nie istnieje, lub jest bardzo zaburzony. Jak tu bowiem pisać w niewłaściwym tonie o zespołach, które towarzyszą mi przez przeszło pół życia, dorastały ze mną, a co najważniejsze, które nie wydały tak naprawdę jeszcze nigdy słabej, czy nawet przeciętnej płyty? Jedną z takich grup jest właśnie Cannibal Corpse, która w tym roku oddaje w ręce fanów swój 15 album długogrający, ech łza się w oku kręci. Zastanawiałem się, jak to w ogóle z kanibalami będzie, biorąc pod uwagę zawirowania, jakie miały miejsce z ich gitarzystą w 2018 roku? Gdy okazało się, że Corpsegrinder i spółka znaleźli doskonałego zmiennika w osobie E.Rutana i tworzą nowy materiał, moja radość była wielka, a serce omal nie wyjebało mi z piersi. Sentymenty jednak na bok, czas na konkrety, gdyż słowo stało się ciałem, „Violence Unimagined” od kilku dni cieszy już swą zawartością wszystkich Death maniaków, a płyta to doprawdy zajebista. Przede wszystkim zespół postawił na riffy, które miażdżą, poniewierają, są zjadliwe, ale jednocześnie bardziej przyswajalne kosztem gitarowej gmatwaniny. Oczywiście przebojowość w ich wykonaniu, to i tak od chuja technicznych riffów w każdym wałku, jednak najnowszy ich album jest w większym stopniu przejrzysty i charakteryzuje się większą słuchalnością, niż poprzednie płyty. Praca wioślarzy na tym krążku po prostu w pizdu rozrywa wszystko, co stanie im na drodze, a dziwne momentami harmonie i rozjazdy nadają tej produkcji chorego, dewiacyjno-perwersyjnego wydźwięku.  „Violence…” to także płyta masywna, ciężka i wgniatająca w glebę z potwornym okrucieństwem, w czym wydatnie pomaga Paul Mazurkiewicz. Beczki na tym albumie mimo tego, że momentami są konkretnie popaprane, miażdżą swą gęstością, posiadają potężny groove i są praktycznie sercem tego albumu. Bas Alexa Webstera także oczywiście bezlitośnie gruchocze kości, a wokale George’a „Corpsegrinder’a” Fisher’a są jak zwykle doskonałe i w chuj brutalne, ale ta dwójka od dawna stanowi już swoisty kręgosłup twórczości Cannibal Corpse i zawsze swą pracą sieje takie spustoszenie, że klękajcie narody. Brzmieniowo ta produkcja, to majstersztyk. Jest tłusta, mięsista, potężna, ale zarazem przestrzenna, organiczna i spuszcza potworny wpierdol. Erik Rutan w swym Mana Studio odjebał kawał znakomitej roboty. Kurwa, słucham tej płyty jak pojebany już kilka dni i nie mogę przestać! Doprawdy znakomity album i jak dla mnie jedna z najlepszych płyt, jakie nagrał ten zespół w swojej karierze. Jestem rozjebany.

 

Hatzamoth

środa, 26 maja 2021

Recenzja Hexifixion "Hexifixion"

 

Hexifixion

"Hexifixion"

Serpents Head Reprisal / Putrid Cult 2021

No, panie i panowie... Takie tygrysy to ja lubię najbardziej. Nie, nie chodzi mi o skaczącego na ogonie wesołka z "Kubusia Puchatka", lecz o najsławniejsze niemieckie czołgi z okresu Drugiej Wojny Światowej. Potwory które siały grozę, bezgraniczny strach samym tylko swoim widokiem, a kiedy już zaczęły przemawiać, to padały największe miasta, tonąc w gruzach i kłębach dymu. Dźwięki, którymi atakuje Hexifixion są niczym odgłosy batalionu takich stalowych bestii plujących ogniem na wszystkie strony z lubieżną przyjemnością. Kanadyjski death / black metal – te cztery słowa są dla niektórych niczym religia. W tym konkretnym przypadku przez niemal pół godziny znajdujemy się w centrum wielkiej bitwy pancernej. Dudniące w sposób bardzo demówkowy gary dyktują rytm kolejnym, następującym z ogromną częstotliwością salwom a rzygający smołą wokal brzmi niczym demony starające się uwolnić spod dwunastocentymetrowego pancerza. Szybkie, chwilami chaotyczne akordy mieszają się z potężnymi zwolnieniami tworząc nastrój śmiercionośnej, niekontrolowanej zawieruchy. Sześć zamieszczonych na "Hexifixion" utworów to skomasowane zło w najczystszej postaci, wywołujące mdłości plugastwo. Muzyka Kanadoli jest raczej mało skomplikowana, choć w tym pozornym bałaganie można doszukać się kilku zaskakujących smaczków. Jest natomiast bardzo bezpośrednia, nastawiona na otwarty atak i całkowite wyniszczenie przeciwnika, bez możliwości negocjacji. Nie ma tu ani chwili zawahania, czy okazywania litości. Te dźwięki budzą grozę a następnie rozjeżdżają na miazgę, niczym wspomniany wcześniej sześćdziesięciotonowy czołg. Oczywiście nie oczekujcie wypolerowanego brzmienia, jedynie piwnicznych standardów, wywrotki gruzu i totalnej organiczności. Piękny to jest rozjeb, który śmiało można postawić na półce w towarzystwie Blasphemy, Revenge czy Antediluvian, i bynajmniej nie mam na myśli, że demony z Ontario wymienione zespoły bezmyślnie kopiują. Po zeszłorocznym debiucie Ceremonial Bloodbath, dziś Hexifixion dołączyli do elitarnej kanadyjskiej spec dywizji. Rozpierdol najwyższej klasy bez dwóch zdań.

- jesusatan

Recenzja IRONBOUND „The Lightbringer”

 

IRONBOUND

„The Lightbringer”

Ossuary Records 2021

Pierwszy album naszego Ironbound polecił mi znajomy, reklamując tę produkcję, jako dobry krążek, zawierający rasowy NWOBHM i niejako polską odpowiedź na twórczość Iron Maiden. Jako że w zasadzie wychowałem się na dźwiękach Żelaznej Dziewicy i do teraz bliska jest mi muzyka brytoli, toteż nie zwlekając ani chwili postanowiłem sprawdzić, co też zawiera „The Lightbringer”. Przesłuchałem ten materiał kilka razy i w pełni zgadzam się ze słowami mego znajomka. Płytka ta, to 46 minut naprawdę dobrego, klasycznego grania spod znaku Hard & Heavy inspirowanego bardzo głęboko muzyką wspomnianego tu już Iron Maiden. Z jednej strony Ironbound, to kolejny zespół grający w tym stylu, ale z drugiej szczerość ich muzy i zdecydowanie własna wizja w połączeniu z doskonałym opanowaniem instrumentów sprawiają, że produkcji tej wyśmienicie się słucha, a dla wszystkich fanów klasycznych odmian metalu płytka ta będzie perełką na polskiej scenie. Riffy konstruowane są na podobnych patentach, jakich używają Adrian Smith i spółka, zresztą nie tylko riffy, ogólna koncepcja budowy poszczególnych wałków mocno nawiązuje do twórczości grupy ze Zjednoczonego Królestwa, choć żadnych bezczelnych zrzynek tu nie słyszę, co niewątpliwie jest plusem tej produkcji. Tradycyjnie znajduje się tu także miejsce na utwory o bardziej balladowym charakterze, ale nie jest to mdłe pitolenie i nawet te nieco spokojniejsze wałki mają charakterystyczny pazur i Heavy Metalową zadziorność. Wokalista barwą i sposobem artykulacji przypomina nieco to, co robił Blaze Bayley, więc płytka ta posiada feeling zbliżony nieco do „The X Factor” i „Virtual XI”. Wioślarze także bardzo dobrze czują ducha NWOBHM i z poszanowaniem zasad i wartości lat 80-tych cudowanie rzeźbią klasyczne, zadziorne riffy i tradycyjnie dopracowane partie solowe. Sekcja rytmiczna także doskonale wypełnia swoje zadanie. Beczki wspierane przez wyrazisty, momentami niezgorzej wywijający bas są soczyste, mocne, biją konkretnie i świetnie napędzają każdy wałek. Brzmienie idealnie pasuje do muzy znajdującej się na „The Lightbringer”, jest organiczne i przestrzenne, ale ma zarazem odpowiedni pazur i potrafi ukąsić, gdy trzeba. Całość uzupełnia bardzo dobra okładka idealnie wręcz oddająca klimat tego krążka. Bardzo dobry, klasyczny album. Warto obserwować dalsze poczynania tego zespołu, gdyż w przyszłości przyniesie on zapewne sporo radochy miłośnikom metalowej tradycji. Heavy Metal na wysokim poziomie.

 

Hatzamoth

wtorek, 25 maja 2021

Recenzja IDOLATRIA „Tetrabestiarchy”

 

IDOLATRIA

„Tetrabestiarchy”

Signal Rex 2020

 

Przeniesiemy się teraz ponownie do roku 2020, aby sprawdzić, co zawiera drugi, wydany we wrześniu tegoż roku, pełny album włoskiej hordy Idolatria. Nie siląc się na niepotrzebne wstępy, przejdźmy zatem od razu do rzeczy. „Tetrabestiarchy” oferuje dosyć konwencjonalny Black Metal podany we współczesnym stylu z wyraźnym dźwiękiem, zaznaczoną odpowiednio dynamiką i pewną dawką bardziej melodyjnych akcentów. Nie brakuje tu złowieszczego, siarczystego dojebania, ale głównym celem tych wałków jest budowanie rytualnej, zawiesistej, okultystycznej, rozmodlonej atmosfery i ogólnie rzecz biorąc, cel ten został tu osiągnięty, tyle że owe modlitwy gdzieś tak w połowie płyty zaczynają mnie potwornie nudzić. Pod względem technicznym nie mogę absolutnie nic makaroniarzom zarzucić. Beczki grzmią solidnie, precyzyjnie i płynnie zmieniają tempa utworów, kręcąc przy tym niezgorzej, bas także nie pozostaje w tyle, chwytliwe, pokręcone  riffy mają pazur i moc, a rzetelne, agresywne, bluźniercze wokalizy dopełniają ten zabarwiony mocno rytualną atmosferą krążek. Nieprzewidywalne momentami zagrywki bębniarza, głębokie dysonanse, gitarowe efekty, subtelne, symfoniczne tekstury i nawiedzone chóry podkręcają dodatkowo, mroczny, mszalny wręcz feeling sączący się z tego krążka. Jak już na początku wspominałem,  brzmienie jest zdecydowanie nowoczesne, precyzyjne, przestrzenne, z dbałością o szczegóły, dzięki czemu słychać praktycznie każde pierdnięcie muzyka. Ma oczywiście swoją moc i potrafi wściekle przypierdolić, ale jak dla mnie jest zbyt suche i jakieś takie zbytnio wysterylizowane. Brakuje mi tu trochę pleśni, cmentarnego odoru i gęstego aromatu ofiarnych kadzideł. Koncept tego albumu oparty na okultystycznej wizji panowania czterech zwierząt (patrz okładka) sam w sobie jest bardzo ciekawy, ale niestety ta płytka do mnie nie gada, a momentami wręcz nudzi i powoduje, że żuchwa boli mnie od ziewania. Poza tym, mimo że momentami intrygujące, przelatują te dźwięki jakoś tak obok mnie i nie potrafią mnie wciągnąć w kreowany przez siebie świat. Niby klimat jakiś tam jest, chłopaki rzeźbią nierzadko imponujące struktury, ale materiał ten jako całość wydaje mi się mocno wyrachowany z jednej strony i zarazem asekurancki z drugiej. Nie ma tu ognia, szaleństwa, ni tchnienia Diabła. Zbyt dużo jak dla mnie w muzyce Idolatria efekciarstwa, a za mało treści. Dlatego też oceniam ten album tylko jako przyzwoity.

 

Hatzamoth

Recenzja YAKISOBA „Gore Mutilation Death”

 

YAKISOBA

„Gore Mutilation Death” (Ep)

Independent 2021

 


Piątek wieczór. Siedzę sobie wygodnie i spożywam mój ulubiony alkohol, relaksując się po ciężkim tygodniu pracy, ale zdecydowanie czegoś mi brakuje. Po kilku kolejkach już wiem cóż to takiego. Do pełni szczęścia potrzebne mi było jakieś rasowe pierdolnięcie. Tak więc po kilku chwilach poszukiwań natrafiam na wydaną w lutym tego roku Ep’kę włoskiego Yakisoba. Wrzucam ją na ruszt i niemal natychmiast na mym licu pojawia się banan, który gdyby nie uszy, jak nic owinąłby mi się wokół głowy. To jest to, czego potrzebowałem, aby w pełni cieszyć się zasłużonymi chwilami odpoczynku.„Gore Mutilation Death” to bowiem konkretny kawałek tłustego Goregrindu klasycznej szkoły gatunku, oparty na zagęszczonej, ciężkiej sekcji z rozrywającym w pizdu basem, mięsistych, soczystych, brutalnych, przesterowanych riffach, okazjonalnych, chorych solówkach i wokalnych wymiocinach o kilku aromatach. Jak już wspomniałem, jest to napierdalanie oparte na tradycyjnych wzorcach, wiec nie napotkamy tu nieczytelnej, betonowej ściany dźwięku doprawionej odgłosami świńskiej kopulacji. Na tej produkcji każdy instrument, mimo iż nakurwia okrutnie, ma swoje miejsce i jest wyraźnie umiejscowiony w tej patologicznej układance. Dzięki temu me serce radują tak cudne, słodko brzmiące i zadziorne wałki jak „Ropiejąca Uczta”, „Płód”, „Spray Tętniczy”, „Brakujący Tułów”, czy „Nieprawidłowy Ropień Wewnątrzczaszkowy”. Do czego można przypiąć twórczość Yakisoba? Oczywiście słychać tu echa pierwszych produkcji Carcass, swoje trzy grosze, a może nawet nieco więcej wtrącili tu także: Mortician, Dead Infection, Pathologist, Squash Bowels, Lymphatic Phlegm, Regurgitate, czy The County Medical Examiners. Sami zatem widzicie, a zachęcam także,  abyście posłuchali, że wypierd to klasowy, soczysty, miażdżący i wyjebisty, aż chce się z izby wyskoczyć i komuś radośnie krwi utoczyć. Szkoda, że to tylko niecałe dziesięć minut muzy, ale czasami lepszy niedosyt, niż nadmiar, a poza tym pierwszy, pełny album tego chorego projektu jest już dostępny, więc mój głód muzyki Yakisoba będzie niebawem zaspokojony, a ja oczywiście podzielę się z Wami moimi wrażeniami po konsumpcji tej wysokokalorycznej potrawy stworzonej z brutalnych dźwięków.

 

Hatzamoth

Recenzja CEREBRAL ROT “Excretion Of Mortality”

 

CEREBRAL ROT

“Excretion Of Mortality”

20 Buck Spin (2021)

Cerebral Rot to jeden ze świeższych reprezentantów obecnej fali oldschoolowego death metalu. Wydany przed dwoma laty debiutancki „Odious Descent Into Decay” zdobył spore uznanie w oczach fanów i krytyki czyniąc ekipę z Seattle jedną z bardziej gorących nazw na tej scenie. Tak jak i ja początkowo podzielałem ten zachwyt tak dość szybko materiał ten stracił moje zainteresowanie stawiając Cerebral Rot raczej w roli gwiazdy sezonu aniżeli czegoś o długofalowej wartości. Dlatego też podszedłem do „Excretion Of Life” bez większych emocji i oczekiwań. Kilka odsłuchów tego materiału raczej nie zmieniło mojego postrzegania twórczości Ekipy z zachodniego wybrzeża USA, ale też raczej nie dała powodów do szczególnej krytyki. Kto cenił twórczość Cerebral Rot do tej pory ten nie pozostanie zawiedziony. Grupa wykonała pewien krok naprzód nie porzucając elementów charakterystycznych dla swojego stylu. Podstawowa różnica w stosunku do debiutu tkwi w brzmieniu i ogólnych charakterze płyty. Gitary są ciężkie jak diabli, perkusja schowana z tyłu, odrobina pogłosu i rzężenia w brzmieniu, tempo zwolniło i w efekcie otrzymaliśmy siedem kompozycji z wyraźnie deathgrindowym, by nie powiedzieć goregrindowym charakterem. Kłania się tutaj drugi album Carcass, choć stężenie patologii i syfu jest wyraźnie mniejsze w muzyce Amerykanów. Grupa nadal czaruje swoimi zgrzytającymi riffami i bulgoczącym wokalem stanowiącymi jej wizytówkę i to się nie zmieniło. Kto lubi takie proste, niewyszukane i skuteczne środki wyrazu ten powinien być usatysfakcjonowany. Większych zwrotów akcji na tym wydawnictwie nie ma. Ja bym powiedział nawet, że jest to album dość ascetyczny, ubogi w pomysły, prosty. Osobiście uważam, że trochę trąci to nudą zważywszy, że kawałki mają raczej ponad 5 minut, ale na pewno znajdą się amatorzy tego typu muzycznej hipnozy. Pułapki jednorodności nie uniknął nawet wieńczący płytę 10-minutowy kolos, w przeważającej części instrumentalny, ale znów operujący tymi samymi schematami, i środkami którymi czarują pozostałe kawałki. Na moje ucho wydawnictwo solidne w swojej kategorii, ale raczej skierowane do wąskiego grona odbiorców. Subiektywnie rzecz biorąc debiut podobał mi się trochę bardziej, a bazowanie na zgrzytających riffach nie wydaje mi się zabiegiem, na którym Cerebral Rot ujedzie daleko. Póki co ma to w sobie jeszcze jakąś świeżość, ale na horyzoncie widać już małe szambo, do którego prowadzi prosta droga.

 

                                                                                                          Harlequin

poniedziałek, 24 maja 2021

Recenzja PRIPEGAL „Na Ostatnim Szlaku”

 

PRIPEGAL

„Na Ostatnim Szlaku”

Werewolf Promotion 2021

Jakby ktoś nie wiedział (a pewnie się tacy znajdą) Pripegal to istniejący od 1995 roku, solowy projekt Mścisława znanego choćby z Abusiveness, Moon, Ulcer, Xaos Oblivion, czy Biały Viteź. Ostatni album tego horda „Ziemia Gromadzi Prochy” ukazał się w 2008 roku, czyli 13 lat temu i myślałem, prawdę powiedziawszy, że zespół ten odwalił już kopyta, a tu nadszedł rok 2021, a wraz z nim informacja o kolejnym, trzecim albumie długogrającym Pripegal, który ukazał się pod sztandarami Werewolf Promotion. Cóż zatem zawiera płytka zatytułowana „Na Ostatnim Szlaku”? Można powiedzieć, że muzyka, którą tu słyszymy to naturalna kontynuacja i rozwój kierunku obranego przez grupę na początku swej drogi. Album zawiera siedem utworów solidnie skonstruowanego i odegranego, podniosłego Pagan/Slavonic Black Metalu, który fanów takich klimatów niewątpliwie przyprawi o szybsze bicie serca. Beczki utrzymane głównie w równych, marszowych tempach mają swój ciężar, a i dojebać siarczyście także potrafią, bas dudni złowrogo, surowe riffy płyną swobodnie, nie stroniąc od przepełnionych melancholią melodii, a klimatyczny, niekiedy epicki wręcz parapet nadaje tej produkcji tajemniczej, mrocznej, monumentalnej aury. Dobrze prezentują się tu także przemyślane partie solowe, które momentami skręcają w bardziej progresywno-rockowym kierunku, instrumentalne uzupełnienia na gitarze klasycznej, delikatnie atonalne harmoniei wokale (zarówno te agresywne, jak i czyste) wykonujące liryki w języku polskim. Słychać, że wielką inspiracją nadal jest Bathory i Mścisław pełnymi garściami czerpie ze spuścizny Quorthona, zwłaszcza z płyt „Hammerheart”, i „Twilight of the Gods”. Nie jest to jednak absolutnie zarzut z mojej strony, gdyż ten doświadczony muzyk wie, jak na tej klasycznej bazie zbudować dźwięki z własną tożsamością i charakterystycznym dla Pripegal szlifem. Brzmienie dobre, niezgorzej zagęszczone, soczyste i mocne, ale zachowujące jednocześnie należytą selektywność i sporo przestrzeni dla każdego z instrumentów. Nie jestem jakimś specjalnym fanem ogólnie przyjętej stylistyki pagan, ale mogę śmiało powiedzieć, że „Na Ostatnim Szlaku” to dobry materiał i podoba mi się zawarta na nim muzyka. Dlatego twierdzę, że nie tylko fani Pagan/Black Metalu powinni sprawdzić tę produkcję (oni bowiem łykną tę płytkę bez popitki). Konkretne, soczyste, dumne i ojczyste.

 

Hatzamoth

Recenzja STWORZ / WAPENTAKE „Duchy Ziemi / Ghosts od the Soil”

 

STWORZ / WAPENTAKE

„Duchy Ziemi / Ghosts od the Soil” (Split)

Werewolf Promotion 2021

 

Oto i kolejne wydawnictwo z prężnie działającej Werewolf Promotion. Tym razem jest to koncepcyjny split album naszego Stworz, do którego dołączył tutaj angielski Wapentake. Oba zespoły poświęciły swe utwory ludowemu folklorowi i szeroko pojętej tradycji nie wyłączając wierzeń, mitów i legend. Płytka zaczyna się od dźwięków, jakie przygotował na to wydawnictwo Stworz. Wiele razy podkreślałem, że zespół to nieszablonowy, oryginalny, charakterystyczny i wg mnie najlepszy chyba na naszym łez padole, jeżeli chodzi o styl, w jakim się porusza. Tym razem grupa nagrała materiał instrumentalny i w całości akustyczny. Nie jest to w ich przypadku nic nowego, gdyż w przeszłości już to robili, nie da się jednak nie zauważyć, że muzyka Stworz ponownie posiada niesamowity klimat i coś, co można nazwać swoistego rodzaju magią. Partie klasycznego pudła dopełniają tu idealnie odmierzone, nieco wycofane uderzenia bębnów, okazjonalne smyczki i płynące leniwie, niespiesznie, eteryczne, leciutkie niczym poranna mgiełka, przepełnione duchowością, nostalgiczne i ulotne w swojej wymowie elementy. Te dźwięki po raz kolejny hipnotyzują, wciągają i urzekają. Przepełnione są mistycyzmem i melancholią, ale zarazem zmuszają do refleksji i obrazują, że każdy czas kiedyś przeminie i także i po nas, moi drodzy przyjdzie pani z długą, ostrą kosą. Drugą część tego wydawnictwa wypełniają wałki projektu ze Zjednoczonego Królestwa, mowa oczywiście o Wapentake, które bardzo dobrze wpisują się w pejzaże zarysowane tu przez naszych rodaków. Projekt ten próbuje swą muzyką przybliżyć nam zaginione, wiejskie krajobrazy starej Anglii wykorzystując także tradycyjne instrumentarium z wiodącymi motywami gitary klasycznej uzupełnianej dźwiękami przyrody, dziecięcym śmiechem i różnorakim ptactwem na czele. W swojej lidze to także dobry materiał, tyle że w porównaniu z twórczością Stworz muzyka Wapentake jawi mi się bardziej jako muzyka relaksacyjna (brakuje tu tylko śpiewu Waleni), nie czuję w tych utworach takiego klimatu i emocjonalnego ładunku, co u naszych rodaków. Może, gdybym pochodził z terenów wiejskich Wielkiej Brytanii, to moja ocena oby tych grup byłaby zgoła odmienna? Jednak jest, jak jest i inaczej nie będzie, zatem wg mnie Stworz znowu pozamiatał na scenie Pagan/Neofolk i nie pozostawił złudzeń konkurencji. I tak ma kurwa być!

 

Hatzamoth

niedziela, 23 maja 2021

Recenzja Inferno- Paradeigma (Phosphenes of Aphotic Eternity)

 

Inferno

“Paradeigma (Phosphenes of Aphotic Eternity)”

Debemur Morti Productions, 2021

Czeskie Inferno po 4 latach od bardzo ale to bardzo udanego albumu Gnosis Kardias (Of Transcension and Involution) powraca z kolejnym pełniakiem o tytule Paradeigma (Phosphenes of Aphotic Eternity).

Album został zmiksowany i zmasterowany przez Stephen’a Lockhart’a z islandzkiego Studio Emissary. Gościnnie na albumie pojawiła się Hekte Zaren. Jest to pierwsze wydawnictwo zespołu, które zostało wypuszczone przez Debemur Morti Productions. No dobra, koniec podawania basic info, przejdźmy do monologu na temat tego albumu.

Od razu z pewnością wielu z was usłyszy , że stylistycznie i brzmieniowo jest sporo nawiązań do 2 poprzednich albumów oraz splitu z Devathorn. Słychać, że Panowie po tylu latach istnienia i zmianie stylu gry w końcu odnaleźli swoje prawdziwe „ja”. Ktoś zapewne powie, że to kolejny zespół, który zmienił styl gry, bo occult black metal od pewnego czasu jest modny i się dobrze sprzedaje. Zgoda, to prawda, że tak jest. Ale moim skromnym zdaniem nie jest to przypadek Inferno. Tutaj czuć, że ta muzyka i prezentowany przez nich okultyzm nie jest czymś co traktowane jest przez nich samych powierzchownie.

Album sam w sobie jest podróżą do kompletnie innego…wróć, innych wymiarów. Nie uwierzę w to, że ten album powstawał w zwykłych okolicznościach… tutaj słychać wręcz, że pojawia się element nie z tego świata. Bardzo ciekawie pomieszano na tym wydawnictwie klimat mroku z podniosłym stylem co w rezultacie dało coś czego nie da się opisać żadnymi słowami, to po prostu trzeba poczuć samemu.

Osobiście miałem chyba 4 podejścia pod ten album, z każdym odsłuchem pojawiają się coraz to nowsze i odmienne doznania. Z pewnością nie jest to ten sam poziom co na Gnosis Kardias, który uważam za opus magnum Inferno ale to nie zmienia faktu, że jest to naprawdę bardzo dobry album. Jeszcze to co tu Hekte Zaren odpierdoliła z wokalami, kurwa czapki z głów.

Nie będę wchodzić w szczegóły tego albumu, bo po prostu to jest ten rodzaj albumu, który należy przesłuchać od początku do końca i podejść do niego indywidualnie i z pewną dozą cierpliwości.

Jeśli polubiliście Inferno za ich ostatnie materiały to z pewnością ten album Was nie zawiedzie.

Polecam fanom kapeli pokroju: Deathspell Omega, Ascension, Blut Aus Nord, Cult Of Fire czy Mephorash.

-Selvhat-

sobota, 22 maja 2021

Recenzja Faeces "Nihilominus"

 

Faeces

"Nihilominus"

Defense Rec. / Mythrone Prom. 2021

Ale gówno... Co jest charakterystyczne dla gówna? Że gówno zawsze pozostanie gównem. Tak też jest w przypadku rodzimego Faeces. Myślałem, że kolesie już dawno kopnęli w kalendarz, aż tu nagle, po dziesięciu latach szambo znów wybiło i to jeszcze mocniej niż to bywało dotychczas. Nowy album Małopolan to trzydzieści pięć minut death metalowego wpierdolu w klimacie, z jakiego zespół był dotychczas znany, a jednocześnie niewielki, ale jednak, krok wprzód. Przede wszystkim rządzi tu brutaliza, ale myliłby się, kto pomyśli, że to zwykła, monotonna sieczka. Przeciwnie, muzyka na "Nihilominus" jest bardzo techniczna, choć jednocześnie daleka od gitarowego onanizmu. Wioślarze szyją grubym, ołowianym ściegiem, dość rytmicznie by ponapierdalać sobie dyńką, często jednak łamiąc ów rytm i zmieniając tempo oraz wrzucając elementy bardziej złożone, niż tylko jednolite kostkowanie. Kilka takich właśnie mniej bezpośrednich motywów bardzo mocno kojarzy mi się z Death ze środkowego okresu, albo Pestilence z tego po reaktywacyjnego. Zresztą gdybyśmy mieli grać w skojarzenia, to zabawa nie skończyłaby się na trzech czy czterech nazwach. Nie to jest jednak najważniejsze, lecz fakt, że do melodii które każdy już gdzieś słyszał Faeces potrafią dostawić swój własny, nomen omen, klocek. Nie ma co prawda na tej płycie wielkich hitów czy nie dających zasnąć refrenów, aczkolwiek podoba mi się sposób w jaki zespół zszywa ze sobą masywność i melodię za pomocą technicznych umiejętności. Bo takowych im absolutnie nie brakuje i nawet laik w mig spostrzeże, że muzycy nie od wczoraj trzymają swoje instrumenty w dłoni, jakkolwiek to nie zabrzmi. Jeśli już o brzmieniu, to jest ono jednocześnie w chuj ciężkie co czytelne, dzięki czemu żaden szczegół nie jest w stanie umknąć naszej uwadze czy utonąć w ścianie dźwięku. Warto tu także odnotować ślicznie plumkający w tle basik, chwilami jak żywo kojarzący się z mistrzem Digiorgio. To wszystko, plus bardzo żywiołowy, odżołądkowy growl, sprawia że najnowszego Gówna słucha się całkiem dobrze, a nawet lepiej. Poprzednie płyty Faeces były, i owszem, całkiem niezłe, jednak myślę, że zespół właśnie nagrał swój najbardziej dojrzały materiał. Zatem ich powrót po tak długim czasie uważam za bardzo udany. Dobry, bardzo równy krążek. Słuchać i nie pierdolić, że śmierdzi.

- jesusatan

piątek, 21 maja 2021

Recenzja Throneum / Kingdom "ThronDom des Bösen"

 

Throneum / Kingdom

"ThronDom des Bösen"

Godz Ov War 2021

Jeszcze dobrze nie ostygłem po ostatnim, doskonałym albumie Throneum a tu chłopaki atakują po raz kolejny. Tym razem jest to materiał łączony z doskonale wszystkim znanym Kingdom. Razem mamy tu sześć ścieżek trwających łącznie circa trzydzieści pięć minut. Krążek otwiera ekipa Wielkiego Egzekutora, która przeszła zmiany do których powinniśmy się już przyzwyczaić. Nie da się ukryć, że zespół po metamorfozie obrał ścieżkę która jest czarno biała. Czyli albo nią podążasz albo zdecydowanie omijasz. Nadal jest to mieszanka death i black metalu z gatunku lo-fi, jednak z charakterystycznym już narkotycznym sznytem. Poza surowymi, towarzyszącymi zespołowi od czasów "Old Death's Lair" brutalnymi akordami mamy tu sporo zwolnień i pokombinowanych fragmentów. Można wręcz odnieść wrażenie, że muzycy dopiero podczas rejestracji materiału improwizowali na szybko, co moim zdaniem pogłębia jedynie wrażenie spontaniczności tych utworów. A walą one po mordzie wściekłymi harmoniami mieszanymi ze sporą ilością zwolnień czy szalejących w tle solówek, nad  czym unosi się charakterystyczny, jedyny w swoim rodzaju wokal sprawiający, że nieżywi otwierają gnijące już oczy. Dodatkowo w trzecim na płycie "Affirmation" mamy tak odjechany, zapętlający się w głowie riff, że można dosłownie doznać dziwnych wizji. A to jeszcze nie koniec, bo wisienkę na torcie stanowi wspaniale odegrany cover Unholy "Neverending Day", w którym Throneum wspomogła niewiasta o niebywale hipnotycznym głosie. Poezja! Słychać, że zespół nadal idzie do przodu i rozwija się, stosując coraz to ciekawsze środki przekazu. Fantastyczny materiał. Powiem szczerze, że w tym momencie mógłbym w zasadzie zakończyć tą recenzję, bo przy Throneum Kingdom, mimo iż to przecież nie nowicjusze, wypada nieco blado. Może sytuacja wyglądałaby inaczej, gdyby kolejność tych zespołów na płycie była odwrotna, albo możliwe że to po prostu ja mam na punkcie Throneum pierdolca. No ale do rzeczy. Zespół z Płocka częstuje nas dwoma kompozycjami, z czego pierwsza, autorska, to trwający ponad jedenaście minut olbrzym "Ścieżka Nicości". Chłopaki mieszają tu w swoim stylu wrzucając do kotła szatkujące zwoje mózgowe blasty z ciężkimi, rytmicznymi zwolnieniami. Dodatkowo w utworze pojawiają się dwa interludia, dzielące go niejako na sztukę w trzech krótkich acz brutalnych aktach, odśpiewaną w naszym narodowym języku. Kingdom podtrzymują tu wysoki poziom z poprzedniej płyty i jestem pewien, że żaden fan zespołu nie poczuje się rozczarowany. Wydawnictwo zamyka cover Sisters of Mercy "Lucretia My Reflection" i tu już bym wolał sprawę przemilczeć, gdyż jest to jedna z najgorszych przeróbek jakie słyszałem w życiu. Ten utwór został tu moim zdaniem najzwyczajniej sprofanowany. Poszatkowany przez dudniące blasty, pozbawiony swojej niesamowitej melodii i klimatu. No sorry, nie każda piosenka da się przerobić na death metalowy strzał. Albo może nie każdy potrafi tego dokonać. Udam, że tego numeru na splicie nie ma, bo tylko wtedy mogę delektować się tym wydawnictwem od początku do końca. Dziękuję za uwagę.

- jesusatan